Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sw.P. Tadeusz Wrona - 20 stycznia 2019 r.

  Urodziłem się w Białymstoku i żyłem w naszym mieście przez pierwsze dwadzieścia lat. Następnych pięćdziesiąt spędziłem i dzięki Bogu dalej spędziłem, żyjąc na Śląsku Cieszyńskim.

  Przez ten cały czas  na obczyźnie tęsknie za rodziną, moim rodzinnym miastem, za ludźmi.

Byłem szczęśliwy, kiedy mogłem zapisać się do grupy  "Kroniki Białostockiej" i poczuć klimat miejsc, w których spędzałem dzieciństwo i lata młodości.

  Po jednym z moich wpisów odkryłem, że ten klimat może być pełniejszy, bo mogłem w komentarzach pod tym wpisem pogadać tak po naszemu, po białostocku. Było to bardzo miłe.

  Podejrzewam, że ta nasza regionalna mowa, jest dziś w zaniku i dlatego proponuję, byście Państwo pod tym wpisem umieszczali słowa i ich znaczenie, dziś zapomniane, a które kiedyś pięknie barwiły mowę polską. 

  Na początek przypomniały mi się takie dwa, które mają jedno znaczenie:

(rozdziawa i roztrzepa )- osoba nieuważna.


Sw.P. Tadeusz Wrona

Dla następnych pokoleń (2)

  Na 1-go Maja były rozstawiane w mieście brudno - niebieskie potężne głośniki, przez które puszczano w dniu święta pracy okolicznościowe przemówienia, grano marsze i odtwarzano okolicznościowe pieśni. 

  Był taki czas, kiedy te głośniki stały przez czas trwania kolarskiego Wyścigu Pokoju, jaki odbywał się w maju na trasie Berlin - Praga - Warszawa ... w następnym roku zaczynał się w Pradze i za dwa lata - w naszej stolicy.

  Co pół godziny, bedący na mieście ludzie, zatrzymywali się przy tych głośnikach i słuchali meldunków z trasy, relacjonowanych przez Witolda Dobrowolskiego i zdzierającego gardło - Bohdana Tuszyńskiego.

  Kiedyś pamiętam, wychodził z siebie, kiedy to na etapie z metą  na Stadionie Dziesięciolecia ( dzisiaj; Narodowy ), do tunelu wjazdowego pierwszy wjechał Włoch Chestari a na bieżnię wyjeżdżał jako pierwszy z niego, nasz Stanisław Królak. Podobno wtedy właśnie, w użyciu była pompka od roweru Królaka, mylnie przypisywana do pleców Wiktora Kapitonowa.

  Zabawę w wyścig kontynuowaliśmy na dojlidzkich wertepach. Biedne były te nasze rowery, o czym najczęściej przekonywali się nasi ojcowie, jeżdżący na nich rankiem do pracy.

Używaliśmy rowerów damskich, męskich, dziecięcych - jeżdżąc normalnie na jednym pedale, na dwóch pod ramą i nad nią. Najważniejszą rzeczą była jazda w żółtej koszulce lidera wyścigu, którym po tym warszawskim etapie został nasz Stanisław Królak. 

  Mamy, ojcowie ,starsi bracia ... siostry ... nie mogli znaleźć w szafach swoich przyodziewków w kolorze żółtym, które po przyczepieniu papierowego numeru służyły jako koszulki naszego lidera.

  Wszyscy byliśmy Królakami... No ... ostatecznie w grę mógłby wchodzić jeszcze Fornalczyk w biało - czerwonym trykocie ... ale nigdy Kapitonow, czy Gustaw Adolf Teve Schur.


Tadeusz Wrona

Polacy nie gęsi

   Jak różnorodny i ciekawy jest nasz język a szczególnie ten regionalny pokazuje taki fakt, którego doznałem na własnej skórze. Wczesne lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku.

  Wybrałem się z kumplem w okolice Bochni, po wyroby wikliniarskie, którymi handlowaliśmy skutecznie z naszymi sąsiadami, Czechami. W mroźny poranek pojechaliśmy pod znany adres dobrej producentki koszy, koszyków, psich budek, stolików, krzesełek i.t.p.

  Przyjęła nas przed kurną chatą, która była jej mieszkaniem i warsztatem produkcyjnym, nobliwa już pani i zaprosiła do środka. W obszernej izbie wskazała nam miejsce za potężnym stołem, mówiąc:

- A siednijcie se na ławie. Zrobie wom po herbatce, co byśta sie zagzoli nieco. Chyba sie wom tak nie poli?

No to siedliśmy se, a nasza gospodyni wyszła do sąsiedniego pomieszczenia.

Po chwili woła:

- A sypnyć wom cosnku trosecke do tyj herbatki?

Wiem, że czosnek to dobra rzecz ... ale w herbatce?

Zawołałem więc:

- Nie, nie ... dziękujemy !

Na co starsza pani wyszła, stanęła nad stołem i prawi:

- Paccie no, chłopy jak dęby a isto nie wiedzo, co to je cosnek w herbatce ... gozołecki po kropelce chciała wom psylać ... no ale wy auciskiem ... ale psez gzecność spytała - i nie czekając na odpowiedź wyszła.

Po chwili znowu woła:

- A zagzebcie mi tam w piecu, co by nie wygasło i wzućcie ze dwa polana!

Zakrzątnąłem się koło ogromniastego pieca, ale pogrzebacza nie znalazłem, więc zawołałem:

- A czym, proszę pani mam zgrzebać?

- A kutasem panocku, kutasem - usłyszałem  ... stoi tam kasik wedle pieca!

Ponieważ nic takiego, wedle tego pieca nie znalazłem, to wszedłem tam, gdzie nasza przesympatyczna gospodyni parzyła tą herbatkę i zobaczyłem ... stojącego kutasa wedle stolika, na którym w elektrycznym czajniku zwierała jus woda na herbatkę. 


Tadeusz Wrona


Kiedyś Panie się działo

Z gąszcza przeróżnych okazji

jakie kalendarz dyktuje,

wspomnę o ŚWIĘCIE kOBIETY ...

Dziś jest zupełnie inaczej,

dziś się tak nie świętuje!

Kiedyś to Panie się działo

i było wiadomo co robić:

" badyla " z kwiaciarni się brało

i Święto się biegło obchodzić.

Dziś nie ma z goździkiem straganów -

podnoszę tą kwestię z żalem!

Nie widać szarmanckich panów

pachnących przeważnie lawendą ...

bywało, że i " Brutalem ".

Opustoszały kawiarnie,

żarnami tłukących kawę

czarną i mocną jak czort.

Kto dziś oddycha powietrzem -

niezbędnym dodatkiem do kawy -

przeważnie marki " SPORT " ?

Bywałem tam z dziewczynami.

Też chętnie w dniu ich Święta.

Niestety to już po za mną ...

Ciekawe czy jest im miło

tamte klimaty pamiętać?

Mam w nosie trendy wszelakie

i nie jest to dla mnie frasunek,

być z tym co dzisiaj na bakier...

Dziś jestem już starszy człowiek ...

Całując Wasze rączęta,

ślę Wam ten dawny szacunek !!!


Tadeusz Wrona 

Tranowe szaleństw

   Tran mi utkwił w pamięci - pewnie jak i wszystkim konsumentom z tamtych lat. Pamiętam częste zawołanie Mamy: " Jak nie wypijesz tranu, to nigdzie nie pójdziesz ". Zawsze tak mówiła przed wyjściem do szkoły i nie zdawała sobie sprawy, że w takiej sytuacji, jedno i drugie było mi na rękę. Jednak, ze względu na szacunek, nie chciałem jej trzymać za słowo.

 Pewnego razu, a miało się już ku wiośnie, kiedy lód na naszym rozlewisku był już bardzo gumowy a bliżej przy rzeczce pływała kra,wykombinowaliśmy z kumplem podczas drogi do szkoły, że mając jeszcze chwilę czasu, warto by na tej krze popływać. Wyciągnęliśmy z krzaków chowane tam kije hokejowe i hajda. Gdy się udało kawałek " gumy " oddzielić od brzegu, któryś z nas zatańczył kankana, drugi wpadł w tą choreografię i obaj znaleźlismy się w pozycji horyzontalnej w na szczęście płytkiej wodzie, no ale od stóp po głowę byliśmy mokrzy.

 I cóż począć? Iść do domu w objęcia naszych kochających mam, czy suszyć się w szkole?

Nieopodal budował się nowy dom. Był w tzw. stanie surowym, nie do końca zamkniętym. Drzwi do piwnicy nie było. Weszliśmy tam. Dookoła walało się pełno budowlanego drewna. Na parapecie znaleźliśmy zapałki i rozpaliliśmy ognisko. Momentami było tak duże, ze musieliśmy je tłumić.     Wysuszyliśmy przy nim nasze ubrania i równo z zakończeniem lekcji wróciliśmy do naszych domów. Obaj po południu, bardzo pilnie odrabialiśmy domowe zadania.

A tran? Chyba jednak pomógł. Akcji tej nie odchorowaliśmy.


Tadeusz Wrona

Patent

  Trzeba wreszcie skończyć tą szkołę podstawową. I tak chodziłem tam o rok za długo. Do średniej, dojeżdżałem z końcowego przystanku " siódemki " z ulicy Mickiewicza na Antoniuk, do Technikum Wodno - Melioracyjnego. Nazywano na mieście nas - uczniów tej szkoły, tak pieszczotliwie - " szczurami ".Dojeżdżałem z paroma kolegami, przez pięć lat, przeważnie " na gapę ". 

   Kto by tam poważne pieniądze w jednym pakiecie wydawał na bilet miesięczny. Pamięta zapewne część Państwa, pierwsze automaty, jakie wprowadziła MPK. Były to takie potężne pudła marki " Krab ".Zakup biletu w takim automacie polegał na tym, że do jednej dziury należało wrzucić złotówkę, do drugiej pięćdziesiąt groszy, nacisnąć " knefel " i wyskakiwały dwa papierki opatrzone m in. wymienionymi nominałami. 

   Oczywiście, niedługo po przekazaniu tych " automatów " do użycia, zaczęliśmy używać patentu wymyślonego na innej linii osobowej do zakupu tych biletów, powiedziałbym, bardziej atrakcyjnego dla nas - biednych uczniów. W zastosowaniu tego patentu pomagały nam, złotówka i moneta pięćdziesięciogroszowa ...obie wielokrotnego użycia. Potrzebny był też odcinek mocnej nici. 

   Do przewierconych cienkim wiertłem monet wiązało się tą nić i gotowe. Gdy wsiedliśmy do autobusu ( na końcowym przystanku " siódemki " - przypominam ) robiliśmy krąg i jeden z lepszych techników obsługujących ten patent, kupował dla wszystkich uczestników kręgu, potrzebne bilety, poprzez  włożenie do rzeczonych dziur nawierconych monet, trzymając w jednej dłoni końcówki nici, drugą ręką przyciskał knefel i zgrywając odpowiednio te czynności czasowo, bileciki wyskakiwały.

   Miałem jeszcze jeden ciągnący się problem związany z dojazdem do szkoły ,,, ale tylko przez cztery lata. Otóż, gdy skończyłem pierwszą klasę, na moją dzielnicę w pobliże mojego miejsca zamieszkania, przeprowadził się pan profesor od matematyki. Był to szacowny, starszy już pan zwany przez nas, tym razem naprawdę pieszczotliwie " Dziadkiem " z przeszłością walki zbrojnej przeciwkoko najeźdźcom - tą w patriotyczną stronę nakierowaną. 

   Chodził do Mickiewicza ulicą Jagiellońską, którą i ja chodziłem o tej samej porze. To chodziliśmy razem. Po drodze trzeba było rozmawiać, więc on opowiadał a ja słuchałem. Gdy coraz częściej się powtarzał, to zacząłem chodzić równoległą do Jagiellońskiej Szosą pod Krzywą. Nadkładałem nieco drogi ale co tam? Młody byłem! A po co koledzy mieli myśleć, że mam z Panem Profesorem jakąś tam komitywę? Wystawiał mi pozytywne oceny. Ale ile ja, w ciągu tych czterech lat nadłożyłem drogi? A dziś bym go chętnie jeszcze raz posłuchał.


Tadeusz Wrona

Wyrodny Synalek

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku.  

   Zawód dorożkarza w przedwojennym Białymstoku przechodził bardzo często z ojca na syna . Powstawały wręcz kilkupokoleniowe klany rodzinne parajace sie ta profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.

   Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ulicy Orlańskiej pod numerem 10, w sasiedstwie znanych chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram , Chaim , Jankiel i judel. Furmanem mającym własną platformę i pare koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. ten zajmował sie przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do składów opałowych . Inną zydowską rodziną z duzymi tradycjami dorozkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci , wszyscy żonaci i z licznym potomstwem ,miało swój dom przy ulicy Brukowej . Podryccy znani byli w miescie z tego ,że nikomu nie schodzili ( ani nie zjeżdzali ) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju , jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zas zatrzymywała ich policja , nie chcieli płacić kary , lecz woleli iśc na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

   W stosunku do wożonych klientów Podryccy rówież nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs ,zresztą prawie jak wszyscy, białostoccy dorożkarze ,znacznie więcej niż sie należało , nie wydawali reszty ,niekiedy "przez nieuwagę" zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci , mejer Podrycki , w końcu sie doigrał. W 1936 r zastrzelił go pijany sierżant, o czym pisała ówczesna prasa .

   W odróznieniu od sybirskich i Pudryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynasti stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod  koniec XIX w przybył od do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na  Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca , przejac dorożkarski bat i wdrapać się na kosioł.

   Dóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 r wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginą . Z kolei najmłodszy, gabriel , choć pozostał na Białką , to też nie raczył pomagać ojcu w pracy. Twierdił wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie,żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Papa rabinowicz po prostu wstydził się swojego syna przed innymi dorożkarzami.

   Gdy tylko rodzic zamkna oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ulicy Sosnowej, Gadryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę a sam zają się na dobre pokątnymhandlem i podejrzanymi interesami. teraz mozna było go spotkać niemal codzienne na białostockim " Karcelaku " tj. placu targowym który mieśił się u wylotu ulicy Mazowieckiej tuż obok hal. wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem , widocznym ze wszystkich stron rynku.

   "Uczulony" na konie syn dorozkarza miał także donośny głos. na całym pacu słychać było jego : handel , handel - tu u mnie ! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nan spinki ,krawaty ,mankiety ,slubne kołnierzyki pamietające jeszcze czasy cara Mikołaja , innym znów razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki. Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie .


Jan Molik

Nad piękną modrą Białką

    Jest słuszna opinia, że tytuł walca " Nad pięknym modrym Dunajem " - to nadużycie. Dunaj jest piękny ... i owszem, ale nie modry. A Białka, za czasów mojej młodości ... jak najbardziej.

Płynęła sobie blisko domu za bocznicą kolejową do Elektrowni , do którego wprowadziliśmy się w roku 1956.

  Późniejszą jesienią, pomiędzy grobelką łączącą ulice: Jagiellońską i Nowowarszawską aż po Szosę pod Krzywą, rozlewała swe wody, które wraz ze spadkiem temperatury, tworzyły wielkie lodowisko, poprzerastane kępami trzciny i drobnych krzewów.

  W początkowej fazie zamarzania, uprawialiśmy tam taką dyscyplinę sportową, nazywaną przez nas " Bieganiem po gumie ". Rozlewisko nie było głębokie. Gdzieś po kolana. Sam kilka razy zmierzyłem, ale taka zimowa kąpiel, groziła co najwyżej lekkim przeziębieniem.

Gdy lód już okrzepł, to graliśmy w hokeja ... jeżdżąc na dwóch łyżwach, na jednej, lub wcale, bez.

  Łyżwy mocowaliśmy, raczej do przechodzonych butów - na łapki z przodu i z tyłu, z przodu na łapki i z tyłu na tzw. plastynki. Dziewczęta jeździły przeważnie na tzw. śniegurkach, kręcąc piruety i kończąc je przeważnie na pupie.

W tego hokeja graliśmy do późnego wieczora przy świetle księżyca, odbijającego się w lodowej tafli, tworzącego w ten sposób niejako, dodatkowe oświetlenie.

  No cóż! Nie byliśmy jeszcze wtedy świadomi, jak takie romantyczne okoliczności można by wykorzystać inaczej.


Tadeusz Wrona 

Zapach Siennego Rynku

   Urodziłem się jako Białostoczanin, pozostając nim do dwudziestego roku życia. Potem zostałem Ślązakiem z Podbeskidzia..

  Moje dzieciństwo przebiegało w sąsiedztwie Siennego Rynku. Pamiętam, na ile mogę sięgnąć w przeszłość, że z ochotą poddawałem się woli Mamy, która w każdy czwartek zabierała mnie na targ.

  Najpierw zatrzymywałem się przed kuźnią. Patrzyłem z zaciekawieniem jak kowal męczył biedne konie szlifując i dziurawiąc im kopyta, by w końcu przybić podkowy. Stała tam zawsze kolejka tych zwierząt z łbami zanurzonymi w worach i ich rozprawiających o wszystkim i niczym właścicieli z kufelkiem piwa.

  Mama regularnie kupowała biały ser roszący się serwatką przez tetrę w którą był zawinięty, kilka par jajek, osełkę pachnącego świeżością masła, dopiero co wyrwane z gruntu ziemniaki i inne warzywa uwalane jeszcze ziemią, a z nadejściem właściwej pory, bardzo oczekiwane papierówki, nieco później antonówki i kosztele.

  Świeżutkie produkty przywożone na białostocki rynek, zmieszane,z jak najbardziej ekologicznym odorem końskiego łajna, tworzyły swoisty zapach. Pamiętam i czuję go do dziś.

  W latach siedemdziesiątych, przywiozłem swoją śląską Żonę na rynek, ale ten już na Bema. Zagapiłem się na coś i usłyszałem: - A u nas pani, jajka sprzedaje się na pary! Okazało się, że Żona spytała handlarki ile kosztuje jedno jajka, zamiast: - Po czemu para jajek?. Żona tego nie rozumiała. Musiałem tłumaczyć jej tą zawiłość, sam nie bardzo wiedząc jak.  Migając się nieco, powiedziałem jej, że w przyrodzie jaja najczęściej występują parami, czego sam jestem dowodem. To mi powiedziała, że jestem świnia !


Tadeusz Wrona

Siedlisko

  Niewielki własny domek wybudowali Rodzice w 1,5 roku .Był to drewniany budynek z bali zwożonych z okolic Siennego Rynku, pochodzących z rozbiórki budynku, kupionego przez Dziadka z przeznaczeniem dla Taty i jego brata. 

   Wozili to tzw. platformą zaprzężoną w dwa wynajęte konie.    Mama sprzedała swoje szumne palto podbite futrem z okazałym, szalowym kołnierzem i za zarobione pieniądze kupili rodzice brakujące drewno i inne elementy. Ściany parteru budynku obił Tata płytą suprema, owinął to siatką rabitza i otynkował. Budynek z zewnątrz wyglądał jak murowany.  W środku budynku był trzon kominowy z zintegrowanymi piecami - kuchennym z okapem, piekarnikiem, fajerkami i chromowanymi zwieńczeniami, oraz niejako przyrośniętym do niego piecem grzewczym ogrzewającym dwa pomieszczenia.

  Tak oto, Tata wybudował dom, zasadził drzewo, syna już miał a przed jego urodzeniem przedobrzył sprawę i postarał się o dwie córki. Przydały mi się te Siostrzyczki. Pamiętam, jak siadywaliśmy wokół pieca, ja podkładałem do niego wióry, które przynosił Tata we worze ze stolarni Stryja po sąsiedzku, które stanowiły dobre uzupełnienie węgla, a Siostrzyczki na zmianę czytały mój ulubiony "Potop" (byłem wtedy pierwszoklasistą i dopiero składałem litery).   Tak, nie umiejąc czytać poznałem treść całej Trylogii. Potrafiłem nawet cytować powiedzonka Zagłoby i Rocha Kowalskiego.


Tadeusz Wrona

Na spóźnioną kolację


  "-Mój ojciec miał tak ło: na cztery palcy - mówił stryj wyciągnąwszy dłoń w kierunku mojego taty, określając w ten sposób grubość słoniny na świniaku, który przed chwilą dokonał żywota za sprawą obu panów.- A mój tak ło ... tyż na cztery palcy - perorował ojciec z wyrażną chęcią przebicia wyniku osiągniątego przez stryja. Według mnie, udało mu się, bo mój tata miał te cztery palcy, grubsze."

  Taką zapamiętałem dyskusję podczas pierwszej konsumpcji, jaka miała tradycyjnie miejsce tuż po świniobiciu... przy konsumpcji smażonego z jajkiem móżdżku, czy zjedzeniu talerza tzw. szarego barszczu z wypitym na koniec drinkiem ... takim jakimś czystym. Ale bez przesady - świnkę jeszcze trzeba było " rozebrać "

  Byłem w towarzystwie szkolnych kolegów z wizytą u jednego z nas na skromnym przyjeciu pod Białymstokiem w jego gospodarstwie. Zasiedliśmy przy suto zastawionym stole, obfitym w półmiski z wyrobami z dziczyzny ( kolega poluje ... jeszcze ). Zawartość jednego z półmisków został skonsumowany szybko i do końca. Była na nim solona słonina ... gruba na cztery palcy.

  Szukałem niedawno takiej po sklepach i na targowisku . Najgrubszą, jaką znalazłem to ... na półtorej najmniejszego palca.

" Wesołe jest życie staruszków "

By tydzień jakoś godnie skończyć -

Dzień w dzień tyrałem ponad siły -

Siedlyśmy z komplem przy wódeczce

W okolycznościach bardzo miłych.

Zabawa była jak się patrzy,

Przypita wręcz śmiertelną dawką,

Z flaszeczki, z Puszczy Białowieskiej -

Aromatycznej wódki z trawką.

Efektem biesiad emerytów

Może być tylko śmiechu kupa ...

A co dokładnie? To nie pamiętam ...

Bowiem urżnęli my się " w trupa ".

Przypadek ten jest wręcz klyniczny -

Spisany z kacem, po kryjomu ...

Oto jak w sposób sympatyczny

Opisać można kupę złomu.


Tadeusz Wrona

Zabawy na cztery fajerki

    Rzeczywistość lat mojego dzieciństwa, zmuszała nas niejako do życia bardziej inicjatywnego niż to mają dzieci obecnie. Sami musieliśmy sobie organizować zabawki, niezbędne do realizacji różnych pomysłów.

  Znakomicie wspomagał nas w tym dziele, wspominany już tutaj pan Mietek - posiadacz trzech z dziesięciu u obu rąk palców ( reszta ucięta lub zheblowana ) i wielce dobrego serca. Pan Mietek był wspólnikiem mojego stryja dobrze prosperującej stolarni po sąsiedzku.

  Tymi trzema palcyma wykonywał nam kije hokejowe, bijaki do palanta, komplety do " gry w ciża " ( kto grę tą dzisiaj pamięta? ), kije pomocne w toczeniu rowerowej obręczy z koła i specjalne haki z drutu do toczenia fajerek z kuchennego pieca.

  Najlepiej toczyło się fajerkę o największej średnicy, co bardzo nie podobało się naszym mamom. Brak takiej fajerki na piecu, czynił dany otwór, na którym stawiała, powiedzmy garnek ze strawą, bezużytecznym, a to było powodem ciągłych nieporozumień z rodzicielką.

  Kiedyś, starając się bym sprytniejszy, wstałem wcześniej z zamiarem zabrania największej fajerki i ... się sparzyłem. 

  Dosłownie, czego ślady nosiłem na swojej dłoni. Okazało się, że mama wstała jeszcze wcześniej ode mnie, ponieważ musiała zrobić tacie wcześniejsze śniadanie przed wyjściem jego do pracy. Fajerki już były czarne ale jeszcze nie wystygnięte.

 Poprzedni dzień był ostatnim, kiedy oddałem się fajerkowym zabawom.


Tadeusz Wrona

Szkoła nr.3

   Edukację rozpoczynałem w 1956 roku, w Szkole Podstawowej nr.3 im. Adama Mickiewicza w Białymstoku przy ulicy Gdańskiej.Szkoła miała też swoją filię, mieszczącą się w niewielkim budynku przy ulicy Warszawskiej, w której uczyły się dzieci z najbliższych okolic tej ulicy, w trzech pierwszych oddziałach.

  Przez pierwsze trzy lata nauki, chodziłem do szkoły na drugą zmianę. Pamiętam ławki z pochylonym blatami, pocięte różnym uczniowskim oprzyrządowaniem, przemalowywane co roku na zielono, kilkanaście już razy. Razem z siedziskiem stanowiły komplet.

  Dla mnie - chłopaka słuszniejszego wzrostu - były dość wygodne ... konusowatym, mniej.

Koleżka Zygmuś, któremu póki co Bozia centymetrów poskąpiła, gdy pisał, to wydawało się, że robi to nosem. Na domiar złego siedział w ławce za rosłą Krysią, której dwie białe wielkie kokardy na jej drobnej główce zasłaniały widok na tablicę i ciągle się z tego powodu wiercił.   Pani podejrzewała Zygmusia o posiadanie robaków i wciąż go za to kręcenie, upominała. Ponadto, nieszczęsny - niewyraźnie wypowiadał literkę "r".

Kiedyś Zygmuś nie wytrzymał i po kolejnej uwadze pani, zerwał się z ławki i wykrzyczał:

- Bo to wszystko, kuhwa, przez te Kyśki kokahdy!


Tadeusz Wrona 

Przy Młynowej

   Z " lotniska " przed Ratuszem, jak to miejsce dzisiaj ktoś słusznie określił, wracam do kamienicy przy Młynowej 7, bo wiem, że nie oberwę od jakiegoś kamieniarza.

  Jedno z mieszkań na parterze naszej kamienicy zajmowali państwo Manestyrukowie. Byli artystami cyrku " Warszawa ". Mieli dwie córki, mniej więcej w moim wieku, którymi podczas nieobecności rodziców w sezonie, opiekowała się mieszkająca z nimi, ich babcia. Nie potrafię nic więcej o nich napisać, bo który poważny mężczyzna w wieku sześciu lat zajmował się kobitkami.

  Tata dziewczynek był akrobatą, mama - nie wiem. Po sezonie, w dłuższej przerwie między występami, pan Manestyruk ku wielkiej naszej radości, przebrany w uniform szympansa skakał po konarach drzewa rosnącego na środku podwórza. Trenując w ten sposób dawał nam przy okazji piękne występy, pokazując swą niezwykłą sprawność i kunszt w małpowaniu małpy. Ktoś, kto nie znał tego sprawnego artysty, mógłby pomyśleć, że na Młynowej zagnieździły się egzotyczne zwierzęta.

  Naprzeciw mieszkania państwa cyrkowców, były dwa mieszkania. Nieco większe zajmowali państwo Kosiorowie z dwoma synami. Byli starsi ode mnie o pięć i dziesięć lat - wiekowi odpowiednicy moich siostrzyczek. Panią Kosiorową kojarzę z przydomowym ogrodem. Przeważnie tam ją widziałem, sprawującą wszelkie powinności związane z sadzeniem i pielęgnacją warzyw i kwiatów. Ten ogród nie był jej własnością, ale to ona poczuwała się do obowiązku ... no i pewnie lubiła, co nie oznaczało, że tylko państwo Kosiorowie z tego ogrodu korzystali. Nasza sąsiadka zapraszała wszystkich lokatorów.

  Przy drzwiach do mniejszego mieszkania na parterze, ukrytymi nieco za schodowym biegiem, stał blaszany kibelek przykryty drewnianym dekielkiem. Był własnością sąsiadeczki, której nazwiska ze wzglądu na opisywane okoliczności nie wymienię. Pani ta, w dbałości o swoje zdrowie, szczególnie zimową porą, nie wychodziła jak wszyscy lokatorzy do wychodka na podwórzu, a swoje intymne potrzeby załatwiała w ten gustowny komplecik.

  Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nasza sympatyczna sąsiadka, będąc ponadto osobą uprzejmą i życzliwą, podczas dość głośnego korzystania z tego kibelka nie pozdrawiała nachalnie wchodzących do sieni słowami:

- Dzień dobry panie Zygmuncie - to do mojego taty ... a jak tam zdrowie szanownego pana?

Ojciec, poirytowany wchodził do mieszkania i dopytywał mamę z nadzieją, czy może znajdzie się ktoś w końcu, kto, cytuję: " wybije z głowy tej babie, tą jej przesadną uprzejmość".


 Tadeusz Wrona

Ballada o szewskim młotku

  Najwięcej wolnego czasu, bo tylko takim dysponowałem, spędzałem z Markiem i Barnabą - podopiecznymi pani Pawłowskiej. Ulubionym naszym miejscem zabaw, szczególnie w niepogodny czas, były " bokówki " - nasza i naszej sąsiadki. Było tam pełno skarbów: gwózdków, śrubeczek, pilniczków, zasuwek, młotków ... i właśnie. 

  Moim kumplom spodobał się szewski młotek mojego taty, a że prowadziliśmy podczas naszych zabaw handelek wymienny, to bracia zaproponowali taką wymianę, której przedmiotem miał się stać ten młotek - inny niż te zwykłe młotki. 

  Problemem stało się jednak to, że bracia nie mieli nic w zamian, co ja mógłbym uznać, że jest to godne tego mojego młotka. Przegrzebali całą bokówkę i w końcu znaleźli. Była to kościelna gasiświeca z urwanym trzonkiem, która według mojej oceny mogła się przydać do łapania chrabąszczy. No i wymieniliśmy się.

  Spokój był przez kilka dni, do momentu, kiedy tata chciał przybić jakiś gwóźdź w ścianę. Miał też zwykły młotek, którym mógł to zrobić, ale nie wiem dlaczego, uparł się właśnie na ten szewski. Widząc jego poszukiwawczą krzątaninę, starałem się zejść mu z oczu, ale w końcu mnie dorwał.Tadziu! Nie widział ty mojego szewskego młotka - zapytał.Zrobiło mi się trochę miękko, ale opanowałem się i odpowiedziałem, że nie zauważyłem.

  Szukał dalej a ja słysząc, że te poszukiwania zaczynają być kraszone słowami, których dziecko nie powinno słyszeć, wyszedłem na podwórze. Tata wbił gwoździa zwykłym młotkiem a ja pomyślałem sobie, że niepotrzebnie spowodował takie zamieszanie. 

Wieczorem przyszła do nas pani Pawłowska. Trzymała w ręku szewski młotek. Ten widok tym razem spowodował moje odrętwienie, ale sąsiadka zwróciła się do ojca:

- Tego młotka szuka? - Nu, tego - odpowiedział ucieszony tata. - To niech bierze ... a następnym razem niech nie rozwala narzędzi po całej chałupie ... znalazła jego na schodach, nie wiedziała czyj, to schowała w swojej bokówce.

  Doskonale wiedziała kobiecina za czyją to sprawką i w jakich okolicznościach ten młotek zginął, ale miała widać dobre serce do dzieci.


Tadeusz Wrona 

Zielone oczko

   Pierwszą iluminacją, jaka zagościła w naszym domu, było zielone oczko radia "Mazur". Wreszcie można było wyszukać kilka programów. Na tabliczce z wypisanymi stacjami, było ich ze trzydzieści ( m.in Stalinogród miast Katowice ) ale normalnie słuchać można było  może z pięć stacji . Reszta niemiłosiernie trzeszczała a szczególnie jedna, którą łapał  Tata w atmosferze wielkiej tajemniczości.

   Z wielką przyjemnością, w gronie całej rodziny, słuchaliśmy " Zgaduj Zgaduli ", prowadzonej przez Przybylskiego i Rokitę. ( Kilka lat później miałem przyjemność być w kinie " Pokój " i obejrzeć tą audycję na żywo ), " Podwieczorku przy mikrofonie " z Zenonem Wiktorczykiem, no i rozbawiającymi do łez Brusikiewiczem, Bielicką, Jąkajtysem, Załuckim, Ofierskim. Pieknie śpiewali: Mirska, Przybylska, Koterbska, Dunin z Kurtyczem, Gniatkowski,Fogg.

   W dalszym ciągu, tak jak wcześniej z toczki, w każdą sobotę o 19.30 słuchaliśmy " Matysiaków ", nieco później w niedzielne przedpołudnie " Kapeli Dzierżanowskiego " a później słuchowiska " W Jezioranach ".

  Pamiętam jeszcze początek tekstu piosenki Stacha Matysiaka granego przez ulubionego aktora - Tadeusza Janczara. Nie pamiętam tylko czy to on śpiewał.

Cytuję z pamięci:

" Gdzie jest Polna, tam pole,  Gdzie jest Dolna , tam w dole,

  Gdzie jest Piwna, tam piwo,Gdzie jest Krzywa, tam krzywo!

  Lecz kto powie dlaczego taka nazwa jak ta -

  Dobra - widać dobrego więcej tutaj jak zła ... "


Tadeusz Wrona 

Z historii Rynku Kościuszki

  Dom  na rogu rynku i ul. Zielonej ( Zamenhofa ) w 1810 r. należał do Lejby Karczmara, a w 1825 r. chyba do jego syna, Hercka Lejbowicza. W tym czasie od frontu stał drewniany parterowy dom, z tyłu zaś, w kierunku ul. Żydowskiej (ul Białówny) dom z muru pruskiego, kryty dachówką.

  W 1825 r. Karczmar nie tylko mieszkał tu, ale także prowadził „zaiezdną karczmę i utrzymuie szynk ordynaryiny”. Do domu Karczmara przylegała mniejsza działka należąca w 1810 r. do Rejzy Migdałówki.

  W drugiej połowie XIX w. obie nieruchomości były już scalone i podzielone na dwie części: większą ciągnącą się od Placu Bazarnego do ul. Żydowskiej, oraz mniejszą, o obrysie kwadratu zlokalizowanego w narożniku ul. Zielonej i Placu Bazarnego. W 1861 r. odnotowano jeszcze jako właścicieli tych części Abrama Karczmara i Herszka Lifszyca.

  Ten ostatni w 1861 r. sprzedał swoją własność Chackielowi Siczowi. Natomiast dom Karczmara przeszedł w posiadanie Itki Makowskiej. Pozostawała jego właścicielką do 1926 r., gdy podarowała go swoim dzieciom: Rejzli Lubicz, Kałmanowi Makowskiemu i Maszy Chorosz, którzy dwa lata później sprzedali go Izaakowi Zakhejmowi i on też posiadał ją do II wojny światowej. W części należącej do Sicza działał jego sklep z bakaliami i towarami kolonialnymi. 

  Po śmierci Sicza, jego spadkobiercy w 1931 r. sprzedali nieruchomość Nowchimowi Pałterowi. W latach 1919-1939 w obu domach przy Rynku Kościuszki 18 i 18a działały m.in. sklep z materiałami piśmienniczymi rodziny Stekolszczyków, jadłodajnia Jakuba Pinesa, sprzedaż towarów bławatnych Sary Kowalskiej oraz sklep elektrotechniczny Adolfa Schmidta i Fryd rycha Juszkiewicza. 

  Sąsiednia posesja przy Rynku Kościuszki 20 należała na początku XIX w. do Meszela Pułgałówki, natomiast w 1825 r. właścicielką posesji i stojącego na nim drewnianego domu była wdowa po Meszelu, która prowadziła tu szynk alkoholi. Przed 1865 r. właścicielem był Lewin Goldberg, który tego roku sprzedał nieruchomość Szlomie i Brandli Kaganom. Ci zaś w 1877 r. odstąpili ją synowi Mowszy Kaganowi-Rapaportowi i jego żonie Sorze.

  Wówczas już stał w tym miejscu murowany piętrowy dom.  Na początku XX w. majątek należał do wdowy Sory i jej syna Izaaka, ale w 1913 r. został on wystawiony na publiczną licytację i sprzedany Chai Esterze Rapaport-Kagan.

  Rodzina zajmowała się handlem herbatą i kawą, a tuż przed 1915 r. rozpoczęli także sprzedaż manufaktury. W 1912 r. część nieruchomości znajdująca się od frontu została sprzedana na publicznej licytacji za długi rodziny Rapaport-Kagan, a nabywcą został Całko Goniądzki, prowadzący w tym miejscu od lat 60. XIX w. sklep ze sprzedażą futer i czapek.

  Tym samym w okresie międzywojennym funkcjonowały dwa adresy: Rynek Kościuszki 20 i 20A. W latach 20. XX w. dom Goniądzkiego przeszedł na własność jego spadkobierców, którzy w 1937 r. odsprzedali go Abramowi i Szyfrze Kapelusznikom.  W domach RapaportówKaganów i Goniądzkich w okresie międzywojennym działały oprócz sklepów właścicieli, także sprzedaż zegarków Szmula Fiszera, sklep spożywczy Kreczmera, sprzedaż wyrobów żelaznych Lei Lewin oraz sklep galanteryjny i materiałów piśmienniczych Simy Berendt. Jednym z najemców przy Rynku Kościuszki 20 był zakład fotograficzny „Rab-Fot” należący do J. Rabinowicza .


Wiesław Wróbel

Płyta czy Grób?

 

   Wśród starych zdjęć, które uważam za cenne, prezentuję dzisiaj to wykonane być może  6 czerwca 1937 roku (taka data jest na odwrocie) przez fotografa Neuhüttlera, który miał zakład Foto-Film przy Rynku Kościuszki 12. 

   Tło nie wymaga wyjaśniania, fragment wieży białego (starego) kościoła jest dobrze widoczny. I ja jednak mam kłopoty z podaniem święta (rocznicy), którą wówczas celebrowano. Światowy Dzień Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca jest obchodzony 8 maja w rocznicę urodzenia Henriego Durnanta, inicjatora   ruchu czerwonokrzyskiego.  Bliski idei PCK jest również listopadowy Giving Tuesday – Światowy Dzień Dobroczynności.  Dodam jeszcze, że mija 126 lat od powołania Polskiego Białego Krzyża, ale to odrębny temat do spopularyzowania. Dat wiele, ale nie z czerwca. To może jest to data wykonania odbitki? 

   Kadr wypadł o tyle nieszczególnie, że na pierwszym planie widać nieodnowioną (trochę wstyd) ścianę betonowego postumentu i rurkę. Oba te elementy zasługują na przynajmniej chwilową uwag. Mówiono i pisano w przewodnikach, że Płyta Nieznanego Żołnierza leżała w Białymstoku na Rynku Kościuszki przed ratuszem. 

   To prawda, ale była jednak podniesiona kilkadziesiąt centymetrów nad powierzchnię, by nikt nie śmiał jej nawet przepadkiem na nią nadepnąć. A rurka? Chyba był w niej przewód elektryczny, bo nad płytą zamontowano elektryczną lampkę, namiastkę płonącego znicza. Delegacja złożyła właśnie wieniec, asystę stanowią dwie siostry – druhny w rogatywkach z białymi otokami  i opaskami na prawym ramieniu z krzyżem PCK. Zebrało się sporo gości, jest i wojskowa orkiestra, z pewnością z 42 pułku piechoty.

   Płytę białostocką (nie było pod nią szczątków żołnierza) położono najpierw w 1925 roku dokładnie na klombie, gdzie dzisiaj znajduje się Plac (rondo) Katyński, Wkrótce jednak przeniesiono ją na Rynek Kościuszki i tu między innymi świętowano 11 listopada. Po wejściu do miasta 22 września 1939 roku wojsk sowieckich, znowu anonimowi patrioci ukryli tą cenność narodową na Cmentarzu Wojskowym. Odnowiona stoi tam obecnie.  

   2 listopada 1925 roku w Warszawie złożono szczątki Nieznanego Żołnierza z wojny 1920 roku, przewiezione ze Lwowa, Z tego wynika, że w przyszłym roku będziemy świętowali stulecie powstania tego symbolu walk o niepodległość Polski. Jestem przekonany, że w Białymstoku również. Może więc trzeba byłoby umieścić wówczas na Rynku Kościuszki, już niekoniecznie nie na podwyższeniu, tablicę ze stosowną  informacją. 

   I na koniec jeszcze jedno przypomnienie. W 1919 r. przed ratuszem postawiono  drewniany, mało elegancki obelisk z Orłem ku czci powstańców 1863 roku. Nie przetrwał próby czasu. Nie udało się natomiast znaleźć potwierdzenia relacji Henryka Smacznego, że w pobliżu umieszczono również prochy (urnę z ziemią?) Adama Piszczatowskiego, członka konspiracji Szymona Konarskiego. Piszczatowski został stracony w 1833 roku w nieznanym nam dokładnie miejscu „na Skorupach” (rejon ul. Nowowarszawskiej).


Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen,pl) 

Papierkowe dwa złote

   Dostałem od mamy na urodziny. Nie pamiętam które, choć to były jedne z pierwszych.

Może ze trzy domy dalej w kierunku ulicy Cieszyńskiej, był niewielki sklepik, gdzie pani sprzedawała przepyszne ciastka tortowe po 2 złote. Bardzo mi smakowały. Skoro dostałem te 2 złote, to chciałem je natychmiast wykorzystać. Wyprosiłem mamę, żeby puściła mnie do sklepiku.

   Do tego momentu, nie wolno mi było samemu z podwórza się ruszać poza bramę.

Mama dała się przekonać i rozradowany wyparzyłem czym prędzej z domu. Biegnąc przez podwórze, podskakując z radości, potknąłem się o coś i przewracając się, rozerwałem papierkowy banknot, dokładnie na dwie połowy.

   Wstałem, " rozmienione pieniądze " ukryłem pod kamieniem, wyszedłem za bramę, odstałem w niewidocznym dla mamy miejscu czas, jaki przewidywałem na dojście do sklepiku i powrót. Niepyszny przyszedłem do domu, siadłem na kanapie i skonsumowałem w wyobraźni moje pierwsze, zakupione samodzielnie ciastko, obchodząc się jego smakiem.

Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Pobiegłem otworzyć. U progu stała ciocia, która zwróciła się do mnie tymi słowy:

  - Dzisiaj Tadziu so twoje urodziny. Na tu dwa złotych i kup coś sobie sam. Już ty duży chłopiec. Zgadnijcie, co sobie kupiłem? Ale dopiero na następny dzień ... by nie wzbudzić u mamy podejrzenia, że jestem łakomczuch.


Tadeusz Wrona 

Dla następnych pokoleń

    W latach pięćdziesiątych, kamienica nasza nie miała żadnych sanitariatów poza dwiema " sławojkami " na podwórzu.

W jednym z trzech mieszkań na parterze sąsiadka która w nim mieszkała, by nie przeziębić się w okresie jesienno - zimowym, zorganizowała sobie gustowne wiaderko z dekielkiem, ustawiła w sieni pod drzwiami swojego mieszkania w miejscu przy maskowanym nieco schodowym, ażurowym biegiem i załatwiała swoje intymne potrzeby. 

   Przed wiadomymi zapachami z wiaderka chronił, muszę przyznać dość skutecznie, wspomniany dekielek. Ale ta pani była dobrze wychowana i bardzo komunikatywna i swoje posiedzenie na wiaderku, bywało że zdradzała. Wchodził do sieni, powiedzmy, że mój Tata i dawało się słyszeć znad wiaderka : - Dzień dobry panie Zygmuncie!. Bardzo to musiało Ojca irytować, bo gdy już wszedł do mieszkania, to często zastanawiali się z Mamą, czy wreszcie znajdzie się ktoś z sąsiadów, kto tą przemiłą sąsiadkę odwiedzie od przesadnie okazywanych grzeczności.

   Nam - dzieciakom specjalnie to nie przeszkadzało. Bywało jednak, że po jakichś uwagach pod naszym adresem z jej strony, ktoś przez zwyczajną dziecięcą nieuwagę wiaderko przewrócił i trzeba było wylaną zawartość wiaderka posprzątać.

   W mieszkaniu vis a vis tej pani, mieszkało małżeństwo cyrkowców, cyrku " Warszawa ". Mieli oni dwie córeczki, którymi opiekowała się mieszkająca z nimi babcia. Pan- cyrkowiec był akrobatą - pani, nie wiem. Często, po sezonie, kiedy już zjechali oboje państwo na odpoczynek sąsiad przywdziewał małpi przyodziewek i dawał nam pokazy swojej niezwykłej sprawności, skacząc po konarach rosnącego na podwórzu drzewa wprawiając nas w zachwyt. Piękne to były dla nas chwile. 

   A w letnie, ciepłe wieczory, po całodziennych zabawach, umyci i przebrani już do snu, wychodziliśmy jeszcze na chwilkę, siadaliśmy na kamiennych schodkach by wsłuchiwać się w muzykę wygrywaną na akordeonie przez syna sąsiadów, płynącą z otwartego okna jego pokoju w sąsiednim domku, która mieszała się z zapachami naszego ogrodu.

  Po latach pytałem swoich Siostrzyczek, które to kwiaty tak pięknie pachniały? Obie jednocześnie odpowiedziały, że to była maciejka.


Tadeusz Wrona

Cyrk Przyjechał

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku.

  Każdego roku w środku lata przedwojenni dorożkarze białostoccy mieli przynajmniej  jeden tydzień dobrych zarobków. Było to wówczas ,kiedy do miasta przyjeżdżał ... cyrk. Mistrzowie areny rozbijali swój namiot na placu przylegajacym do ulicy Nadrzecznej . Mieszkańcy grodu nad Białką walili tłumnie ,ażeby zobaczyć cyrkowe przedstawienie. Jesli program podobał się : byli akrobaci ,ekwilibryści ,tresura koni , klauni ,no i oczywiście lwy lub słonie ,wówczas oglądało do co najmniej kilkanascie tysięcy widzów. Wielu z nich musiało specjalnie dojeżdżac dorożką do śródmieścia , a zwłaszcza wracać nia do domu ,po zakończonym późna porą spektaklu.

   Rzecz jasna nasz znajomu dorożkarz Hone Sybirski , tak samo jak wszyscy jego koledzy po fachu z niecierpliwością oczekiwał na rozpoczęcie kolejnego sezonu. Znał wszystkie cyrki krązące latem po Polsce. Było ich całkiem sporo : Koroana , Coloseum ,Express, Prosperi , Empire czy Arena. najwiekszą jednak popuarnością wśród publiczności ( no i również dorożkarzy ) cieszył sie warszawski cyrk Braci Staniewskich. Poczynając od połowy lat dwudziestych zajeżdżał on niemal zawsze do Białegostoku i przywoził ze sobą nowy atrakcyjny program.

   Juz podczas pierwszego pobytu nad  Białką ,wiosna 1925 r Staniewscy zaprezentowali na arenie wiele wystrzałowych numerów. Gwiazda zespołu był niewatpliwie słynny siłacz Zygmunt Breitbart. Przepadała za nim zwłaszcza ze wzglęgu na pochodzenie publicznośc żydowska. kiedy po Białymstoku rozeszła się wieśc ,że Breitbart przybywa, na miejscowym dworcu zebrały sie tłumy gapiów.

   Wychodzacego z pociagu atletę ,znanego z tego ,że łamał podkowy jak zapalki, giął żelazne pręty w rózne esy floresy i przegryzał srebne monety dziesięciozłotowe, przywitała orkiestra w pełnej gali. Na peronie pojawili się też białostoccy rabini i delegacje rozmaitych organizacji żydowskich. Rozentuzjowany tłum wzią Breiiltbarta na ręce i wprost z dworca zaniósł go na postój dorożek , gdzie czaekał na niego specjalnie przystrojony powóz. Zaszczytu wiezienia popularnego siłacza dostapić mogła tylko jedna osoba - Hone Sybirski, numer 1 wśród białostockich dorozkarzy.

   Po uroczystym przejeździe przez miasto Sybirski dostarczyl swego wyjatkowego pasażera pod  hotel Ritz , w którym czekał na niego najlepszy pokój.

   Występy Zygmunta Breitbarta sprawiły ,że kasa cyrku Staniewskich była przez tydzień formalnie oblężona. wszystkie bilety, nawet  te najdroższe,po 7 złotych, szły jak woda. Któż bowiem będac juz nawet wczesniej na przedstawieniu, nie chciał zobaczyc na własne oczy, jak samochód wypełniony pasażerami przejeżdża po klatce piersiowej leżącego na arenie siłacza ? 

   Ostatniego dnia występów kiedy Breitbart miał swój benefis, gwoździem programu stało sie rwanie łańcuchów przyniesionych ze sobą przez kilku miejscowych niedowiarków, watpiacych w autentyczna siłę zydowskiego atlety. 

   Hone Sybirski wraz z cała rodziną również podziwiał wyczyny współczesnego Samsona. Siedział co prawda na miejscach tańszych, ale itak wszystko doskonale widział. Kupił nawet ksiażeczkę z fotogrfiami i opisem cyrkowej kariery mistrza Breitbarta.

   Po zakończonym spektaklu dorożkarska familia sama odwiozła się do domu . 

Jan Molik

Białostocki miś

   Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny -" Przeglądając szuflady " (17)                                   

   Dziś będzie mniej historycznie, bo zamieszczone zdjęcie zostało wykonane 17 maja 1959 roku. Chciałem dopisać, zaledwie 65 lat temu. Ale po namyśle dodam - 65 lat, czyli większość oglądających fotkę nie było jeszcze na tym świecie. Wiadomo też, że para fotograf i miś przemieszczała się po Białymstoku, tym razem chyba zajęła stanowisko  w parku, choć miś lepiej czułby się w Zwierzyńcu. Niestety, nie udało się ustalić personaliów, miś ukrył twarz, chłopczyk w mundurku marynarskich zachował anonimowość, a mistrz obiektywu pozostał niewidoczny.

   Powracam do misia, bo bohaterem ogólnopolskim stał się w ostatnich miesiącach jego pobratymiec zakopiański. Polubiono go, choć okazało się, że sam nie płacił podatków, natomiast wyłudzał pieniądze od spacerujących po Krupówkach. Żeby tylko od Arabów, ale od swoich rodaków też. W latach mojej młodości żartownisie warszawscy mówili, że misie chodzą po ulicach białostockich. Jeśli już, to raczej żubry albo jelenie. Króliki podobno po wojnie trzymano w wannach, kury można było obejrzeć i później na podwórkach wcale niedaleko od centrum, a o psów i kotów nikt nie był w stanie policzyć. Mam jednak pytanie, czy widziano w Białymstoku kataryniarza z papużką?

   Przepraszam, powrócę jeszcze do psa, lecz nieżywego. Oczywiście, do tego ponoć z twarzą wielmożnego Kawelina. Ku mojemu zdziwieniu spotkałem go – kamiennego psa - kilka dni temu niemal przed katedrą, blisko pomnika św. Jerzego Popiełuszki. Sam się chyba nie przemieścił, potrzebna byłoby zgoda pana konserwatora. A może to tylko tymczasowa lokalizacja, bo jednak moim zdaniem lepiej się prezentował w poprzednim miejscu.

   Można jeszcze wspomnieć o dwóch  prawdziwych niedźwiedziach. Jeden był trzymany w białostockim Akcencie ZOO i naraził się opinii publicznej. A drugi skończył życie marnie, bo go ustrzelił król z dynastii Sasów, który będąc w chorobie nie mógł pojechać do Białowieży i Jan Klemens Branicki umożliwił mu polowanie w parku przypałacowym. Zraniony miś skoczył z mostu do kanału, gdzie król siedział ze strzelbą na łodzi. Machnął łapą i byłoby po Auguście, jednak uratowała go peruka. Pewnie wszyscy Państwo wiecie dlaczego, a jak nie wiecie to proszę o sygnał na adres mailowy, dokończę tą anegdotę. 

   Masowo produkowała misie białostocka spółdzielnia pracy (inwalidów). Wujek Stanisław mówił, że był na nie zbyt w krajach  z silną walutą. A skoro o interesach mowa, to chwalił mi się – też dawno –  obywatel rodem z Białegostoku, który z synem w miarę często wyprawiał się za wschodnią granicę. Brał, jak wszyscy: dżinsy, parasolki, bluzki etc, a wracał z prezentami, które nie podlegały ocleniu. I tylko syn przytulał do piersi swego misia, przysposobionego do przemycania obrączek i złotych pierścionków. Zupełnie jak Żyd z przedwojennego witzu, który przewoził przez granicę w obie strony ten sam worek z piaskiem. Celnicy gotowi byli przesiewać piasek przez sitko, a nie zauważali, że w tamtą stroną worek leżał na zdezelowanym gracie, a z drodze powrotnej spryciarz jechał na nowym wehikule.

   Pań miś ze zdjęciu też był umny. Gdy wieczorem krążył  przed kinem „Pokój” na ul. Lipowej (obecnie chińskie handlowe), to wypatrywał zakochane pary. Podchodził cicho z tyłu, zarzucał ręce (łapy) na szyję ślicznotki, a towarzyszący mu fotograf naściskał migawkę.  Uf, takie zdjęcie miało swoją cenę.

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

Tajemnica domu przy ulicy Górnej

   To pewnie jedna z ostatnich tajemnic białostockiego getta. Zacznijmy od początku. Widoczny na zdjęciu dom stał przy ulicy Górnej 15. Właściwie była to uliczka między Nowogródzką a Poleską, równoległa do Ciepłej, Chmielnej i Smolnej. Cały ten kwartał zwano Markową Górą, po sąsiedzku zaś, zaraz za torami carskiej kolei Białystok - Baranowicze, znajdowała się Brazylka. 

  W drewniaku z ogródkiem i studnią (ważne!) mieszkali państwo Sokołowscy; Jan był policjantem, a więc figurą ważną i dobrze sytuowaną. Za sprawą niemieckich okupantów późnym latem 1941 roku wysiedlono stąd ludność chrześcijańską, bo Markowa Góra została włączona do getta. Nie dowiemy się już chyba - obym się mylił - jakie rodziny pędziły przy Górnej 5 (Ochsengasse) dramatycznie ciężki żywot. Wiadomo natomiast, że w 1954 roku zamieszkała w domu teściów pani Eugenia Sokołowska. Notabene i ona nie miała łatwego życia, jako żona syna sanacyjnego policjanta.

  "Kiedy wprowadziłam się tam - wspomina pani Eugenia - dom teściów był pusty, w oknach brakowało szyb i tylko pluskwy miały się dobrze. Atakowały nawet w łóżeczku naszą córeczkę. Wiosną 1956 r. postanowiliśmy więc zrobić remont. Mąż dom obił papą, a całe mieszkanie spryskaliśmy popularnym wówczas azotoksem. W jednym z pokoi stał piec kaflowy, a pod drzwiczkami zwracała uwagę pomalowana na brązowo, przybita do podłogi blacha.   Poprosiłam męża, aby ją wymienił, bo poszarpane krawędzie przeszkadzały w zmywaniu podłogi. Kiedy ten obcęgami wyrywał blachę, przestraszył się i krzyknął do teściowej: Mamo, patrz, tam w podłodze jest dziura. Wtedy wbiegłam i ja do pokoju.

  Przy piecu zobaczyłam kwadratowy otwór wielkości mniej więcej poduszki. Wewnątrz było widać abażur z żarówką, jakich się używało przed wojną w kuchni, a obok leżała szmata.

  Mąż był szczupły, udało mu się wejść przez otwór i wtedy wyjaśniło się, że to była kryjówka ciągnąca się pod całym pokojem. Materiał zaś, który wydał mi się szmatą, okazał się czarną spódnicą w zielone wzory.   Wyrzuciliśmy je ostrożnie na śmietnik, strach było dotykać, baliśmy się robactwa. Mąż doszedł do wniosku, że kryjówka dlatego była pod pokojem szczytowym , bo kilka metrów dalej znajdowała się studnia i pewnie do niej prowadził mały tunel. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że dom należał do getta, potem przeczytaliśmy o tym w książce, a i sąsiedzi potwierdzali. Kryjówka była na tyle wysoka, że można było w niej stać. Mąż zabił dziurę blachą i tak mieszkaliśmy tam do początków lat 70., kiedy cały ten teren zajęły bloki".

  Tyle opowieści pani E. Sokołowskiej, a zdjęcie przedstawia dom z kryjówką na rok przed wyburzeniem. Pytań ciśnie się wiele. Tajne pomieszczenie nie zostało zniszczone, ale czy ukrywający się mieszkali w nim po sierpniu 1943 roku? Wiemy, że mimo odcięcia wody i światła, mimo licznych patroli niemieckich, na terenach getta przetrwało kilku (może kilkunastu) umęczonych Żydów, aż do wejścia wojsk radzieckich w końcu lipca 1944 roku.

  Czy i przy Górnej 15? Mało to prawdopodobne, ale niewykluczone. Może jeszcze uda się uzupełnić historię kryjówki, która przetrwała niemal 30 lat po wojnie.


Adam Czesław Dobroński 

Kurs na dworzec

    Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku. ( 3 )

   Na początku lat 30 przejazd dorożką ze śródmieścia Białegostoku na dworzec kolejowy kosztował przepisowo złotówkę. Chętnych do jazdy za taką sumę było jednak niewielu. Dorozkarze sami więc zaczepiali przechodniów na ul. lipowej , Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki i proponowali kurs za mniejszą cenę. spadała ona często nawet do 50 groszy ,albo niżej. Obie strony były z tego całkiem zadowolone. 

   Kiedyś jeden z reporterów " Echa Białostockiego " zapytał sędziwego Hone Sybirskiego : " Jak się  wam dorożkarzom, opłaca jeździć za 30 groszy do dworca, przecież konia zmęczycie za złotówkę" ! Nestor dryndziarzy znad Białki odparł mu wtedy przytomnie : " Ja  i tak muszę jechać na dworzec z pasażerem cały na pusto. Tam przyjeżdżają pociącągi i coś się wtedy ekstra zarobi. A w mieście mogę stać przez cały dzień i ani złamanego feniga do domu nie zawiozę ".

  Wiosną 1933 roku miał jednak Sybirski kurs ze śródmieścia na dworzec ,którego się długo nie zapomina . Było wczesne popołudnie. Dorożka Sybirskiego stała w pobliżu  hotelu - "Rota" , a on sam kiwał się smętnie na koźle w oczekiwaniu na umówionego klienta. Wtem z jednego domów przy ul. Kilińskiego wybiegł tęgawy jegomość z rozpiętym płaszczem i z kapeluszem w ręku . Zobaczył pojazd Sybirskiego , wskoczył do środka i rzucił gromkie : na dworzec. Kiedy dorożkarz próbował wyjaśnić ,że jest zajęty , ów gość wyciągną tylko z kieszeni pięciozłotowy banknot , wepchną go Sybirskiemu  kazał czym prędzej " poganiać szkapę" .

   Co było robić ? Pięć złotych to przecież całodniowy zarobek , a i to jak się ma fart! Sybirski zdzielił więc czym prędzej konia batem i ruszył w kierunku dworca. W duchu modlił się tylko ,że był umówiony wcześniej klient zasiedział się w restauracji ,dopóki on nie wróci pod " Ritza" 

   Dopiero po drodze wydało się ,co było powodem pośpiechu szczodrego grubasa. Przez  Białystok miał akurat przejechać sam Marszałek Józef Piłsudski. Co roku jeździł on tą trasądo Wilna , ale podróże te trzymane były w ścisłej tajemnicy. Ludzie dowiadywali sie o nich później z gazet. W kwietniu 1933 r . wyjazdowi Marszałka nadano jednak specjalny rozgłos . 

  W Wilnie obchodzona miała być właśnie 14 rocznica zdobycia miasta . Z tego powodu szykowano  tam koncentrację i przegląd oddziałów wojskowych , które brały udział w wydarzeniach 1919 r. Tak naprawdę jednak Piłsudskiemu chodziło o zademonstrowanie polskiej siły Hitlerowi, który właśnie doszedł do władzy w Niemczech .

   Na wszystkich stacjach między Warszawą a Wilnem pociąg z doczepioną salonką J. Piłsudskiego spotkały wiwatujące głośno tłumy . W Białymstoku było oczywiście tak samo . Oprócz licznie zgromadzonych mieszkańców miasta , na przybycie pociągu oczekiwał ,jak zwykle , wojewoda białostocki  marian Zyndram - Kościałkowski. Żona wojewody przysłała Marszałkowi i towarzyszącym mu osobom specjalny obiad. Po piętnastu minutach postoju pociąg ruszył dalej, przez Czarna Wieś i Sokółkę do Grodna. 

   O tym wszystkim Sybirski dowiedział się jednak później z opowiadań innych dorożkarzy. Po wyładowaniu pasażera na dworcowym postoju , ruszył bowiem czym prędzej z powrotem do miasta. Zdążył w ostatniej chwili. jego umówiony klient opuszczał właśnie chwiejnym krokiem podwoje hotelowej restauracji " Ritz' .


Jan Molik

Chwile mojego dzieciństwa na Młynowej

   Naprzeciwko, bliźniaczo podobne do naszego mieszkania, zajmowała starsza pani z jeszcze starszą mamą i nastoletnią córką - wdowa po oficerze wojskowym.

Codziennymi jej gośćmi, byli dwaj chłopcy - mniej więcej moi rówieśnicy. Jeden to Marek, drugi - Barnaba. Ich rodzice zginęli na wojnie i starsza pani sprawowała nad nimi opiekę. Byli to moi kumple.

  W czasie przedobiednim, drzwi naszych mieszkań były otwarte na oścież i często dawało się słyszeć:

- Zygmuntowa! ( to do mojej mamy ) A co gotuje dzisiaj na obiad?

 - Bede smażyła naleśniki z konfituro - odpowiadała mama.

- A ja usmaże placki kartoflowe - informowała starsza pani. 

Na obiad byliśmy wtedy wołani razem i razem go spożywaliśmy, korzystając z urozmaiconego menu.

  Fajnym miejscem naszych zabaw, były nasze " bokówki ". Prowadziliśmy tam różne interesy.

Kiedyś za szewski młotek, dostałem od nich taką kościelną gasiświecę na krótkim kiju. Były to początki handlu ... wymiennego oczywiście. Gasiświeca podejrzewam, była średnio potrzebna na co dzień sąsiadce, ale szewski młotek mojemu tacie, który reperował sam nasze obuwie ... i owszem.

  Po tym jak na wskutek swojego dochodzenia zlokalizował swój młotek w rzeczach sąsiadki, to po każde szukane narzędzie w późniejszym czasie, szedł od razu do starszej pani i prosił o klucz od jej bokówki.

  Innym, ulubionym miejscem naszego przebywania, był ogród, który uprawiała sąsiadka z dołu ... nie bęąc jego właścicielką. Ale tak po prostu lubiła. Pozostali lokatorzy, też mieli do niego dostęp ... po wyrastający szczypiorek, rzodkiewkę, sałatę, marchewkę, pietruszkę i. t. p. ... ale dopiero wtedy, gdy już nadawały się do konsumpcji.

Z Markiem i Barnabą wchodziliśmy tam, wyrywaliśmy marchewkę ... . Otarło się ją o spodenki i ze smakiem zjadło. Nie było wtedy w niej ani ołowiu ani żadnego " czernobyla ".

  Po całodziennych zabawach, umyci już do snu, w ciepłe wieczory, siadywaliśmy jeszcze na kamiennych schodkach naszej kamienicy by chłonąć rześkie już powietrze z zapachem kwiecia tego ogrodu i muzyką z harmonii Staśka - syna szewca z sąsiedztwa, słyszaną z otwartego okna jego pokoiku.

  Kiedy po latach, wspominając piękne chwile mojego dzieciństwa na Młynowej, ze swymi starszymi siostrami, pytałem które to kwiaty tak pięknie pachniały. Odpowiedziały mi godnym chórem, że to maciejka.


Tadeusz Wrona

Beczka strachu

 

    Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny : " Przeglądając szuflady " ( 15 )

    Popatrzmy najpierw na zdjęcie, które dostałem od Stanisława Bałdygi. Nie wiem, kto je wykonał, ale o ile pamiętam, to akcja działa się w Białymstoku. Kaskader ma na głowie popularną niegdyś pilotkę (w takiej chodziłem zimą do szkoły), ponadto białą koszulę (pewnie nonajron, czyli bez prasowania, zwana przez studentów dyżurną, bo czekała w szafie na kolejny egzamin), krawat, motocykl bez lampy i błotników. Jakiej marki? Na początku XX wieku, gdy w USA pojawiły się pierwsze „beczki śmierci”, były to smoki marki indiana 500. Musiały być niezawodne, niekoniecznie bardzo szybkie. W Polsce po wojnie używano także sojusznicze iże 49 i składaki  z sinikami junaka (słyszę w uszach stukot zaworów). Ktoś napisał, że w PRL wykorzystywano także motocykle wsk i shl. Nie będę się o nich wypowiadał, miałem od 1966 r. jawę 250 i trochę z góry patrzyłem na rodzime pyrkawki.

No, to przejdźmy do beczki strachu vel śmierci, byle nie mylić z beczką śmiechu. Była to konstrukcja z drewna, oczywiście składana, na kształt walca. Wysoka na 4-6 metrów, a na jej koronie było miejsce dla widzów, co zresztą można sprawdzić na załączonym zdjęciu. Szerokość  wynosiła cirka 10 metrów, więcej jeśli jeździło kilku ryzykantów. Całość spięta linami, z wąską bramką. W sumie  proste jak beczka.

Najważniejsi byli mistrzowie jazdy Najpierw wykonywali rundy po płaskim, a jak nabrali stosownej prędkości, to wjeżdżali na pionową ścianę. Jam historyk, więc nie wyjaśnię co trzeba zrobić, by jeździć po ścianie. Kodeks drogowy tego nie przewiduje. 

W Polsce owe dziwa pojawiły się w latach trzydziestych i zyskały popularność na odpustach, jarmarkach. W czasie okupacji obce władze zakazały marnowania benzyny, a motocykle zabrano na front. Po wojnie też nie było klimatu na fanaberie. więc beczki strachu pojawiły się i zyskały poklask dopiero na przełomie lat sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych, dotrwały do lat osiemdziesiątych, a jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych stanęła taka atrakcja w Warszawie. 

Było, minęło? Nieprawda, w bieżącym roku „Kurier Lubelski” doniósł, że w mieście nad Bystrzycą można przeżyć „strach, zapach spalin i igranie z grawitacją”. Można też w Internecie obejrzeć, jak w 2011 r. podczas monachijskiego święta piwa (Oktoberfest) krążyło wewnątrz beczki trzech motocyklistów. Byli dawniej i tacy, co podczas jazdy puszczali kierownicę, lub zawiązywali sobie oczy, a mistrz nad mistrzów miał przyczepione do motocykla boczne torby z lwem i owcą! Na jarmarkach zdarzało się, że motocyklista zabierał na siedzenie pasażera. Niby przypadkowego, a w rzeczywistości celowo w tym miejscu stojącego.  Stasio Bałdyga opowiadał mi także, że przed wojną w Białymstoku występował człowiek-pająk. Taki, co to chodził po ścianie domu i bynajmniej nie trzymał się liny. Chyba przy ul. Kilińskiego. Wątpię, czy utrwalono ten cud na zdjęciu. A może? Czekamy.

  

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)                                                              

Do końca była twarda i odważna. Poznajcie historię łączniczki AK

   Jadwiga „Jadzia” Dziekońska zginęła 19 maja 1943 roku na ulicy Stołecznej w Białymstoku. Za zasługi w 1943 roku odznaczono ją Krzyżem Walecznych. To zapomniana postać podziemia.

  To była wspaniała, pełna życia dziewczyna, która pięknie wpisała się w dzieje Białegostoku - podkreśla profesor Adam Dobroński, historyk. Mówi o Jadwidze Dziekońskiej, bohaterskiej łączniczce Armii Krajowej. Urodziła się w 1916 roku w (pow. łomżyński). Była córką Ignacego i Marianny, którzy trudnili się rolnictwem.

  - W tej rodzinie było dziewięcioro dzieci. Jadzia miała trudne dzieciństwo. Gdy dorosła, zapragnęła poświęcić się młodzieży. Była harcerką, ukończyła różne kursy, nawet gospodyń wiejskich. Zatrudniła się w szkole w Konarzycach. I tam się realizowała - opowiada prof. Adam Dobroński.

  We wrześniu 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Jadwiga Dziekońska zaczęła działa w konspiracji. W czasie okupacji była początkowo kurierką Polskiej Organizacji Zbrojnej. Wówczas, nie było jeszcze Armii Krajowej. (Powstała 14 lutego 1942 roku - przyp. red.). - Niedoceniona jest praca kurierek. A przecież musiały one nosić wypchane teczki bibułą, czasami granatami. Były w każdej chwili narażone na wpadkę, a nawet na śmierć - zauważa Adam Dobroński.

  W 1942 roku Dziekońską do Białegostoku ściągnął Józef Ochman „Ligoń”, który był szefem łączności w komendzie okręgu AK. W tym czasie Polska Organizacja Zbrojna weszła w skład AK.

  „Jadzia”, bo takim pseudonimem posługiwała się Jadwiga Dziekońska stała się szefową służby kurierskiej. Kierowała kolportażem pisma „Informacja” oraz pomagała w organizowaniu oddziałów partyzanckich. - Z tych licznych zasług Jadzi, chciałbym przypomnieć o jednej - opowiada prof. Adam Dobroński.

  Największą akcją Armii Krajowej w Białymstoku było uwolnienie więźniów z tzw. „piętnastki”. W czasie okupacji pod tym numerem przy ulicy Sienkiewicza mieściła się siedziba gestapo. - Tam aresztowano i umieszczono naczelne dowództwo białostockiej AK. Głupio wpadli. Na szczęście, znalazł się Zbigniew Rećko, pseudonim „Trzynastka”, który był tłumaczem w gestapo. Upił nocną straż i wyprowadził AK-owców. Ale przecież trzeba było ich jeszcze dostarczyć na tak zwane „meliny”. I wtedy pojawiła się „Jadzia” - opowiada Dobroński.

  Za to 20 kwietnia 1943 roku „Mścisław”, czyli Władysław Liniarski odznaczył Jadwigę Dziekońską - Krzyżem Walecznych. - Nadszedł 2 maja 1943 roku - czarny dzień dla białostockiej konspiracji akowskiej. Dosyć przypadkowo w niemieckie ręce wpadło dwóch kurierów. Potem były kolejne aresztowania. Ta konspiracyjna sieć zaczęła się rwać - relacjonuje historyk.

  Józef Ochman, dowódca, nakazał swoim podwładnym zerwanie wszelkich kontaktów. „Jadzia” nie podporządkowała się.

  - Trzeba ją usprawiedliwić. Nie wykonała rozkazu, bo w jednym z punktów kontaktowych przy ul. Stołecznej, gdzie odbywały się aresztowania, pozostała dwójka małych dzieci. Ich rodziców zabrało gestapo. Dziewczyna poszła sprawdzić co się z tymi dziećmi dzieje. Z jednej ze skrytek po drodze miała też zabrać prasę.

  To było 19 maja 1943 roku. Dochodziła godzina 16. Dziekońska szła Stołeczną. Nagle spotkała dwóch niemieckich żandarmów. Przeszła koło nich obojętnie. I chyba nie wytrzymała napięcia. Odwróciła się. Chciała zobaczyć czy oni już sobie poszli. Niestety, jeden z nich też się odwrócił. Próbowali zatrzymać Jadzię. Na szczęście, w pobliżu pojawił się mężczyzna z teczką. Jego też Niemcy uznali za konspiratora. Jeden z żandarmów próbował go złapać. Jadzia została z drugim. Chciała uciec, ten dopadł ją, broniła się. Wyjęła klucze. Próbowała okładać żandarma. Strzelił pierwszy raz. „Jadzia” upadła. I zaczęła rzucać w jego twarz kamieniem. Zdenerwowany żandarm strzelił trzy razy. Tak ją dobił. Wcześniej miała krzyknąć: „Żywej mnie nie weźmiesz”.

  Zwłoki łączniczki zabrało gestapo. Zostawiło je w szpitalu PCK przy ul. Warszawskiej. - Liczyli na to, że ktoś przyjdzie je zobaczyć, a przy tym zdradzi się. Nie mogli jej zidentyfikować, bo jako zawodowa łączniczka, Jadwiga nie mogła przy sobie nosić żadnych dokumentów. Niemcy nie wiedzieli kogo tak naprawdę zabili - opowiada Adam Dobroński. Ponoć do szpitala przyszła siostra „Jadzi”, ale ona też nie zdradziła się.

   Nie wiemy gdzie została pochowana łączniczka białostockiej AK. Jej symboliczny grób znajduje się na cmentarzu komunalnym. W 1981 roku imieniem Jadwigi Dziekońskiej nazwano skwer w pobliżu naszych Spodków.


Julita Januszkiewicz

Wzgórze św. Rocha. Butelka z wódką z powstania styczniowego

  Wykopano ją w 1925 roku, podczas ekshumacji przed budową kościoła. Leżała w jednej z trumien. Zmarły trzymał ją pod pachą. Alkohol zaraz został wypity, ale szkło przetrwało do dzisiaj.

- To nasza rodzinna pamiątka. Mam ją po ojcu - rozpoczyna swą opowieść Leopold Popławski.

  Był 1925 rok. Jego 35-letni wówczas ojciec Franciszek pomagał przy ekshumacji szczątków na wzgórzu św. Rocha. Dwa lata później miała ruszyć budowa w tym miejscu kościoła, a jako że przed laty istniał tu cmentarz, należało przenieść groby.

- Ówczesny proboszcz ks. Adam Abramowicz poszedł na Rynek Sienny i poprosił, by przyprowadzono go do herszta lokalnych zakapiorów. Ten od razu spełnił prośbę księdza. Zebrał grupę osiłków i razem poszli wykopywać groby. Za którymś razem dołączył do nich i mój ojciec - mówi Leopold Popławski.

  Wśród wielu odkopanych grobów znalazł się jeden szczególny. Trumna była bardzo ciężka. Okazało się, że zbito ją z grubych, dębowych desek.

- Chłopcy wzięli więc dwa sznurki pod spód i zaczęli powoli wyciągać trumnę na powierzchnię. Zawadzili jednak o brzeg wykopu. Uchyliło się wieko, którego nie trzymały już pordzewiałe gwoździe. Chcąc nie chcąc zobaczyli więc, co było w środku - opowiada nasz rozmówca.

  W trumnie leżał szkielet. Zmarły miał pod pachami dwie litrowe butelki wódki.

- Chłopcy z Siennego Rynku aż podskoczyli ze szczęścia. Zaraz wzięli się do otwierania butli. Wypili jedną i rozbili o sąsiednie nagrobki. Ojciec nie pił. Poprosił tylko chłopców, by nie rozbijali drugiej butelki i mu ją oddali, gdy będzie pusta. 

  Tak też zrobili. Ojciec opowiadał, że kiedy wracał do domu, widział jak chłopcy leżeli gdzieś pokotem w krzakach - śmieje się Leopold Popławski.

  Zachodzi w głowę, kim był zmarły, któremu włożono pod pachy alkohol. Może była to jego ostatnia wola? Może za życia lubił trunki? Jedno jest pewne. Na tamten świat miał zabrać nie byle jaki alkohol. Na butelce widnieje nazwa znanej lwowskiej firmy Józefa Adama Baczewskiego, która słynęła nie tylko z trunku, ale też ozdobnych opakowań.

- Proszę popatrzeć, tutaj pod wieczkiem jest nawet miejsce na pieczęć - pokazuje Leopold Popławski.

  Opowiada, jak kiedyś butelkę oglądał kolega, który przez wiele lat pracował w białostockiej hucie szkła.

- Odwrócił ją denkiem do góry i powiedział, że butelka faktycznie jest stara. Bo denko nie powstało tak jak cała butelka poprzez „wydmuchanie” gilzy, lecz zostało wspawane. Świadczą o tym chropowatości na brzegach. Już od lat nie produkuje się w ten sposób butelek - tłumaczy Leopold Popławski.

  Firma J.A. Baczewski istnieje zresztą do dziś. W 2011 roku, po 72 latach na emigracji, marka wróciła na polski rynek. Jest ceniona wśród smakoszy na całym świecie. Zdobywa prestiżowe nagrody w międzynarodowych konkursach, m.in. w Chicago i San Francisco.

- Chłopcy z Siennego Rynku wypili więc nie byle co - śmieje się pan Leopold.


Tomasz Mikulicz

W przedwojennej Polsce wcale nie było taniej niż dzisiaj

   Najłatwiej powiedzieć: kiedyś było inaczej. Nie zawsze to jednak oznacza, że lepiej. Jak żyło się przed wojną? Nasi pradziadkowie mieli zdecydowanie gorzej. Przyczyn tego było wiele, m.in. skandalicznie niskie zarobki i wszechobecna drożyzna.

  Bilet do kina

Przed wojną do kina chodził każdy. Nic dziwnego, jeżeli bilety były aż tak bardzo tanie. Przykładowo: seans filmu 'Paweł i Gaweł' w gwiazdorskiej obsadzie Adolfem Dymszą i Eugeniuszem Bodo kosztował 40 gr. Mieszkańcy nie narzekali też brak miejsc do oglądania filmów. W samej Warszawie działało ich 70!

- Kino od swoich początków uchodziło za rozrywkę wręcz jarmarczną, dla niewymagającej publiczności .Na początku XX wieku nawet 9 na 10 widzów to byli robotnicy. Z czasem przekrój społeczny widowni oczywiście się poszerzał. Nie mniej jednak w repertuarze nad filmami np. historycznymi przez lata dominowały komedie i melodramaty.

   Dlaczego kino kiedyś kosztowało tak mało? - Było  niestrukturalizowane. Dzisiaj w cenie biletu zawierają się m.in. koszty produkcji, promocji, dystrybucji, a do tego jeszcze podatek i procent dla PiSF 

  Chleb, mleko i cukier

Pieczywo w przedwojennej Polsce kosztowało mniej więcej tyle, co... bilet do kina. Za mleko i bochenek chleba trzeba było zapłacić 30 gr, za masło: 4 zł za kg, ziemniaki: 10 gr za kg, jaja (od 5 do 6 groszy za sztukę). Na jedzenie robotnice przeznaczały 70 proc. pensji. Oczywiście zamożne warszawianki nie chodziły same po zakupy. Zajmowała się tym służba.

  Samochód

Popularny przed wojną fiat 508 kosztował 5,5 tys zł. Kogo było stać na auto? Na pewno nie funkcjonariusza policji, lekarza ani nauczyciela. O zakupie samochodu mógł sobie też pomarzyć robotnik. Aby kupić sobie auto musiałby odkładać (w całości) swoją pensję przez około 15 lat.

- Niewykwalifikowany robotnik zarabiał poniżej 100 zł, dniówkowy: między 30 a 60 zł miesięcznie (czyli za dniówkę - powyżej 1 zł 

  Oczywiście były też na rynku droższe modele samochodów. Opel Olimpia kosztował - 6 300 zł, Chevrolet - 7 640 zł, Mercedes-Benz 230 - 17 tys zł.

   Do tego trzeba było doliczyć miesięczne utrzymanie auta. Jak wynika z przedwojennych ogłoszeń benzyna (80 litrów) kosztowała - 56 zł, oliwa - 3,60 zł, podatek drogowy - 3,5 zł, garażowanie - 20 zł, mycie i smarowanie - 15 zł. Razem: 98,10 zł.

  Wizyta w kawiarni

Kawa, lody a może ciasteczko? W kawiarni  serwowano m.in. białą (1,20 zł), czarną (1 zł), gorącą czekoladę (1,65 zł), ciastka (0,30 zł), lemoniadę (1,50 zł), krem z konfiturami (1,90 zł). Jeśli natomiast mielibyśmy ochotę na coś mocniejszego to zapewne skusilibyśmy się na mazagran, popularny przedwojenny koktajl kawowy z dodatkiem koniaku lub rumu.  Kosztował 1,25 zł.

  Papierosy

Okazuje, że nałóg kiedyś również sporo kosztował. Miesięczny wydatek na papierosy mógł kosztować nawet 15 zł. Skąd to wiemy? Z czasopism kobiecych, które zachęcały swoje czytelniczki do prowadzenia tzw. rozchodów i przychodów domowego budżetu. W 'Mojej Przyjaciółce' pisano: A więc: mieszkanie - 55 zł, życie na cztery osoby - 90 zł. Światło, prąd do radia i abonament - 14 zł. Opał - 8 zł. Pensja służącej z Kasą Chorych - 25 zł. Papierosy - 15 zł. Różne drobne - 12 zł. Nieprzewidywalne wydatki - 20 zł. Razem: 239 zł.

-Bez rezerw na obuwie, garderobę, jakąś rozrywkę. Ty przynosisz do domu 160 zł. Czyli albo brnąć w długi, albo pracować obojgu.'

  Super gadżet, czyli radio

Dzisiaj nie wyobrażamy sobie życia bez gadżetów elektronicznych, komputerów, smatfonów, tabletów. Przed wojną szczytem marzeń było radio.  Na przyzwoity - jakbyśmy dzisiaj powiedzieli: sprzęt - należało wyłożyć przynajmniej: 115 zł, czyli jedną (ale całą) wypłatę. Tyle kosztował pierwszy polski radioodbiornik 'Volksempfanger'. Biorąc więc pod uwagę, że niewykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie poniżej 100 zł, a posterunkowy policji - 150 zł to niestety, ale nie każdy mógł sobie pozwolić na taki zakup.

  Sklepy zachęcały też do zakupu modnych zegarków (od 17 zł) i budzików (od 20 zł) firm Gustaw Becker i Junghans. 'Elegancka i modna oprawa z niklu lub drewna' - reklamował towar Dom Towarowy Braci Jabłkowskich (dzisiejszy odpowiednik centrum handlowego).

  Ubrania

Ubrania kiedyś też nie byłe tanie. Za letnią sukienkę z bawełny należało zapłacić 20 zł. Z kolei popularna marka Bata proponowała buty w różnym przedziale cenowym: czółenka na wysokim obcasie - 8,90 zł, pantofelki odpowiednie do noszenia w domu - jak reklamowano - 'przy kuchni i poza domem' - 7,90 zł, lakierowane czółenka na niskim obcasie - 19,90 zł i gumowe śniegowce w kolorze czarnym z aksamitnym kołnierzykiem - 9,90 zł.

   Kino domowe i aparat

Co jest najlepszym podarkiem na gwiazdkę? Oprócz sprzętu reklamowano również działającą w Warszawie wypożyczalnię zaopatrzoną w filmy: religijne, naukowe, sportowe, komiczne i dramaty. Można było również nabyć aparaty fotograficzne: od 36 zł.

 Zabiegi kosmetyczne

Owłosienie na rękach i nogach można było usunąć, płacąc za kurację: 9 zł. Panie chętnie pozbywały się też wąsów. Dzisiaj depilacja laserowa kosztuje kilkaset złotych.


Natalia Bet

Translate