Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostoczanie ogłosili strajk energetyczny

 

      Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Nie sposób sobie wyobrazić życia bez elektryczności. Ale w 1932 roku tak się zdarzyło. Cena energii znacznie podskoczyła, była o jedną czwartą wyższa niż w Warszawie. Ludzie podnieśli krzyk, nie chcieli tyle płacić. Nie zapalali światła w mieszkaniach, nie używali prądu. W końcu Białostockie Towarzystwo Elektryczności ugięło się i obniżyło ceny energii.

  Zaczęło się od tego, że 29 maja 1908 roku magistrat podpisał umowę z Towarzystwem Przedsiębiorstw Elektrycznych "Gesellschaft für Elektrische Unternehmungen Berlin" na budowę elektrowni. Na jej lokalizację wyznaczono teren nad rzeką Białą, pomiędzy dzisiejszymi ulicami Świętojańską, Mickiewicza, Pałacową i Branickiego. 

  Był tam niegdyś staw należący do hetmana Jana Klemensa Branickiego. I tam - jak na owe czasy rozumiano ekologię - miano odprowadzać nieczystości z elektrowni. Umowa przewidywała, że po upływie 50 lat inwestor nieodpłatnie przekaże miastu zakład, a już po 25 latach miasto będzie mogło wykupić obiekt.

  Elektrownia miała ruszyć 1 listopada 1909 roku, tymczasem spokojna Biała wylała ze swego niewielkiego koryta i powódź spowodowała, że datę uruchomienia przesunięto na rok 1910. Podczas budowy słupy energetyczne rozwożono konką, czyli popularnym w mieście tramwajem, powożonym przez konie. Pierwszym dyrektorem elektrowni został jej budowniczy, inżynier Aleksander Tyrmos. Załoga liczyła około 75 osób.

  Dzieje elektrowni obfitują w różne wydarzenia. W 1912 roku Niemcy odsprzedają koncesję belgijskiej spółce. Rok później powstaje Białostockie Towarzystwo Elektryczności - spółka akcyjna z kapitałem francusko-belgijskim. Na czele zarządu staje inż. Kazimierz Riegert. Niestety rozwój młodego przedsiębiorstwa zahamowuje wybuch I wojny światowej, elektrownia trafiła pod nadzór niemiecki, część maszyn uległo zniszczeniu, a inne okupanci zdemontowali i wywieźli.

  Sytuacja zmieniła się dopiero z odzyskaniem niepodległości. W 1919 roku zarząd nad elektrownią przejmuje państwo. W 1921 roku rozpoczęły się procedury związane z przekazaniem elektrowni Białostockiemu Towarzystwu Elektryczności, sfinalizowano je w 1922 roku i od tego momentu następuje rozbudowa elektrowni, zwiększa się jej zasięg działania.

  W 1925 roku odnotowano zabudowę pierwszych liczników poboru energii - tzw. ograniczników i pobieranie opłaty ryczałtowej w zależności od liczby punktów świetlnych. Rok później została zbudowana na słupach drewnianych o miedzianych przewodach napowietrzna linia o napięciu 3 kV do Wasilkowa.

  Przed wojną zarobki robotników wykwalifikowanych i elektromonterów były na tyle duże, że pozwalały na utrzymanie całej rodziny. Za to kobiety w elektrowni, nie wiedzieć czemu, były dyskryminowane, kiedy panna wychodziła za mąż, była zwalniana z pracy.

  W miarę rozwoju gospodarki, rosło zapotrzebowanie na energię. Rozbudowano napowietrzną sieć przesyłową w terenie - powstały linie 15 kV do Łap, Choroszczy, Supraśla, Michałowa i innych miejscowości. Elektrownia mogła się też pochwalić biblioteką liczącą 5,5 tys. książek. 

  W 1939 roku, kiedy weszli Sowieci i elektrownia została poddana pod zarząd energetyczny w Mińsku "księgozbiór ocenzurowano. 1500 tytułów uznano za szkodliwe ideologicznie i spalono. Na ich miejsce wprowadzono książki i broszury o tematyce marksistowskiej". Szefem zarządu był szofer z Mińska.

  Okupacja niemiecka dopełniła ostatecznie dzieła zniszczenia. Hitlerowcy wycofując się z Białegostoku wysadzili zakład oraz zniszczyli większość linii przesyłowych i urządzeń rozdzielczych. Dzięki wielkiemu zaangażowaniu pracowników, już 27 września 1944 r. udało się uruchomić jeden ocalały kocioł.


Alicja Zielińska

Nasza droga jedynka. Nasi wspaniali profesorowie

   Czasy były trudne, władza ludowa narzucała nową, obcą nam zupełnie ideologię polityczną,  wszędzie węszyła bezpieka, ale dzięki temu, że z domu wynieśliśmy wiarę i patriotyzm, to udało się nam zachować swoje przekonania. 

  Zawdzięczamy to także wspaniałej postawie naszych profesorów, którzy nie tylko nas uczyli, ale i dodawali nam otuchy jak również pomagali w trudnych chwilach skończyć naukę - o nauczycielach, których się pamięta przez całe życie, opowiada Jerzy Szóstko, absolwent Męskiego Liceum 1 w Białymstoku.

  Popularna jedynka po wojnie była tu, gdzie obecnie jest VI LO. Dzieliła sale z liceum żeńskim nr 2. Chłopaki uczyli się na parterze i wchodzili od ulicy Kościelnej, dziewczęta ulokowano na piętrze z wejściem od Warszawskiej. Ja rozpocząłem naukę w wyremontowanym już budynku 1 września 1951 roku - wspomina Jerzy Szóstko.

 - Wcześniej jednak musiałem zdać sprawdzian, który niestety nie za dobrze mi poszedł. Wchodziliśmy po dwóch. Kolega był świetnie przygotowany, recytował jak z nut. Ja nie miałem szczęścia, dostałem takie pytania, na które nie za wiele wiedziałem.

  Podziękowano nam, wychodziłem ze spuszczoną głową i nietęgą miną. Przed wyjściem usłyszałem takie słowa: popiół i diament. To na pewno dotyczyło mnie, nie wytrzymałem i odpowiedziałem: czasem i z popiołu wyrastają piękne kwiaty. 

  Jak opuszczaliśmy pokój, wyszła polonistka Czułajewska i zwróciła się do mnie: to jedno zdanie, młodzieńcze zadecydowało, że zostałeś przyjęty. Zapamiętałem to sobie i wziąłem głęboko do serca. Potem starałem się jak mogłem, aby nie zawieść panią profesor. Moje referaty czy sprawozdania, szczególnie o tematyce sportowej były odczytywane na głos przy całej klasie. To mi wychodziło.

  Dobrymi polonistami byli też Wanda Chmielewska i Choroszucha. Historii uczył Wacław Kłosowski, wspaniały człowiek - przy każdym temacie dodawał jakieś ciekawostki czy anegdoty, co zważywszy na realia rzeczywistości powojennej nie było proste. Musiał bowiem te wstawki umiejętnie dobierać, bo łatwo było się narazić politycznie.

  Profesor od łaciny Edward Szelachowski miał opinię nauczyciela, który potrafił nauczyć języka każdego. Był osobowością i świetnym pedagogiem. Bardzo wierzący, z czym się nie krył, wielki patriota - uczestnik kampanii wrześniowej, uczył na tajnych kompletach. Niestety zaszczuty przez przewodniczącego ZMP, został wyrzucony ze szkoły. Wstąpił do zakonu i poświęcił się pracy duchownego. Biologii uczyła pani Saganowicz, bardzo lubiłem ten przedmiot.

  Matematykę miał dyrektor Włodzimierz Kuryliszyn. Jego słynne powiedzonko: "ja i konia nauczę", było na ustach wszystkich uczniów. Ale chociaż udawał srogiego belfra był człowiekiem gołębiego serca.

  Wymagającą, ale i świetną nauczycielką matematyki była też pani Zubelewicz. Lekcje rysunku prowadził artysta malarz Józef Zimmerman, animator kultury - bardzo go lubiłem i ceniłem. Byłem u niego w mieszkaniu, z podziwem oglądałem ogromną kolekcję obrazów. Namawiał mnie, abym po dziewiątej klasie rozpoczął naukę w Technikum Plastycznym, gdyż widział we mnie talent malarski. Po latach żałowałem, że nie posłuchałem jego rad.

  Wuefista Matysiewicz bardzo dbał o to, abyśmy byli sprawni fizycznie, ale też i wspierał nas. Kolega Zbigniew Łopianecki opowiadał niedawno podczas spotkania u mecenasa Jerzego Korsaka, jak mu bardzo pomógł w trudnych chwilach skończyć ogólniak i zdać maturę.

  Okres naszej nauki przypadł na najgorsze czasy stalinowskie. Ale nie daliśmy się złamać. Pozostaliśmy sobą. Wielu zostało lekarzami, specjalistami różnych zawodów, dziennikarzami, publicystami, księżmi, aktorami, muzykami Jedynkę ukończył słynny oszczepnik Władysław Nikiciuk, medalista mistrzostw Europy i olimpijczyk.


Alicja Zielińska

Dzieci jeździły hulajnogą własnej roboty

  - Okupacja, tuż po wojnie, czasy były trudne, nie mieliśmy zabawek, nam jednak nie brakowało wyobraźni i bawiliśmy się znakomicie - mówi Waldemar Szliserman.

  Pan Waldemar pochodzi z Bojar. Mieszkał w okolicy, gdzie dziś przebiega dwupasmowa ul. Piastowska. Wówczas były tam łąki należące do gospodarzy ze Skorup, a środkiem płynęła kręta wijąca się rzeczka Dolistówka z czystą źródlaną wodą. 

  Na tych łąkach chłopaki grali w piłkę nożną, a zimą, gdy rzeka wylała i woda zmarzła, było wielkie lodowisko. Łyżwy przykręcało się do butów na płastynki, w specjalnie robione otwory w podeszwie. Jak ktoś nie miał łyżew, to sam je strugał z drewna, a płozę robił z grubego drutu i do butów (albo do papuci) mocował je sznurkiem.

  - W tych łyżwach, na tym lodowisku graliśmy w hokeja - wspomina pan Waldemar. - Natomiast na ulicach, gdzie śnieg zalegał do wiosny urządzaliśmy sobie jazdy, czepiając się sani. Furmani oganiali się, kropili batem, bo to niebezpieczne było. Robiliśmy więc długą pętlę z drutu i zaczepialiśmy ją o kłonicę sań, wówczas furman nie mógł już dosięgnąć łyżwiarza. Pewnego razu, kiedy tak jechałem za saniami moja łyżwa zatrzymała się na nawozie końskim. Wylądowałem w śniegu, jednak nie puściłem swojej taśmy, ale przeciąłem trzy palce prawie do kości.

  Z nastaniem wiosny zaczynała się gra w noża. Każdy chłopak z Bojar pragnął mieć prawdziwy scyzoryk z wieloma ostrzami, żaden tam kozik oprawiony w drewienko. Rzucaliśmy tym nożem na różne sposoby: z paluszków, z łokcia, kolana, zębów i z główki. Niektórzy doszli do wielkiej wprawy w celowaniu. Jesienią na łąkach paliliśmy ogniska, piekąc ziemniaki (dziś jest tam duże osiedle).

  Dużo frajdy sprawiało kręcenie banerek (blaszane puszki po konserwach, świetnie do tego nadawały się takie półkilogramowe po amerykańskiej tuszonce). Robiło się w tej puszce gwoździem otwory, do krawędzi przyczepiano drut jako rączkę, a do środka wkładało się rozżarzone węgle, kawałki drewna lub badyle. I takimi pochodniami kręciliśmy wokół siebie aż ogień dobrze się rozpalał. Wieczorem pięknie wyglądały.

  W chowanego oraz w policjantów i w złodziei bawiliśmy się na terenach składu opałowego, który znajdował się na trójkątnym placu ulic Spacerowej, Granicznej i torów kolejowych (dziś tam ulica Towarowa i garaże). Mogliśmy godzinami się tam ukrywać. Kiedy Hitler napadł na Związek Radziecki w czerwcu 1941 r. i Sowieci w popłochu uciekali z miasta, białostoczanie korzystając z zamieszania ruszyli na plac, ze składu zniknęły hałdy drewna i skończyły się tam nasze zabawy.

  Zaczęła się okupacja niemiecka. Mieszkaliśmy przy torach kolejowych, niedaleko Dworca Poleskiego, to umożliwiało nam zaopatrzenie w opał, czyli w węgiel. Zajmowały się tym dzieci 12-, 14-letnie. Węgiel podkradaliśmy z wagonów, narażając życie, w każdej chwili policja kolejowa, nazywana "czarnymi", mogła każdego postrzelić.

  Mimo trudnych czasów, i po wojnie, bawiliśmy się w najlepsze. Nasze ulice: Spacerowa, Graniczna, Okopowa, Grzybowa, Wiktoria, Gliniana i wiele innych nie posiadały nawierzchni brukowanej ani chodników, a tylko utwardzoną nawierzchnię z piasku. Graliśmy więc w piłkę i w dwa ognie wprost na ulicy, samochody wówczas rzadko jeździły. Natomiast na ul. Piasta, która była wybrukowana i po stronie numerów parzystych miała chodnik, jeździliśmy na hulajnogach.

  Były to przeważnie samodziałki wykonane z dwóch desek i łożysk kulkowych zamiast kółek. Deski do zrobienia hulajnogi dało się skombinować z upatrzonej sztachety w płocie, gorzej było z łożyskami. Ale na polach po wojnie stały zniszczone czołgi sowieckie lub niemieckie, które miały w kołach łożyska kulkowe. Wystarczyło dobrze pomajsterkować z odpowiednim kluczem i porządnym młotkiem. Hulajnoga na takich kołach z łożysk bardzo hałasowała, sąsiedzi narzekali.

  Do spokojniejszych należała gra w guziki. Polegała na tym, że odbijało się guzik o płot tak, aby upadł najbliżej guzika kolegi. Mierzyliśmy odległość na szpany, tj. od kciuka do palca wskazującego i guzik przechodził na własność zwycięzcy. Najwyżej ceniono guziki oficerskie z orłem w koronie, mosiężne, błyszczące.

  Zwykłe żołnierskie - cynowe matowe - były mniej wartościowe. Były też w obiegu guziki Poczty Polskiej - mosiężne, z wytłoczoną trąbką pocztową lub kolejarskie z kołem wagonowym i dwoma skrzydełkami na osi koła. Niemieckie guziki z szarego metalu w drobne groszki na powierzchni nie cieszyły się uznaniem.

  Najmniej się liczyły guziki z rosyjskich mundurów, blaszane i puste w środku z wytłoczoną gwiazdą oraz sierpem i młotem. Nazywaliśmy je dęciakami.

  Najwięcej emocji dostarczała gra w pieniążki. Pieniążek należało położyć na utwardzonej ziemi i uderzając spreparowaną kopką przewrócić na drugą stronę, zabierając zdobycz, o ile moneta obróciła się na reszkę. Kopka to była metalowa okrągła blaszka specjalnie wyklepana na szynie kolejowej lub kowadle.

  Urządzaliśmy też teatrzyki. Latem u mojej koleżanki z Piasta, Halinki Waleszczuk, córki znanego na Bojarach ogrodnika, organizowaliśmy przedstawienia dla dzieciaków z okolicy. Na podwórzu na drucie umocowanym między budynkami gospodarczymi a płotem zawieszaliśmy koc, który służył za kurtynę.

  Przebieraliśmy się w ubrania rodziców i odgrywaliśmy różne scenki. Śmiechu przy tym było co niemiara. Pamiętam, że Halinka sprzedawała bilety po 2 grosze. Za zebraną kwotę kupowaliśmy landrynki w sklepiku pani Malinowskiej.

  Kiedy skończyła się wojna i pod koniec lipca 1944 roku wojska sowieckie wkroczyły do Białegostoku wypierając Niemców, miałem 13 lat. Czułem się już prawie dorosły. Przeżyłem przecież tyle strasznych rzeczy: bombardowania, wycie syren, wywózki sąsiadów i kolegów na Sybir, aresztowanie przez Gestapo mego taty i sąsiadów, stanie z mamą godzinami przed więzieniem na Kopernika, aby podać paczkę ojcu. 

  Zabawy w złodziei i policjantów czy chowanego już nas nie zadawalały, chcieliśmy być jak wojsko. Podglądaliśmy ćwiczących na skorupskich łąkach żołnierzy sowieckich, niemieckich czy w końcu polskich. Postanowiliśmy ich naśladować. Ja, z racji na swoje umiejętności, byłem głównym zbrojmistrzem.

  Robiłem z desek lub sztachet z parkanu wymyślne karabiny. Miałem po tacie trochę narzędzi: piłę stolarską, hebel, raszpel do wygładzania drewna i papier ścierny. Guma z ruskiej maski przeciwgazowej, zamknięcie pałąkowe z drutu od butelki od piwa - stanowiły doskonały materiał do zamka spustowego karabinu.

  Okrągłe płaskie pudełko po cukierkach nadawało się do pistoletu maszynowego, nazywanego z ruskiego "pepeszą" - stanowiło ładownicę na kule. Tak wyposażeni rozgrywaliśmy swoje boje na ogrodach sąsiadów i okolicznych uliczkach. 

  Od strzelania i pokrzykiwania dostawaliśmy chrypki. Na polu obsianym żytem z lewej strony Dolistówki, gdzie dziś jest zbudowane osiedle, znajdował się zniszczony niemiecki czołg Tygrys. Uznaliśmy go za swój. Były w nim wystrzelone pociski armatnie i wiele różnych zegarów i urządzeń. Kręciliśmy wieżyczką we wszystkie strony, udając walczących czołgistów. Najbardziej podobała się nam karuzela na lufie.

  Na Towarowej w lipcu 1944 roku wojska sowieckie na środku tej wówczas niepozornej przytorowej uliczki zorganizowały polowy skład zbrojeniowy. Trzymano tam pociski artyleryjskie, skrzynie pełne prochu artyleryjskiego (długie żółte rurki 30-40 cm w białych płóciennych woreczkach), kule karabinowe i do automatów, granaty i zapalniki do min. Arsenału tego pilnował bojec z karabinem. 

  Miał do nadzoru około 70-100 m długości placu. Gdy był na końcu magazynu, my podkradaliśmy z drugiej strony ze skrzyń laski prochu artyleryjskiego, zapalniki do min, a nawet kule do pistoletów. To uzbrojenie przydawało się dla naszej dziecięcej armii. Podpalone długie laski prochu przydeptywało się obcasem i wówczas taki makaron dymiąc, podskakiwał wysoko, kręcąc się w powietrzu.

  Takie zabawy to oczywiście była straszna głupota, bardzo niebezpieczne. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, wspominam to teraz z trwogą. Na szczęście nie doszło do żadnej tragedii. Nasi rodzice rzecz jasna o tym nie wiedzieli. Mieli poważniejsze troski na głowie. Musieli przede wszystkim myśleć jak przeżyć i zapewnić rodzinie jedzenie oraz ubrania.


Alicja Zielińska 

Translate