Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kiedy w Białymstoku pojawiła się pierwsza reklama świetlna, asfalt i Klukwa ?

    Wszystko co jest pierwsze zapada w pamięć i przechodzi do historii. Z czasem jednak okazuje się, że tych pierwszych było tyle, że nie sposób je wszystkie spamiętać. Ot choćby proste pytanie. Kiedy w Białymstoku pojawiła się pierwsza reklama świetlna? Trudne? Odpowiem. W październiku 1926 roku.

  W miejscu gdzie dziś stoi budynek, w którym na parterze jest sklep "Ratuszowy", przed wojną stała kamienica Jankiela Szmula Zabłudowskiego. Od strony Lipowej, na parterze była w niej piekarnia Józefa Mładka. Przed nią stał słup telefoniczny. I właśnie na nim zawisła ta pierwsza świetlna reklama.

  Dokładnie ją opisano. "Na ekranie, przymocowanym do słupa, ukazują się rozmaite świetlne napisy reklamowe oraz całe wycinki z filmów wyświetlanych obecnie lub mających być demonstrowanemi w miejscowych kinach".

  To była sensacja. Nic więc dziwnego, że pod piekarnią, całymi godzinami stał zbity tłum gapiów wpatrujących się w migoczącą skrzynkę. Ludzi było tyle, że tamowali ruch na jezdni. O przejściu chodnikiem w ogóle nie było mowy. Piekarz Mładek rwał włosy z głowy, bo żaden z klientów nie mógł dostać się do piekarni. Wejście było zatarasowane. Uradowani byli natomiast śródmiejscy złodziejaszkowie.

  Krążyli pomiędzy osłupiałymi białostoczanami, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w słup. Ileż to portfeli zmieniło właściciela dzięki tej reklamie! Prasa konkludowała, że te świetlne anonsy należy szybko zlikwidować, bo są one "dla publiczności naszej - niewygodą, dla policji - fatygą, dla miasta - nieporządkiem, dla złodziei - fajramem i żniwem".

  Inna nowość zawitała na Rynek Kościuszki w lecie 1936 roku. Wówczas, po raz pierwszy w Białymstoku położono asfalt! Początki były skromne, bowiem "municypalność białostocka" zafundowała mieszkańcom jedynie "gładkie asfaltowe przejście".

  Można było korzystać z niego, chcąc z rogu ulicy Sienkiewicza przejść na drugą stronę Rynku, pod aptekę Ajzensztadta. Białostoczanie nareszcie mogli wygodnie spacerować zamiast wykręcać nogi i łamać obcasy na "kocich łbach".

  Chodnik ten wywołał "ogólną uciechę i ogólny podziw". Sarkano jedynie na fakt, że przed apteką zawsze na asfalcie stał jakiś pojazd. W sąsiedniej kamienicy mieścił się popularny w Białymstoku Dom Handlowy Braci Głowińskich, apteka też była chętnie odwiedzana bo słynęła z renomy, a na dodatek była tu jeszcze stacja benzynowa "Polminu", gdzie "auta benzynę nabierały". W związku z tym pieszym pozostawały stare, poczciwe kocie łby.

  Lato 1936 roku obfitowało w nowości. Wówczas to białostoczanie po raz pierwszy zobaczyli i spróbowali "nektariny" - nową odmianę włoskich brzoskwiń. W białostockich owocarniach za kilogram tej nowości trzeba było zapłacić aż 6 zł.

  Z inną nowością tegoż lata zdarzył się pewien kłopot. Na rogu Lipowej i Kupieckiej (Malmeda) znajdowała się świetnie prosperująca wytwórnia wód gazowanych Icchoka i Estery Lewinów. Wpadli oni na pomysł, aby wodę sodową mieszać z sokiem żurawinowym.

  Gdy już uchwycili odpowiednie proporcje, to zaserwowali białostoczanom nowy orzeźwiający napój, hit sezonu '36 - Klukwę. Białystok oszalał na jej punkcie. Każdy chciał gasić pragnienie napojem od Lewinów. A, że lato tego roku było upalne, to i Klukwa szła jak woda!

  Jednak zazdrosna konkurencja nie spała i wnet inne białostockie wytwórnie zaczęły sprzedawać kwas żurawinowy, opatrując go tą dźwięczną, rosyjską nazwą. Lewin postanowił walczyć. Widząc, że konkurenci bezkarnie poją białostoczan jego wynalazkiem, zgłosił nazwę Klukwa do Urzędu Patentowego i uzyskał do niej wyłączność. Triumfalnie ogłosił, że wszystkie wytwórnie mają natychmiast przestać produkować fałszywą Klukwę. Zagroził, że gdyby ten jego zakaz nie poskutkował, to sądy w Białymstoku będą miały pełne ręce roboty.


Andrzej Lechowski

Historia brawurowego napadu

   Ameryka dla wielu mieszkańców Europy jawiła się od zawsze jako Ziemia Obiecana. Ciągnęli do niej ze Starego Kontynentu ludzie ubodzy i prześladowani. Całymi rodzinami.

   Wydając na podróż ostatnie pieniądze, często nawet tracąc przy tym życie. Na przełomie XIX i XX w. emigracją ratowali się zwłaszcza Włosi (Sycylia), Irlandczycy i Żydzi z zachodnich połaci Cesarstwa Rosyjskiego. 

  Ci ostatni pochodzili także z ówczesnego Białegostoku. Uciekali przed pogromami Czarnej Sotni. Szukali lepszego jutra dla siebie, a przede wszystkim dla swoich dzieci. Po jakimś czasie niektórzy z Żydów - białostoczan wracali do rodzinnego miasta. A tutaj mogły czekać na nich różne przykre niespodzianki. Zwłaszcza w takim miejscu jak Chanajki.

  Po 20 latach nieobecności powrócił do Białegostoku z Nowego Jorku 52-letni Josel Gelberg. Przywiózł ze sobą nieduży „zielony” kapitalik i myślał o jakiejś trafnej inwestycji. Pierwej zajęła go jednak sprawa kupna kawałka domu. Wybrał tańsze Chanajki, gdzie na ul. Pieszej pod 2, za wysokim parkanem stał całkiem jeszcze przyzwoity budynek. Nowy sąsiad zwrócił natychmiast uwagę miejscowych opryszków. Zainteresował się nim oczywiście i znany z poprzedniego odcinka Szmul Gorfinkiel z pobliskiej Orlańskiej.

  Razem ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczął uważnie obserwować poczynania Gelberga w mieście. Wkrótce doszli do wniosku - gość ma jeszcze sporo dolarów! Najpierw Kokoszkie, jak przezywano Gorfinkiela w zaułkach, zaczął proponować Gelbergowi git geszefty. Ten był jednak ostrożny i nie wdawał się w dłuższe rozmowy z podejrzanym indywiduum. Złodziejom pozostała więc tylko kradzież.

  Do skoku przygotowali się starannie. W pewien kwietniowy dzień 1927 r. Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W mieszkaniu zamknął starannie drzwi na klucz, pokrzątał się nieco między kuchnią i pokojem, poczym zaczął się rozbierać. Nagle zakręciło mu się w głowie. Wpół przytomny osunął się na ziemię. Usłyszał obok siebie męskie głosy, przytknięto mu do nosa cuchnącą szmatę. Gelberg stracił resztki świadomości. Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie, zauważył straty. Znikła kamizelka, a z nią tysiąc dolarów, przepadł również złoty zegarek z dewizką.

  Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga Urząd Śledczy przysłał na Pieszą swoich fachowców. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia była duża dawka chloroformu sprytnie rozpylonego przez szparę w drzwiach.

  Rozpoczęto oczywiście poszukiwania sprawców tej koronkowej roboty. Pomimo dużych strat dochodzenie policji kryminalnej utkwiło w martwym punkcie. Gelberg zaczął więc szukać swoich łupieżców na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach, przysłuchiwał się rozmowom, podpatrywał. Na początku stycznia 1928 r. w piwiarni przy ul. Krakowskiej usłyszał przypadkowo, że w napadzie na „Amerykańca” maczał palce Kokoszkie. Teraz do akcji wróciła policji. 

   Na Warszawskiej 6 Gelberg obejrzał fotografie białostockich włamywaczy i rozpoznał typa proponującego mu parokrotnie różne spółki. Później wskazał Gorfinkiela w bezpośredniej konfrontacji. Kokoszkie trafił do aresztu. Pener, wspólnik Gorfinkiela od kradzieży, a później jego żona Małka próbowali wymusić na Gelbergu wycofanie oskarżenia. Grożono mu nawet sądem rabina. Eksnowojorczyk upierał się twardo przy swoim.

  W sierpniu 1928 r. Szmul Gorfinkiel stanął po raz kolejny przed Sądem Okręgowym. Tym razem zainkasował 2 lata mamra. Może natknął się tam na swojego szwagra Jankieczkie Rozengartena, który w „szarym domu” przy Baranowickiej odsiadywał 4-letni wyrok.


Włodzimierz Jarmolik

Translate