Postaw mi kawę na buycoffee.to

Okruchy wspomnień z uroczej ulicy Bema


  Koniec kariery najsłynniejszej czwórki z Liverpoolu przypada na 1969 r.  
Od tego czasu także ulica Bema zaczyna stopniowo tracić swój charakter, zaczynając od charakteru. Zaczynają znikać stare domy, a w nich powstają nowe bloki, których wprowadzają się nowi lokatorzy. 

  Ludzie mieszkający przy ul. Bema i nakładające się na uliczkach zmuszeni do opuszczenia swoich domów i mieszkań w nowych dzielnicach Białegostoku. Pamiętam jak dzisiaj, lament gospodyń, które z „centrum miasta” musiały zapomnieć „za most, na wieś”, czyli do nowych bloków na Antoniuku. 

  Wypisz -wymaluj, jak Balcerkowa w „Alternatywach” Byli także tacy, którzy sami wyprowadzają się do mieszkań spółdzielczego, aby zaznać trochę zagrożenia i mieć jak, to powiadali: sranie w porcelanie. Wyjątkowa ulica, wychowanek od 1969 roku, tra swój klimat. Czy dzień odkrywania się w czym tkwi jej wyjątkowy sekret? Ulica Bema jest dostępna ulicą, do której stosuje się uliczki takie jak, chociażby: Mierosławskiego, Ostrołęcka, Wołyńska, Angielska, Ostrowiecka, Przechodnia, Lubelska, Chełmska, Mohylowska, Kochanowskiego, Cieszyńska.

Ulica Bema przecinała Szosa Południowa. Na początku lat 60. XX w. z Bema do centrum miasta można było dojechać dorożką, taksówką, lub z przystanku przy Szosie Południowym autobusem linii nr 6, który jechał Młynową i Wesołowskiego na Rynek Kościuszki.

  W domu, w którym mieszkałem przy Bema 70 mieścił się sklep spożywczy przez mieszkańców „spółdzielnią”, gdzie można było kupić, „bołku- świdrołku i butlę lemona”, marmoladę, śledzie z beczki, bułkę chleba, nabiał, czy słodycze. 

  Na początku lat 60. w stronę do udostępniania konnym dyliżansem. Dzieci, za rybaka czyli 5 zł, kupowały w sklepie blok czekoladowy, irysy, raczki, kukułki, oranżadę w proszku, lub inne łakocie, które pani sprzedająca zawijała w gazetę, lub inny papier, który był pod ręką. Albo wsypywała prosto do kieszeni. W jednostkach społecznych była czynna w godzinach rannych i sprzedawanych wyłącznie mleko rozlewane przez ekspedientki prosto z konwi.

  Na rogu Bema i Szosy jesiennego lata swój rozkładał sprzedawca waty cukrowej, które dzieci chętnie kupowały z okolicznych uliczek.

  Przy Szosie Południowym, tuż obok ulicy Bema, działaj na dwa kioski. Jeden, to był kiosk Ruchu, sprzedający rodzaj badewie, książeczki dla dzieci z serii „Poczytaj mi mamo”, Misia, Płomyczek, Płomyk, Świerszczyk oraz czasopisma, które musiały zostać zamówione po znajomości do teczki.      Drugi kiosk był o wiele bardziej atrakcyjny, sprzedawał piwo kuflowe z nalewaka pite na miejscu przez cały rok przez smakoszy złocistego trunku. wystąpiło, że kochające żona lub dzieci kupowały paliwa do kanki dla męża lub tatusia i biegusiem pędziły ile sił w przypadku konieczności do domku jako, że ratowanie chorego w potrzebie było nadzwyczajnym obowiązkiem domowników. 

  Na rogu Bema i Szosy mieszczą się skup butelki, makulatury i złomu, gdzie dzieci z poszczególnych dzielnic wpływają do sprzedaży surowce. Butelki przy sprzedaży musiały być czyste, dlatego trzeba było obstukać lak z butelki po wódce, a butelki po oleju dobrze wymyć. Każdy ma swoje elektryczne: jedni myli z proszkiem, drudzy z piaskiem

  Cała ulica Bema była wybrukowana tzw. kocimi łbami. Rozszerzenie użycia dzieci i starszej gawiedzi było na początku lat 60. Ostatni pogrzeb z konnego karawanu na ulicy Bema powracający do szkół, prawdopodobnie w roku 1963.

  Na początku lat 60, niedaleko jednostki wojskowej, która zatrzymała się tabor cygański, który wywołał wybuch nie tylko wśród młodzieży. Dzieciarnia przybiegała, aby podglądać taniec, śpiew, wolność i niezależność cyganów. Wędrowanie, które istniało w kulturze i sposobie życia cyganów, zaczęło się przez początkowe w 1964 roku.

  Na imieniny Jana, 24 czerwca, otrzymaliśmy w szkole upragnione cenzurki, takie na jakie kto zasłużył. Po okazaniu świadectwa ratunkowego i po małych perypetiach związanych z czerwonymi paskami, na świadectwie, przybył ostatni czas na upragnione wakacje. Przebrani w krótkich zasilaczach i sandałach, po zastosowaniu podziękowań za wytężoną substancję ścierką przez zachorowanie od mamy, maszerowaliśmy na doroczny jarmark, który wystąpił na Siennym Rynku. 

  Ach, cóż to było za spowodowane. Już w przeddzień jarmarku odgłosy stukania końskich kopyt o kocie byłoby słychać na całej ulicy Bema. Rokrocznie jarmark przyciągał niezliczone ilości osób. Na rynek ciągniony kto żyw: handlarze, drobni złodzieje, oszuści, dzieciarnia, szanowne paniusie i dostojni panowie. Rynek Sienny i przyległe ulice: Sucha, Młynowa, 

  Piękna tętniły życiem jak nigdy w roku. Z bliższych i dalszych okolic jechali furmanki wyładowane ziemniakami, warzywami i tym wszystkim, co mogło nastąpić. Gospodynie z ulicy Bema nieraz trzymani przez gospodarzy jadących na jarmark przed domem, aby uzyskać reakcję i nie ciągnąć towaru z rynku w rękach, na wózku lub rowerze. 

  Podczas jarmarku oczy dzieciarni robili się wielkie, jak koła młyńskie. Gospodarze przyciągają na siebie zakupy m.in. truskawki, jagody, szczaw, rabarbar, agrest, kapusta i kiełbasa. Czego tam nie było! Chłopy kupowały główne grabie oraz beczki do kiszenia kapusty i ogórków na zimę. Gospodynie kupowały ładyszki, siwaki, gliniane donice, sery, jajka, śmietanę, tłuczki do spożycia, masło, kury na rosół, ser i czort wie co jeszcze. Wszędzie było rojno i gwarno, a w upale i wystąpienie unosił się aplikacja aromat wymieszany z zapachów koni, ludzi i stosowania dobra.

Wokół słomianych kapeluszy kłębił się nieprzebrany przez klientów. Każdy z nich, aby kupić kapelusz, aby uwolnić się od jednego z synów Bena Cartwrighta z Bonanzy.

Na Jarmarku Świętojańskim można było kupić prawie wszystko: maść na szczury, kołnierz z lisa, sikor nowy, sygnet z oczkiem tombakowym, mydło i powidło. Atmosferę jarmarku tworzą także wyjątkowe dialogi fantastyczneie w publikacji „Jarmarkowe nastroje” z 2009 r. wydany przez Muzeum Podlaskie.

Pseudoartyści i pacykarze próbują pokonać swoje malowidła i bohomazy przedstawiające ptaki, łabędzie, anioły na makietkach, czy bardzo zmysłowe portrety kobiet. Uliczni handlarze bardzo często rzucali w stronę głównej części gawiedzi, która blokowała ich stragany wpatrując się w nie jak sroka w gnat, że „tu się sprzedaje, tu się pobiera odejdź szczeniaku, bo cię opluję”. To była młoda sugestia, aby młodość oddaliła się w inne miejsce. 

  Dzieci piszczały do ​​swoich rodziców, przez kupili im gwiżdżącego kogucika lub drewnianego żółtego motyla na kiju walącego skrzydłami, korkowca lub pochodzącego z jarmarku. Na widok słodyczy uruchamiających się wewnętrzne organizmy i nie pozwalają na obojętne przejście obok obwarzanków, kolorowych lizaków, maków i cukierków zawijanych w bajecznie kolorowe papierki. 

  Po jarmarku roześmiani młodzieńcy i starsi gospodarze z grabiami na plecach wracających do domu, nieraz z piosenką na śpiewanie na całe gardło: hej wódko droga wódeczko, my cię kochamy z ograniczoną karteczką. poza domem, jeszcze do godzin wieczornych w niektórych domach rozbrzmiewały śpiewane przeboje od „Czerwonych Maków na Monte Cassino”, po „O mnie się nie martw” Kasi Sobczyk, zależny od rodzaju i ilości spożytego destylatu. pomimo, że pod koniec lat 60 jarmark został uruchomiony na ulicy Bema uczucie pozostało i jeszcze jakiś czas targowano na Siennym Rynku.


Eugeniusz Muszyc

Kiedyś to były zimy

 

  Kiedy już pokończyłem te szkoły powszechne, Mamuśka powiedziała mi, że meliorant to dobry zawód dla dziewcząt i ja, jeszcze bardzo zdyscyplinowane dziecko, zdałem egzamin do Technikum Wodno - Melioracyjnego na Antoniuku i zostałem jego uczniem na następne pięć lat. Dziś nie kształci się tam już meliorantów.

  Są w naszym szkolnym budynku, a wykształceni, starzy już melioranci, odzywają się od czasu do czasu gdzieś z Ameryki.

  Utęskniony za występujący zimą, pozwolę sobie na jedno wspomnienie, przypominające tamte dobre czasy i przypomnę jeden z wielu zdarzeń klasowych, które pochodzą z jednego z naszych belfrów, którego nazywaliśmy geniuszem ... zresztą litera w literze z noszonym przez niego.

Był na szkolnym wykładowcą, który przeszedł z bezpośredniego postępowania sądowego melioranta w tzw. terenie. Oto jedna z jego nadzwyczajnych postaci, którą nas zabawiał.

„Wracałem kiedyś z utworzonymi jednostkami naszą „nyską” z robotami do firmy. Silny wiatr i zaczął padać śnieg. Robiła się normalna zamieć. Coraz bardziej padał dziesięć śniegów i zaczęli uruchamiać się zaspy. Coraz szybciej poruszaliśmy się do przodu, aż do pierwszego kierowcy , przed jedną taką już wysoko usypaną, zatrzymał się i zapytał mnie:

- Kierowniku... i co dalej?

Nie zastanawiałem się długo. Kazałem mu auto parę metrów, nabrać porządnego rozpędu i przeszkodę pokonać.

Tak też zrobił - ruszył z kopyta, wjechał do środka zaspy i stanął. Z przodu, z boków, z tyłu… wszędzie ciemno… ale tak na biało. Nie odłączony od głowy, kazałem mu zapalić silnik, otrzymaliśmy półtorej godziny, pracujący silnik rozpuścił śnieg z przodu samochodu i spokojnie wyjechaliśmy”.

  W takich przypadkach, jeden z członków zespołu w pierwszej ławce zawsze podwijał nogawki do kolan i na taki znak, który zrobił to samo prawie wszyscy w klasie, przełącznik na wodę płynącą ... nie z topniejącego śniegu ... lecz z ust naszego ulubionego Geniusza.


Tadeusza Wronę 

Ballada o szewskim młotku

   Najwięcej wolnego czasu, bo tylko takim dysponowałem, spędzałem z Markiem i Barnabą - podopiecznymi pani Pawłowskiej. Ulubionym naszym miejscem zabaw, szczególnie w niepogodny czas, były " bokówki " - nasza i naszej sąsiadki. Było tam pełno skarbów: gwózdków, śrubeczek, pilniczków, zasuwek, młotków ... i właśnie. 

  Moim kumplom spodobał się szewski młotek mojego taty, a że prowadziliśmy podczas naszych zabaw handelek wymienny, to bracia zaproponowali taką wymianę, której przedmiotem miał się stać ten młotek - inny niż te zwykłe młotki. 

  Problemem stało się jednak to, że bracia nie mieli nic w zamian, co ja mógłbym uznać, że jest to godne tego mojego młotka. Przegrzebali całą bokówkę i w końcu znaleźli. Była to kościelna gasiświeca z urwanym trzonkiem, która według mojej oceny mogła się przydać do łapania chrabąszczy. No i wymieniliśmy się.

  Spokój był przez kilka dni, do momentu, kiedy tata chciał przybić jakiś gwóźdź w ścianę. Miał też zwykły młotek, którym mógł to zrobić, ale nie wiem dlaczego, uparł się właśnie na ten szewski. Widząc jego poszukiwawczą krzątaninę, starałem się zejść mu z oczu, ale w końcu mnie dorwał.

  Tadziu! Nie widział ty mojego szewskego młotka - zapytał. Zrobiło mi się trochę miękko, ale opanowałem się i odpowiedziałem, że nie zauważyłem.

  Szukał dalej a ja słysząc, że te poszukiwania zaczynają być kraszone słowami, których dziecko nie powinno słyszeć, wyszedłem na podwórze. Tata wbił gwoździa zwykłym młotkiem a ja pomyślałem sobie, że niepotrzebnie spowodował takie zamieszanie. 

  Wieczorem przyszła do nas pani Pawłowska. Trzymała w ręku szewski młotek. Ten widok tym razem spowodował moje odrętwienie, ale sąsiadka zwróciła się do ojca:

- Tego młotka szuka?

- Nu, tego - odpowiedział ucieszony tata.

- To niech bierze ... a następnym razem niech nie rozwala narzędzi po całej chałupie ... znalazła jego na schodach, nie wiedziała czyj, to schowała w swojej bokówce.

Doskonale wiedziała kobiecina za czyją to sprawką i w jakich okolicznościach ten młotek zginął, ale miała widać dobre serce do dzieci.


Tadeusz Wrona 

Translate