Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pajęczarz z bielizną pod pachą

    Pajęczarstwo w przestępczym światku nie było zajęciem zbyt prestiżowym ani też zyskownym. Cóż można było wynieść ze strychu. Tłumok suszącego się tam prania. Ale i takich złodziei w międzywojennym Białymstoku nie brakowało. Głównymi narzędziami pajęczarza podczas roboty były – tak jak w przypadku rasowego włamywacza – wytrychy do otwierania zamków oraz zgrabny rympałek, mały łom, ażeby wyrwać nim skobel z kłódką. Nieodzowny był także worek na łupy.

  W pierwszej połowie lat 20-tych minionego wieku dużą sławą w fachu pajęczarskim cieszył się dwudziestolatek Josel Zalmanowicz, zwany Sałatą.Był to młodzian szczególnie ambitny, a o jego licznych, strychowych wyczynach krążyły barwne opowieści, nie tylko na ulicy Cygańskiej, gdzie mieszkał, ale i w całych Chanajkach. Ta historia wydarzyła się wiosną 1923 roku.

  Łupem Joska Sałaty padła bielizna wartości 500 tys. marek wyniesiona ze strychu przy ul. Sienkiewicza. Było to jeszcze przed reformą Grabskiego, kiedy pół miliona kosztowało kilka podkoszulków i męskich gaci. Trofeum nie było więc zbyt obfite.  Za to właściciel skradzionej bielizny, niejaki Perl, okazał się człowiekiem zarozumiałym i nieostrożnym. Ogłosił on wszem i wobec, że pajęczarze pierwszy i ostatni raz dobrali się do jego strychu, który od tej pory chroniony będzie przez specjalne patentowe zabezpieczenie. Wieść o tym buńczucznym oświadczeniu szybko dotarła do Sałaty – złodziej postanowił podjąć wezwanie.

  Kilka miesięcy czekał na odpowiedni moment. Wreszcie, w pewną lipcową noc, gdy cały Białystok spał spokojnie przy otwartych oknach, złożył wizytę w domu pana Perla. Nazajutrz ten samochwała rwał sobie włosy z głowy. Mniejsza o stracony kosz świeżo upranych prześcieradeł i nawleczek, honor perlowy doznał poważnego uszczerbku, a to za sprawą kartki wetkniętej w otwór „antyzłodziejskiego” zamka. Według reportera „Dziennika Białostockiego” zawierała ona krótki wierszyk następującej treści:

  „Nasz połów jasno poucza, że kiedy złodziej nie cherla, nie ma dlań zamka ni klucza, nawet na zamku pana Perla”.  W tamtejszych czasach złodzieje mieli poczucie humoru.

  Kolejna, krótka odsiadka spotkała Joska Zelmanowicza w 1924 roku. Wyprawił się on pewnego, kwietniowego przedświtu na strych domu przy ul. Sosnowej 18. Swoją bieliznę stracił wówczas Mojżesz Guz, tamtejszy sublokator. Złodziejskiej wyprawie towarzyszyła Sałacie jego pomocnica Estra Bekowska z tejże Sosnowej. Właśnie ona, handlując później skradzionymi klamotami wpadła na Rynku Siennym w ręce agenta EUS i chcąc czy też nie chcąc zasypała wspólnika.

 



   Trzeba powiedzieć, że w tym czasie właśnie kobiety chętnie brały się do, jak to mówiono, wyrabiania pająków. Oto na przykład w lutym 1923 roku niejaka Janina Karpińska z dwoma wspólnikami oporządziła strych M. Wajera przy ul. Nowy Świat 28. Wartość skradzionej bielizny wyceniono na 800 tys. marek. Choć sprawców policja schwytała, cały, mokry jeszcze majdan przepadł bezpowrotnie. Z kolei dwa miesiące później na gorącym uczynku wpadła na strychu pani Sobieszczańskiej (Słonimska 37) nieletnia Katarzyna Kudriawcewa. Kiedy ją przesłuchiwano w biurze Ekspozytury US, z rozbrajającą niewinnością stwierdziła, że dlatego weszła na wspomniany stryszek, ponieważ drzwi do niego były uchylone.

  Sam Josek Zelmanowicz po wyjściu z więzienia postanowił sobie na razie odpuścić mieszczańskie poddasze. Zabrał się za bardziej bezpieczną, jak się wydawało, paserkę. Oficjalnie pracował jako tragarz, zaś po kryjomu pod nowym adresem zamieszkania – Stolarska 1, prowadził skup i sprzedaż rzeczy znalezionych przez złodziei. Wpadł w 1926 roku, kiedy to od notorycznej szpryngówki (kradzież z przedpokoju) Sury Szpiro nabył dwa lichtarze za 20 złotych, choć wiedział, że do niedawna były one własnością Tauby Edelsztejn. Sąd ocenił ten zakup na jeden rok więzienia.

  W latach trzydziestych Josel Zelmanowicz był znany w okolicach Rynku Siennego ze swoich nożowych rozpraw. Raz jego krajali, innym razem on szybciej posunął finką. Z jego powodu w marcu 1936 roku do szpitala św. Rocha trafił Oszer Gurwicz z ul. Marmurowej. Ponieważ rana była lekka, Sałata wywinął się od kratek.


Włodzimierz Jarmolik

Napad na jubilera

   19-letnia kelnerka Bronisława Mojtówna i 21-letni muzyk Michał Bujanow okradli zakład jubilerski przy Rynku Kościuszki. Szybko zostali schywatani. Na policji stwierdzili, że inspiracją ich wyczynu była kradzież jubilera Turczyńskiego w Warszawie. – To wydało się takie łatwe, zbić szybę i zabrać brylant – stwierdziła dziewczyna.

  A było to tak. W połowie stycznia 1931 r. w witrynie warszawskiego magazynu jubilerskiego należącego do Antoniego Turczyńskiego, a mieszczącego się przy ul. Ossolińskich 8, pojawił się szczególnej wartości klejnot. Był to pierścień z 20-karatowym brylantem, oddany w komis przez Wiktorię Kawecką, znaną artystkę operetkową. Wyceniony na 20 tysięcy złotych spoczywał pośrodku wystawy w specjalnym etui. Chętnych do oglądania natychmiast znalazło się sporo. Niewielu jednak mogło nawet pomyśleć o zakupie drogiego klejnotu.

  Pewnego razu, gdzieś około godz. 3 po południu, w pobliżu sklepu jubilerskiego zatrzymał się młody, skromnie ubrany mężczyzna z jakimś zawiniątkiem pod pachą. Rozejrzał się wokół i podszedł do wystawy. Przez okno zajrzał do sklepowego wnętrza. Zobaczył tam tylko jednego subiekta, który obsługiwał dwie starsze paniusie. Nagle, młodzieniec wyszarpnął spod pachy pakunek (jak się później okazało, był to żeliwny ruszt owinięty w gazetę) i rąbnął nim z całej siły w grubą szybę wystawową. Następnie chwycił puzderko z pierścionkiem i rzucił się do ucieczki. Dopiero po dobrej chwili poleciały w ślad za nim krzyki sprzedawcy: Okradli! Trzymaj złodzieja!

   Zamieszanie pod jubilerem dostrzegł policjant, który dyżurował kilkadziesiąt metrów dalej, pod budynkiem konsulatu szwedzkiego. Opryszek musiał jednak zawczasu przygotować sobie trasę ucieczki, gdyż zamiast biec do końca ulicy, skręcił gwałtownie w jedną z bram. Szybko przebiegł przez jedno, a później przez drugie podwórko, po czym zaczął wdrapywać się na murek zagradzający mu dalszą drogę. Nie wiedział, że w ślad za nim popędził nie tylko policjant, ale i przypadkowy przechodzień.

  Gdy złodziej podciągał się już do góry, ścigający złapał go za nogę. Wywiązała się krótka szamotanina. Ostatecznie w ręku ścigającego pozostał jedynie but przestępcy, zaś on sam wdrapał się na mur i zeskoczył na drugą stronę. Labiryntem podwórek dotarł szybko na Krakowskie Przedmieście i rozpłynął się w tłoku i mroku. Policjanci z warszawskiego Wydziału Śledczego, którzy natychmiast zabrali się za sprawę zuchwałej kradzieży, mieli tylko jeden ślad – ów but zgubiony przez złodzieja. Był to brudny i mocno zniszczony pantofel. Takie obuwie nosili zazwyczaj ubodzy mieszkańcy Woli, Muranowa, Pragi, czy Antokolu.

  Agenci policyjni zaczęli więc penetrować tamtejsze meliny. Wkrótce jeden z wywiadowców trafił na ul. Dziką, gdzie pod nr. 62 bracia albertyni prowadzili dom noclegowy dla bezdomnych. Znany był on powszechnie w Warszawie pod nazwą „Cyrku”. Od dozorcy policjant dowiedział się, że pewien stały bywalec, niejaki Olszyna, kupił u niego niedawno jeden pantofel. Wkrótce agent z Wydziału Śledczego odszukał i zatrzymał Olszynę. Ten przyznał się do zakupu pojedynczego obuwia, lecz stwierdził, że zrobił to na prośbę swojego przyjaciela, Romana Sierko, pseudonim Szwej.

  Kiedy Olszyna znalazł się w komisariacie i zobaczył, że to nie przelewki, powiedział wszystko. To właśnie Szwej dokonał skoku na jubilera Turczyńskiego. Później dwaj opryszki próbowali sprzedać skradziony brylant któremuś z paserów na Nalewkach. Żaden jednak nie miał wystarczająco dużo pieniędzy. Jeden z nich jednak skontaktował Szweja z kupcem Joskiem Szejderem, który niegdyś robił w złocie i klejnotach. Ten obejrzał trefny towar i zapłacił od ręki 3 tys. złotych.

  Wkrótce w areszcie policyjnym znaleźli się oprócz Olszyny, jeszcze dwaj paserzy z Nalewek i kupiec Szejder. Główny poszukiwany – Roman Sierko uciekł z Warszawy i ukrył się gdzieś na Śląsku. W końcu jednak i on wpadł w ręce policji. Na procesie, który odbył się w 1934 r., dostał trzy lata więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Translate