Postaw mi kawę na buycoffee.to

Na Grodzieńskim Rynku

 

   Opowieści zza miedzy ...    Drożdże! Drożdże! Lepy na muchy! Lepy na muchy! A komu rękawicy na futrze! Cukierki, cukierki! Lody, lody, lody z rodzynkami! Takie głosy można było usłyszeć na rynkach Grodna jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Rynek zawsze był oddzielnym światem we wnętrzu wielkiego miasta.

   Tu zawsze można było kupić pierwszą majową rzodkiewkę, świeży twaróg i gęstą śmietanę. W halach mięsnych sprzedawano wołowinę, cielęcinie i wieprzowinę. Na rękach u handlarek albo w koszach siedzieli gęsie, kury i indyczki. Wszędzie stały wozy chłopskie a obok nich konie na chrapy których naciągnięto specjalne torby z owsem. W całą tą tęcze głosów, zapachów i smaków wplątało się ćwierkanie tysięcy wróbelków, które skakali pod wozami, klując obronione przez koni ziarenka owsa.

  “Rynkowe” tradycje w naszym mieście liczą nie mniej pięć wieków. W latach 1560-1561 „sprawca dworów grodzieńskich” Sebastian Dybowski i „szlachcic Jego Królewskiej Mości” Ławryn Wojna sporządzili dokument „Pomiar Włok Grodzieńskich” w którym spisali wszystkie ulice i place miasta. Pośród innych obiektów w spisę figurowali trzy rynki – Rynek na głównym placu Grodna, Niemiecki rynek nad Horodnicką i jeszcze jeden na Przedmieściu Zaniemeńskim.



   Na planie Grodna z roku 1795 można zobaczyć Sienny Rynek które przejął funkcje głównego rynku miasta. On mieścił się pomiędzy teraźniejszymi ulicami Batorego i Socjalistycznej i był wieloprofilowym rynkiem. Tut sprzedawano i artykuły spożywcze i towary przemysłowe. Wspomina Antonina Marcinkiewicz „na rynku był szereg sklepików gdzie sprzedawano warzywa a z drugiej strony mięso. Dalej stali wozy z wiosek z których sprzedawano i ziemniaki i śmietanę i masło. Z rynku można było wejść do karczmy gdzie handlujące mogli wypić herbaty i zjeść smażonego śledzia. A dookoła rynku byli domy ze sklepami gdzie w wielkich beczkach leżały ryby, mąka i inne towary. Pod domami miesili się lodownie dokąd spuszczano nie sprzedane w ciągu dnia mięso”.

   Najstarszym rynkiem Grodna był Niemiecki Rynek położony na skrzyżowaniu współczesnych ulic Wielka Trojecka i Dominikańska około wielkiego cmentarza żydowskiego. Z nazwy rynku można wnioskować, że handlowali na nim przeważnie cudzoziemcy. Na początku XIX wieku miał on nazwę Kozi Rynek a od lat 50-ch XIX wieku plac nazywał się Szpitalnym dlatego że pobliżu stał szpital żydowski. W latach Pierwszej Wojny Światowej czy od razu po niej na rynku organizowano handel rybą. O tym miejscu starsza grodnianka Klaudia Nieściarenka wzmiankowała „Przed wojną na tym rynku stali wielkie akwarium, skąd dostawano ryby na sprzedaż. My z przyjaciółką sprzedawaliśmy tam nazbierane na cmentarzu żydowskim poziomki.”

   Też na ulicy Wielkiej Trojeckiej, tylko w pobliżu synagogi, znajdował się Mięsny Rynek. Rynek był znany ze swoich „jatków” - niewielkich drewnianych sklepików, gdzie sprzedawano mięso, najpierw cielęcinę, dlatego że większość kupców na tym rynku rynku należała do narodu żydowskiego. Dziś od Rynku Mięsnego nie pozostało i śladu, na jego miejscu wznosi się gmach banku.

    Po Pierwszej Wojnie Światowej sklepy na centralnych ulicach pojawiali się jak grzyby po deszczu ale towary z tych sklepów byli za drogie dla większości grodnian. Dla tego głównymi miejscami robienia zakupów dla grodnian byli rynki. Ilość rynków rosła, niektóre z nich powstawali żywiołowo. W lutym 1927 roku korespondent gazety «Nowy dziennik Kresowy» pisał „Na ulicy Grandzickiej naprzeciwko ulicy Mickiewicza stoi słup z napisem „Rynek Miejski” który ukazuje że na pobliskim placu można prowadzić handel.” Grodnianie nazwali to miejsce Rynkiem Drzewnym dlatego że tu można było zakupić drewno opałowe na zimę. Jeden metr kubiczny drewna opałowego kosztował następująco - świerkowe 6,5 złotych, sosnowe 7,5 złotych, olchowe 8,5 złotych, brzozowe 9 złotych. To ostatnie było tak drogie dlatego że najlepiej ogrzewało kamiennicy grodnian długą surową zimą. Tu też sprzedawano wielkie śliczne choinki sylwestrowe wysokością 3–4 metry.

   Drzewny Rynek był należnie obstalowany tylko w 1934 roku. Teraz tu można było nie tylko kupić wóz drewna opałowego za 10 złotych ale i coś z towarów i jedzenia. Na rogu Grandzickiej i Mickiewicza stał sklep Pana Jabłońskiego w witrynie której zawsze stało zasmażone prosie z jajkiem w łyczku. W tym sklepiku za szklanką „czystej wyborowej” włościanie świętowali udane czy nie bardzo udanie transakcje.

  Na początku XX wieku w miejscu wyjazdu z Grodna w stronie Skidla powstał Rynek Skidelski. W budynku gdzie teraz mieszczą się kasy linii autobusowych podmiejskich funkcjonowała hala po sprzedaży mięsa i mleka. Wzdłuż ulicy Skidelskiej za wysokim płotem drewnianym stali maleńkie kramki. Wejście na rynek było ze strony Artyleryjskiej. W latach międzywojennych władze chcieli zrobić ten rynek głównym w mieście. Dla kontroli jakości mięsa w latach 1924-1926 obok rynku zbudowano stacje sanitarną. W roku 1972 Rynek Skidelski przeniesiono z starego miejsca bliżej Farnego Cmentarza i kolei, gdzie wybudowano dla niego specjalny gmach.

  Artykuły spożywcze przywożone przez wieśniaków na rynki do miasta kosztowali tanio. Kilogram bulby kosztował 8 groszy, masła 6,5-7 złotych, wołowiny 2 złotych, litr mleka 40 groszy. Sami chłopi jedli bardzo mało drobiu, jaj czy masła sprzedając to wszystko. Musieli zarobić jakiś grosz żeby przywieźć z Grodna soli, nafty dla lamp, cukru albo sacharyny, zapałek, drożdży.

  Za Niemnem rynek na początku XX wieku mieścił się w okolicach Placu Świętego Włodzimiera dookoła cerkwi pod takim wezwaniem. Po Pierwszej Wojnie Światowej rynek przeniósł się na ulicę Lipową gdzie później wybudowano gmachy fabryki tytoniowej. Handel odbywał się wprost z wozów postawionych wzdłuż drogi po której w chmurach kurzu przenosili się auta. W roku 1938 planowano przenieść rynek na plac za szkołą Stefana Żeromskiego, ale niebawem rozpoczęła się wojna...

  Na Placu Stefana Batorego czyli dawnym Rynku w czasach II Rzeczypospolitej już nie handlowano. Ale w byłym ratuszu i pałacu Radziwiłłów handlowali żydzi właściciele maleńkich sklepików. 

  Głównym zadaniem takiego handlarza było zwabić kupca do sklepu - „Niech Pan tylko zobaczy towar, jak zobaczy to obowiązkowo coś kupi”. W takim sklepiku mogli stać jednocześnie tylko trzy osoby. 

  W jednej sprzedawano galanterie, drugiej sierpy, kosy, siekiery, młotki a dalej w obitym blachą pomieszczeniu z wielkiej beczki nalewano naftę.

  Jednym słowem na starych grodzieńskich rynkach można było kupić prawie wszystko. Już tej starej atmosfery dzisiaj nie sposób na rynku wyszukać. Nie ma mody na huczne wychwalanie swego towaru ani kolorytowych handlarek ze starych zdjęć.


A.W

Ulica Dąbrowskiego

 
   

    Mieszkaliśmy przy Dąbrowskiego 20 - opowiada pan Stankiewicz. - Moi rodzice pochodzą z Wołynia. Tam poznali się i przeżyli wojnę. Do Białegostoku przyjechali w 1946 roku. Mieliśmy dwa pokoje. Rolę łazienki pełnił wydzielony w kuchni kącik z kolumienką do grzania wody i dużą kamienną wanną.   Była to część mieszkania (od ulicy), które przed wojną należało do Dawida Pisara (w książce telefonicznej z 1938 roku jego numer telefonu brzmiał 581). 

  Syn właściciela, Samuel jako jedyny z rodziny uratował się z białostockiego getta. Później, już po latach Samuel Pisar odwiedził dwa razy swój rodzinny dom. Pierwszą wizytę opisał w książce "Z krwi i nadziei". A drugi raz, jak przyjechał do Białegostoku w 2009 roku, na uroczystości rocznicowe białostockiego getta. Drugą część tego mieszkania zajmował właściciel kamienicy Ignacy Sikorski z Sikor koło Jeżewa, mający szlacheckie pochodzenie.

   W prawym rogu był balkon państwa Janulis. Na parterze mieszkania państwa Nowickich i skrajne, po prawej stronie państwa Mackiewiczów. Pani Felicja była Terenowym Opiekunem Społecznym. Pan Józef był znakomitym specjalistą od motocykli i samochodów. 

  Odnawiał w chlewku motocykle marki "Indian", którymi podczas występów w Białymstoku, interesowali się zawodnicy startujący w "beczce śmierci". Ta beczka była z drewnianych klepek. Zawodnik z czarną opaską na oczach po uruchomieniu motocykla jeździł po obwodzie wewnątrz, wykonując różne figury. Widzowie oglądali jazdę, stojąc przy górnej krawędzi beczki. Towarzyszył temu straszny hałas (motocykle bez tłumika) i smród spalanej benzyny.


  Po drodze do szkoły mijałem następujące domy. Przy Dąbrowskiego 18 (obecnie pub Dalmacja) mieszkali państwo Malinowscy, gospodarze działki, gdzie zawsze panował idealny porządek. Gospodarz hodował gołębie, a w sadzie rosła grusza o bardzo smacznych owocach. 

  Przy Dąbrowskiego 16 mieszkali państwo Haliccy (obecnie tu sklep z częściami samochodowymi). Na dole była restauracja z cygańską kapelą. Przez wiele lat w tym budynku produkowano wodę sodową. Naprzeciw znajdowała się, istniejąca do dziś stacja benzynowa.

  Przy Dąbrowskiego 14 znajdowały się biura różnych instytucji. Dom pod numerem 12 należał do państwa Ciupów. Na parterze mieściły się sklepy: spożywczy (z marmoladą w wiadrach lub w drewnianych skrzynkach), rybny i z częściami samochodowymi. Za podwórkiem, przed skrętem w Botaniczną, stała duża, stara kuźnia. A pod numerem 10 było Technikum Mechaniczne. Mijając ten budynek w drodze do podstawówki nie myślałem, że będę uczniem tej szkoły.

  Naprzeciw, obok kościoła św. Rocha, pod numerem 1, w budynku parafialnym, na parterze była Przychodnia Rejonowa. Zaś w pomieszczeniach na piętrze siostry zakonne prowadziły przedszkole.

  Ponadto w tym budynku mieściło się biuro Państwowej Centrali Drzewnej "PAGED", pracował tu mój ojciec. Na dole, w dużej sali konferencyjnej organizowano zakładowe imprezy choinkowe, które jeszcze pamiętam.

  I nie numerując już posesji, następnie był dom państwa Żukowskich (pani Żukowska była nauczycielką w Szkole Podstawowej nr 18).

  Za tym domem, w budynku (chyba po stajni) Technikum Mechaniczne urządziło salę gimnastyczną. W głębi znajdowały się warsztaty szkolne i boisko, z którego korzystał też klub sportowy Start.

  Przy Dąbrowskiego 2 była apteka (przed wojną pana Wacława Michalskiego), a potem chyba pana Sosnowskiego) i sklep mięsny.

  Dalej zaczynała się ulica Lipowa, która nosiła nazwę Stalina. Budowano wtedy biurowiec Lasów Państwowych i firm związanych z produkcją leśno-drzewną. Później podjąłem tu pracę i związałem się z tą firmą prawie 43 lata.

  Pamiętam też doskonale piekarnię założoną pana Józefa Urbanowicza w budynku pod numerem 22. Jego samego nie zdążyłem poznać, byłem mały, kiedy zginął w wypadku. Ale jego żonę widywałem często. Zawsze nienagannie ubrana, dbająca o swój wygląd.

  Piekarnia słynęła ze znakomitego pieczywa. Mnie szczególnie smakowały obwarzanki. Świeżutkie, jeszcze ciepłe, błyszczące, pachnące - sama poezja i kunszt sztuki piekarniczej. Z czasem piekarnia została zlikwidowana. Podzieliła los większości firm prywatnej inicjatywy, które po kontroli finansowej i wyliczeniu domiaru, znikały z rynku. W tych pomieszczeniach mieścił się później sklep spożywczy.

  W głębi podwórza była olejarnia należąca do pana Żywolewskiego. Ruch w obu firmach zaczynał się bardzo wcześnie. Do piekarni po pieczywo już o 4 rano przyjeżdżały budy zaprzężone w konie, a do olejarni po wytłoki, nazywane makuchami zjeżdżali się rolnicy. Ulica - kocie łby - była wąska i ślepa.      Żeby wyjechać stąd, kierowcy musieli sporo się nakręcić, robiąc przy tym straszny rumor. Ale zimą dzieciaki miały frajdę. Doczepiając sanki do zaprzęgu lub trzymając się podczas jazdy na łyżwach, można było sobie kawałek podjechać. Nierzadko jednak woźnica potraktował gapowiczów batem.

  Zimą naszym ulubionym miejscem zabaw była słynna górka przy kościele św. Rocha. Zimą zbierały się tam dzieciaki z całego miasta. Królowały sanki i łyżwy, narty mało kto miał. Mieszkając blisko, z kolegami nosiliśmy wieczorami wodę, aby na następny dzień nawierzchnia do jazdy na łyżwach była wystarczająco śliska.

  Pod koniec sierpnia na odpust na Rocha zjeżdżali tutaj gospodarze z okolicznych wsi. Białostoczanie korzystali z okazji i zaopatrywali się w ziemniaki i warzywa.

Tedi



Translate