Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Jurowiecka

    Przed wojną na Jurowieckiej mieszkali głównie Żydzi. Kwitł tu handel, ulica tętniła życiem. Była także ważnym punktem produkcyjnym. Na Jurowieckiej fabrykanci chętnie lokowali swoje zakłady.   Na planie Białegostoku z początku XX wieku, po stronie ulicy między Poleską, Białą a Sienkiewicza, zaznaczonych jest siedem rozmaitych fabryk. Z każdym rokiem powstawało ich coraz więcej. Według księgi adresowej z 1929 roku sukno produkowało pięć firm, a tkalnie prowadziło – 10. 

  Przy Jurowieckiej 35 mieściła się fabryka wody sodowej Rozentala i Ratnera, pod numerem 14 – fabryka watoliny Grynberga, pod nr 35 – fabryka waty Giełczyńskiego, pod nr 20 – wełniane wyroby produkował Markus Jakób. Na Jurowieckiej swą siedzibę miał także Urząd Miar.  W 1928 roku znajdował się tu jedyny w tym czasie w mieście zakład kąpielowy (Jurowiecka 26), a także jedno z dwóch miejsc w całym mieście, gdzie można było kupić konia – firma Bublackiego mieściła się pod numerem 21. 

  Pod numerem 11 znajdowała się miodosytnia Wolfa – jedno z trzech miejsc w Białymstoku, gdzie można było rozsmakować w miodach pitnych. Na Jurowieckiej znajdowały się także dwie piwiarnie – Wiktorii Bobińskiej (nr 21) oraz Katarzyna Jakonczuk (nr 50). 

  Pod numerem 5 kawiarnię prowadził Alterwajn. Skóry można było kupić u Owsieja Wileńskiego (nr 44).   Jedną z dwóch fabryk wstążek (Jurowiecka 40) prowadził Adolf Szwalbe. Artykuły kolonialne można było zakupić w sklepie Weinracha pod numerem 27.

  Jurowiecka była dobrze stelefonizowana. W księdze telefonicznej z 1938 roku widnieje 37 abonentów, z czego ponad połowę stanowiły osoby prywatne. Telefon posiadał Bacer Mojżesz - właściciel firmy Linopol (mieszkał na Jurowieckiej 30), Efros Elchonon – sekretarz Towarzystwa Sierot (nr 7), Unger Wacław – kierownik II komisariatu (mieszkał pod nr 26) czy inżynier Kozłowski, pracujący w Elektrowni Białostockiej. 

   Telefonem dysponowały także niektóre fabryki m.in. Energia – fabryka watoliny (nr 14), Facha – tapety braci Charinów (nr 23), sukna Fuksa Tewla (nr 15), Markusa (nr 29) i Izaaka Pinesa (nr 14).

  Po wkroczeniu Niemców do Białegostoku w 1941 roku ulica Jurowiecka została włączona do getta. 16 sierpnia 1943 roku podczas likwidacji getta na ulicę Jurowiecką, Fabryczną i Ciepłą zapędzono tych Żydów, którym nie udało się schować w piwnicach. Według relacji Elki Famin, w drewnianym domu przy ulicy Jurowieckiej 24, grupka żydowskiej młodzieży próbowała stawiać opór, gdy przyszli Niemcy zabrać ich do transportu. Niemcy wrzucili do środka granat, mieszkanie spłonęło, większość młodych ludzi zginęła w płomieniach. 

   Tę część getta zrównano niemal w całości z ziemią. W 1943 roku w kwartale ulic Ciepłej, Poleskiej, Jurowieckiej i Smolnej walkę z Niemcami podjęło 300 bojowników żydowskich. Znajdowała się tu największa liczba bunkrów, w których walczyli powstańcy, chcąc przebić się do ulicy Poleskiej. Zryw zakończył się niepowodzeniem, Niemcy wszystkich zabili, burząc wszystko, co stanęło na ich drodze.

  Jedyne zabudowanie fabryczne, które przetrwało wojnę znajduje się na ulicy Jurowiecka 31. Budynek figuruje w wykazie zabytków. Była to fabryka Jakuba Markusa. Był on właścicielem przędzalni wełny oraz fabryki wełny ponownej, co wskazywać może na to, że w budynku znajdowała się także szarpiarnia. Markus założył swoją fabrykę w 1896 roku. W 1910 roku zatrudniał 60 robotników, a w 1922 roku już 280. Należał do pierwszej ligi białostockich potentatów, choć raczej na jednej z niższych pozycji. W latach 90-tych XX wieku mieściła się tu spółdzielnia futrzarska. 

  Jedynym domem wpisanym do rejestru zabytków jest budynek przy ul. Jurowieckiej róg Ciepłej, choć stoi frontem do tej pierwszej to jej oficjalny adres to ulica Ciepła 1. Jest to dwupiętrowa okazała kamienica. Przed wojną mieściły się w niej zakłady usługowe. Mieszkał tu inżynier Herman Lifszyc oraz swą siedzibę miała Sanotechnika – przedwojenne przedsiębiorstwo robót grzewczych i sanitarnych.

sztetl.pl

Ulica Czysta

    Gdyby nie Mama przez długi czas pewnie nic bym o powstaniu w getcie białostockim, tak jak wielu innych białostoczan w pierwszym pokoleniu, nie wiedział.   Mama, nie będąc rodowitą białostoczanką, a ledwie repatriantką, która pojawiła się w tym, jak się okazało, niezbyt przychylnym repatriantom, mieście, wiedzę o samym getcie i o walkach w 1943 r. zdobyła od starszej koleżanki z pracy, która miała to nieszczęście, że jej dom w 1941 r. znalazł się na granicy getta. 

  Pamiętała doskonale zasieki przy ul. Czystej i niemieckich żołnierzy, uzbrojonych po zęby, przechadzających się wzdłuż ulicy z psami. Któregoś razu miała przeżyć chwile prawdziwej grozy, gdy zmierzając na tajne komplety, zimą, spod palta wypadły jej książki. Żołnierze ich nie zauważyli, a może, kierując się jednak jakimiś ludzkimi odruchami, nie chcieli zauważyć. Współcześnie, bardziej poprawna jest ta druga wersja, ale życie i tak pisze scenariusze po swojemu, nie zważając na przeszłe i przyszłe poprawności, więc zostawmy ten spór nierozstrzygniętym. Dziewczyna wystraszona książki podniosła i pobiegła dalej. 

  Z jej opowieści wynikałoby, że ulica Czysta musiała być jakimś dziwnym sposobem podzielona. Trudno to sobie wyobrazić, bo przecież ślady po drewnianej bramie getta były jeszcze niedawno widoczne między kamieniami brukowanej ulicy, tuż u wylotu do ulicy Poleskiej.  Zatem granica getta musiała w tym rejonie dziwacznie meandrować. A dom tej dziewczyny musiał stać niemal naprzeciw domu, do którego trafił Samuel Pisar z rodziną po przesiedleniu z kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego na ulicę Czystą 5.

   Dwa światy przedzielone zasiekami, wąska uliczka, kocie łby, kolczaste druty, żołdacy z psami, i świat, w którym śmierć była gwarantowana, a naprzeciw świat, który czekał na swoją kolej, przeznaczony do niewolnictwa, albo do śmierci trochę mniej pewnej, przesuniętej w czasie, z tlącą się nadzieją, i świat w większości prawdopodobnie pozbawiony nadziei. 

  Dziś stojąc na ulicy Czystej, której szerokość można pokonać kilkoma krokami, nie sposób wyobrazić sobie, tak żywo, do bólu sugestywnie, poczucia opuszczenia, pewności śmierci, strachu, upokorzenia, odczłowieczenia ludzi, których oddzielono od świata jeszcze względnie wolnego, którego mieszkańcy mogli choćby wyruszyć do pobliskiego lasu na Pietraszach, wzdłuż torów dawnej kolei warszawsko – petersburskiej, czy dalej, przez Jurowce do Puszczy Knyszyńskiej; świat szczelnie zamknięty od świata, który kontroli totalnej próbował się – na miarę swoich możliwości – wymykać, świat duszący się, pogrążony w ciemności, walczący o każdy oddech, promień słońca, skrawek soczystej, bujnej zieleni w przydomowych ogrodach, nieludzko zagęszczony od świata, który wbrew powszechnemu terrorowi nieco swobodniej wydzierał to, co ze swej natury im obu się należało. 

  Dziś z otwartych okien sączy się muzyka, ogrody wciąż są żywe – dojrzała zieleń drzew owocowych, wielobarwne kwiaty, choć powoli zaczyna się mieć ku jesieni, gdzieniegdzie znad okien, balkonów sterczą talerze anten satelitarnych. Być może pod warstwą tynku, farby, tapet, gdyby je zedrzeć znać byłoby ślady krwi osób mordowanych w tych domach, w piwnicach, które zamieniano na bunkry, mające dać pewne schronienie – to chyba swoją drogą dowód na to, że nadzieja nie całkiem wygasła. 

  A poza tym w tych czterech ścianach musiał przetrwać też strach ściśniętych ponad ludzką miarę ludzi, strach, rozpacz, bezsilność, czasem może bunt, wiara i niewiara, dramat utraty wiary w Boga, człowieka, w cokolwiek. Musiały się zachować słowa wypowiadane szeptem, na głos, w myślach, krzykiem, słowa modlitwy i akty apostazji, przekleństwa, błagania, słowa być może przebaczenia pobożnych Żydów.

    Mieszkając na Białostoczku przemykałem ulicą Czystą na wykłady. To był jeszcze ten czas, gdy deweloperskie szkaradzieństwa nie wciskały się nachalnie w każdy wolny, a nawet zajęty kąt, kiedy stare domy nie płonęły, kiedy ulica ta miała wygląd niezmieniony niemal od czasów przedwojennych, drewniane parterowe w większości drewniane i murowane domy, jedna kilkukondygnacyjna kamienica, wyglądająca tak jakby była sklecona z dwóch różnych domów, jakby kompletnie niepoważna, niewydarzona, nie mająca wyglądu solidnej czynszówki, tylko jakiejś lichej jej podróbki, i zawsze kwitnące drzewa owocowe, wybujałe ogrody, kwiaty pod oknami, białostockie malwy. 

  Ta ulica jako żywo kojarzyła mi się z Drohobyczem Schulza, z jego tajemniczą, baśniową, niepokojącą, z innego świata prozą. Drewniane płoty, kocie łby, przelewająca się na ulicę zieleń i bogactwo, a właściwie nieskończoność szczegółów – liście, łodygi, kwiaty, wszystkie żywe zapachy wiosny, okna, balkoniki, facjatki, kamienie, piach, furtki, samochody na podwórkach, psy, koty, poranne intensywne słońce, dziewczęta z rzadka przemykające w kwiecistych sukienkach, (zupełnie niepasujące do tej ulicy w rejonie o nie najlepszej wówczas reputacji), podchmieleni mężczyźni, widok na bloki, na dawną Bożnicę Cytronów, szum pędzącego miasta z Alei Piłsudskiego i Poleskiej, ubrania na sznurkach rozwieszone w ogrodzie, magia samych ogrodów, zapach kwitnących wiśni, rześkość powietrza, bardziej wiejskiego niż miejskiego. 

  Boska nieskończoność i piękno zapyziałej ulicy. Dziękuję Ci Mamo, że wprowadziłaś mnie w ten świat, gdy prowadzałaś mnie do nieistniejącej już księgarni przy ulicy Bohaterów Getta, świat z początku tajemniczy, baśniowy i piękny, a z czasem pełen grozy i przesycony atmosferą śmierci, gdy padło pytanie o tych nieznanych bohaterów getta. Świat, w którym przeplatają się pęd do życia i nieuchronność śmierci, tu kompletnie wymuszonej, przedwczesnej, nienaturalnej; świat barw i zapachów wiosny ze światem przysypanej piachem lub zamalowanej krwi. To paradoks, którego pojąć do dziś nie jestem w stanie.


www.wschody.blogspot.com

Translate