Postaw mi kawę na buycoffee.to

Cyrk przyjechał

   Na ul. Nadrzecznej, a później na placu Wyzwolenia, rozkładały swoje szapita (namioty) takie trupy cyrkowe jak: Korona, Coloseum, Express, Prosperi, Empire czy Arena.  Jednak największą popularnością wśród białostockiej widowni cieszył się zawsze cyrk braci Staniewskich, który właśnie w naszym mieście w 1925 roku odniósł swój pierwszy duży sukces i rozpoczął drogę do wielkiej sławy,        Przez kilkanaście lat bracia Staniewscy w swojej cyrkowej wędrówce po Polsce nigdy nie omijali szczęśliwego dla nich Białegostoku. Dorośli i mali widzowie zawsze mogli liczyć na wyborny program z międzynarodową obsadą i przynajmniej jednym numerem ekstra.

   Podczas pierwszego pobytu nad Białą (wiosna 1925 roku) w skromnym, jednomasztowym jeszcze namiocie cyrkowym braci Staniewskich gwiazdą był niewątpliwie słynny siłacz Zygmunt Breitbart. Przepadała za nim zwłaszcza, ze względu na pochodzenie, publiczność żydowska. Kiedy po Białymstoku rozeszła się wieść, że Breitbart przybywa z Warszawy na występy, na miejscowym dworcu zebrały się tłumy ludzi.

  Wychodzącego z pociągu atletę, znanego z tego, że łamie podkowy jak zapałki, wygina żelazne pręty w różne esy-floresy i przegryza srebrne monety dziesięciozłotowe, przywitała orkiestra w pełnej gali. Na peronie pojawili się też białostoccy rabini i delegacje rozmaitych organizacji żydowskich.

  Rozentuzjazmowany tłum wziął Breitbarta na ręce i wprost z dworca zaniósł go na postój dorożek. Tu czekał specjalny przystrojony powóz, który odwiózł popularnego siłacza do hotelu Ritz.

  Występy Zygmunta Breitbarta sprawiły, że kasa cyrku Staniewskich była przez tydzień formalnie oblężona. Wszystkie bilety, nawet te najdroższe, po 7 złotych, szły jak woda. Któż bowiem, będąc już nawet wcześniej na przedstawieniu, nie chciał zobaczyć na własne oczy, jak samochód wypełniony pasażerami przejeżdża po klatce piersiowej leżącego na arenie siłacza.

   Ostatniego dnia występów, kiedy Breitbart miał swój benefis, gwoździem programu stało się rwanie łańcuchów, przyniesionych ze sobą przez kilku miejscowych niedowiarków, wątpiących w autentyczną siłę żydowskiego atlety.

  W lipcu 1936 roku Cyrk Staniewskich zaskoczył Białystok kolejną atrakcją. Była to trupa liliputów, zaangażowanych specjalnie z londyńskiego cyrku Gnidley’s.

  Zespół złożony z najniższych ludzi naszego kontynentu, wśród których nie zabrakło również Polaków, pokazał białostoczanom bardzo urozmaicony program. Była więc woltyżerka na nieosiodłanym koniu, brawurowa jazda po arenie grupy dżokejów, akrobatyka, ekwilibrystyka, gimnastyka napowietrzna, no i oczywiście różnego rodzaju klaunada. Widzowie, a przewinęło się ich w te lipcowe dni przez cyrkowe ławki co najmniej kilkanaście tysięcy, z zapałem oklaskiwali małych mistrzów areny.

  Nie mniejszą popularnością od cyrkowców-liliputów cieszyło się specjalne miasteczko, które przyjechało razem z nimi. Znajdowały się tam m.in. kościół, ratusz, remiza strażacka, urząd pocztowy i gmach policji. Wszystkie budynki były oczywiście dostosowane do wzrostu swoich użytkowników. Miasteczko to można było zwiedzać codziennie, płacąc za bilet 25 groszy (dzieci) i 50 groszy (dorośli).

  Tuż przed II wojną światową gościł w Białymstoku I reprezentacyjny oddział cyrku braci Staniewskich. Tutaj, pod 4-masztowym nieprzemakalnym namiotem, dopiero pokazywano numery!

  Spektakl zaczynał się o 20.30. Spóźnialscy mogli tylko żałować. Od początku - tresura słoni, małpy na trapezie, hinduscy klauni, wyższa szkoła konnej jazdy, duo Togan w skoku salto mortale i to bez siatki, no i na deser - Elroy, człowiek bez rąk, wykonujący zadziwiające ewolucje akrobatyczne tylko przy pomocy nóg. To wszystko było w sezonie 1938 roku.

  W sierpniu 1939 roku bracia Staniewscy dali swój ostatni występ w naszym mieście. Poziom spektaklu był jak zawsze bardzo wysoki. Japońscy gimnastycy Ohojo przechodzili samych siebie, pod kopułą na trapezie cuda wyczyniał Amerykanin Frezer, na dole szaleli wrotkarze z grupy Hamilton.

  No i oczywiście clou programu: "maestro" Watson. Ów tajemniczy osobnik "siłą woli" zapalał żarówki elektryczne, pochodnie i papierosy. Najbardziej ekscytujące było jednak siadanie przez niego na krześle podłączonym do prądu, takim samym, jakie stosowano wówczas w Stanach Zjednoczonych do tracenia złoczyńców skazanych na karę śmierci.

  Orkiestra grała tusz, ludziom zapierało dech w piersiach na widok sypiących się na arenę iskier, wybuchały gromkie brawa, a niedowiarki, którzy trafiali się na widowni, wykrzykiwali: Powtórzyć, powtórzyć!


Włodzimierz Jarmolik

Translate