Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Jurowiecka: Niezwykła historia

 

   Wielu białostoczan ma serdeczne odniesienia do ulicy Jurowieckiej. Wiera Pawłow-Nalewajko ma wyjątkowo dużo do opowiedzenia, lubi i umie to czynić. Rozmowę zaczęła od lekkiej wymówki: "Tyle pan opowiedział o Jurowieckiej, a pominął posesję 24, na której mieści się obecnie kaplica adwentystów. To była nasza posiadłość. Może nawet jest nadal, bo w 1947 roku przyszło dwóch panów, zabrali księgi i kazali się wynosić. Mama poszła zapytać znajomego prawnika, co czynić, a ten udzielił dobrej rady: Niech pani siedzi cicho, bo dla takich mają wyjazdy do Rosji".

  Senior Pawłow przybył z Riazania w epoce cara Mikołaja II, w celu służbowym, bo objął na białostockim dworcu znaczącą funkcję kasjera Kolei Warszawsko-Petersburskiej. Potem przejął restaurację dworcową, a już jako mąż białostoczanki Olgi zaczął inwestować w nieruchomości. Własnością Pawłowów stały się: kamienica oraz trzy domy drewniane przy Jurowieckiej. Do tego dodać jeszcze trzeba dom przy Fabrycznej 49 (rozebrany w 1975 r., obecnie tu Wyższa Szkoła Finansów i Zarządzania). W kamienicy z wysokim dachem mieszkało trzynastu lokatorów wiary mojżeszowej, tylko stróż Franciszek reprezentował społeczność katolicką. Przy domu stojącym frontem do ul. Ciepłej, mieścił się sklep mięsny.

  Na moment zmienię epokę. Opisywana kamienica - o tym już Państwo wiecie - znalazła się w granicach getta, rodzina Pawłowów zamieniła się więc domami z Żydem Lewinem i osiadła przy Łąkowej 10. Kamienica była nowoczesna i szykowna, okupanci nie pozwolili w niej zamieszkać Żydom. Panem został tu jesienią 1941 r. Niemiec Müller, właściciel lub tylko zarządca fabryczki galanterii skórzanej (Fabryczna 20, stoi tu blok zamieszkały głównie przez rodziny pocztowców). A Żydzi gnieździli się w domu Pawłowów, stojącym obok kamienicy, frontem do Jurowieckiej. Tu matematyk z Wilna zaplanował schron, wykonany perfekcyjnie z przeznaczeniem dla 13 osób. Podczas likwidacji getta ukryło się w nim aż około 40 nieszczęśników. Przeżyli trzy miesiące.

  Na podwórzu przy Jurowieckiej 24, po 26 lipca 1944 r. rozmieścili się "wyzwoliciele". Prawdę mówiąc ci czerwonoarmiści budzili współczucie, byli bardzo młodzi, niepewni swego losu. Leżeli pod drzewami, grali na harmoszce, czekali na rozkaz, by ruszyć na Berlin. 

  Zaraz po przejściu frontu przyszło też dwóch partyzantów, ukrywających się przy ul. Ryskiej 4. Zwabił ich zapach chleba, bo na podwórku Pawłowów zaczęto piec ten rarytas. Składniki były następujące: zmielone starawe skórki z chleba, trochę mąki, kartofle, burak. To był znak powracającego życia. Wygłodzonym akowcom pani Olga dała przezornie najpierw kilka łyżek krupniku i kawy z kasztanów, które zbierano na cmentarzu ewangelickim przy ul. Pułkowej. Tak to wielka historia wciąż zawadzała o posesję numer 24.

  No, to wróćmy do rodziny Pawłowów. Moja rozmówczyni przyszła na świat w 1934 r. (przepraszam za ujawnienia danych osobistych). Pamięta dystyngowane zabawy na podwórku. Ojciec, jak na rodowitego Rosjanina przypadło, smakował w herbacie z samowara i pasjami grał w karty. Na zakończenie towarzystwo zielonego stolika przechodziło do "durnia", gry bardzo popularnej w Białymstoku. Nikt nie chciał wyjść z piętnem "duraka", więc seanse karciane kończyły się nad ranem. Pan Włodzimierz lubił też opowiadać anegdoty, zwłaszcza o Puszkinie, które córeczka mogła tylko podsłuchiwać jednym uchem.

  Pani Wiera także lubi anegdoty i jedną z nich zakończę dzisiejszą gawędę. Na ulicy Fabrycznej zamieszkał pan J. Był technikiem dentystycznym, ale w warunkach powojennej biedy i demokracji miał się za stomatologa. Zawód to był okrutnie popłatny, więc ów J. dorobił się samochodu, miał psa, a ludzie dobrze poinformowani plotkowali o pokaźnych zasobach złotego kruszcu. Pewnie dowiedziała się o tym pani W., żona taksówkarza, co to jako chyba pierwszy w Białymstoku padł ofiarą oprychów. No i zeszli się doświadczeni życiowo pan J. i pani W. Żyło im się miło, aż któregoś dnia wszystkie pacjentki zgłaszające się do gabinetu pani Wiery mały wypieki na twarzy i podwyższone ciśnienie. Atak nieznanej choroby? Nie, to były tylko objawy powszechnego oburzenia, jakie zapanowało w okolicy ulic Prowiantowej i Konduktorskiej.

  Wedle szeptanych opowieści pani W. zgłosiła na milicję (obywatelską) kradzież złota. Funkcjonariusze przybyli, przeszukali dom i skarb rzekomo skradziony znaleźli. Opisali go dokładnie jako własność pani W. I o to właśnie chodziło! A co na to pan J.? Ano wrócił na Fabryczną samochodem, z psem - a jakże - tylko już bez złota i poczucia szczęścia.

Adam Cz. Dobroński

Kieszonkowcy: zmora II Rzeczypospolitej

     Kieszonkowcy nie są „wynalazkiem” ostatnich dziesięcioleci. Od stuleci można ich było spotkać na zatłoczonych uliczkach, placach targowych i jarmarkach. Kieszonkowcy, doliniarze, czy – jak zwano ich w Rzeczpospolitej Obojga Narodów – rzezimieszki – na stałe wpisali się w pejzaż miast nowożytnej Europy. Byli również zmorą w dwudziestoleciu międzywojennym. Tłok, zamieszanie i miejski gwar sprzyjały przestępcom.

   Wraz z rozpowszechnieniem się środków płatniczych wykształcił się rodzaj kradzieży, zwany dziś kradzieżą kieszonkową, a stanowiący pewne novum w przestępczym świadku. O ile od zawsze popularne rozbójnictwo wiązało się zwykle z rozlewem krwi, to fach rzezimieszków bazował na zwinności złodziejskich palców, dobrym rozpoznaniu terenu oraz pracy zespołowej. Wytrawny reprezentant profesji nie pozostawiał po sobie żadnych śladów, poza końcówką rzemyka, na którym jeszcze do niedawna zawieszona była sakwa ofiary.

   Nazwa „rzezimieszek„ pochodzi od niemieckiego słowa ”Beutelschneiderei” określającego czynność rzezania, czyli odcinania mieszków, w których noszono oszczędności. Dopiero w późniejszym okresie popularniejsze staną się kieszenie, a wraz z nową modą zmieni się nazwa złodziejskiej profesji. Nie zmienią się natomiast techniki złodziejskie – od wieków stosowane są nie tylko te same metody, ale i terminologia.

   Powierzchowność złodzieja kieszonkowego, zwanego u nas doliniarzem, jest zawsze do pewnego stopnia charakterystyczna. Zdradza przeto uświadomionemu obserwatorowi z kim ma do czynienia. A więc osobnik taki pozuje przede wszystkim na wielkiego poczciwca. Ubiera się bardzo przyzwoicie, często nawet elegancko. Stara się nie wyróżniać zaniedbanym wyglądem od otoczenia, bo to utrudniałoby, a nawet uniemożliwiałoby mu „robotę”, polegającą na bezpośrednim ocieraniu się o ludzi.

   Tak zaczyna się rozdział o złodziejach kieszonkowych, pochodzący z podręcznika (a właściwie maszynowego skryptu), wydanego w 1928 r.  – tylko do użytku wewnętrznego – dla posterunkowych, słuchaczy Normalnej Szkoły Fachowej dla Szeregowych PP w Mostach Wielkich. Dalej jest równie ciekawie.

   Oczywiście, żaden z nich nie ma wypisanej na czole profesji, więc na pierwszy rzut oka nie jest to takie proste. No, chyba że ukończyło się przedwojenną „akademię policyjną” lub zgłębiło wspomniany podręcznik z zakresu służby śledczej. Z niego bowiem dowiemy się, że doliniarz – zawodowiec posiada starannie wypielęgnowane ręce o wąskich dłoniach i długich palcach. Nie niszczy on nigdy rąk ciężką pracą fizyczną, natomiast przez odpowiednią gimnastykę i stałe stosowanie środków wydelikacających naskórek (tłuszczów, wazeliny, gliceryny itp.), stara się osiągnąć jak największą ich delikatność i giętkość.

   Z kolejnych akapitów wynika, że warto też zwracać uwagę na palce osób wzbudzających nasze podejrzenie. Okazuje się bowiem, że środkowy palec zawodowego złodzieja kieszonkowego jest równy prawie co do długości z palcem sąsiednim, tj. wskazującym i serdecznym. Taka budowa palców ułatwia niezmiernie robienie tzw. nożyc, któremi posługują się kieszonkowcy podczas dokonywania kradzieży(…).

   Gdy jednak nadal mamy wątpliwości czy podejrzany osobnik jest rzeczywiście rutynowym kieszonkowcem, trzeba zwrócić baczną uwagę na jego lewą rękę. Posiada ona bowiem te same właściwości, co prawa. Kieszonkowiec wie doskonale, że często nie będzie mógł zbliżyć się do upatrzonej ofiary w taki sposób, aby wygodnie i pewnie posługiwać się prawą ręką, dlatego też gimnastykuje obie ręce równocześnie. Ponieważ zaś takie urobienie lewej ręki jest bardzo trudne, wymaga wiele pracy i niezmiernej wytrwałości, przeto nie należy nigdy lekceważyć tej bardzo ważnej cechy charakterystycznej, ponieważ objaśnia ona najczęściej zupełnie pewnie z kim ma się do czynienia.

  A w ogóle – podkreślają autorzy podręcznika, zapewne oficerowie śledczy – każdy policjant powinien zapamiętać raz na zawsze, że prawdziwy złodziej kieszonkowy nigdy nie nosi ani laski, ani parasola, ani rękawiczek. Dlaczego? Bo wolne ręce, to jego narzędzia pracy.

   Można śmiało powiedzieć, że doliniarstwo jest tak stare, jak pieniądze. Od kiedy tylko ludzie zaczęli nosić przy sobie sakiewki z monetami, zawsze znalazł się ktoś, kto chciał je sobie niepostrzeżenie przywłaszczyć. Tak jest do dziś.

   „Środowisko naturalne” fachowców to od kieszonek to tłok i ciżba wielka. Tam się czują najlepiej i najbezpieczniej, no i mają pole do popisu. Dlatego miejscem ich przestępczej aktywności były bazary, przepełnione sklepy, urzędy pełne petentów, środki komunikacji publicznej, msze kościelne, pogrzeby, imprezy masowe itp.

   W okresie II RP policja śledcza klasyfikowała  doliniarzy na trzy kategorie (zależności od miejsca ich działania): kieszonkowcy miejscy – kradnący na targowiskach, ulicach, w sklepach itp., kieszonkowcy podróżujący – operowali w tramwajach, pociągach, autobusach, oraz „marwicherzy”, których specjalnością było okradanie „lepszej publiczności” w teatrach, bankach, przy kasach kolejowych, wagonach klasy pierwszej.

   Niezależnie od swojej specjalności kieszonkowcy najczęściej działali w kilkuosobowych zespołach, zwanych „rakietami”. Każda „rakieta” ma swoją „rączkę”, „konika” i „świecę” – wyjaśniał aspirant PP Edward Gęgotek na łamach tygodnika „Na Posterunku”. – „Rączka” jest najważniejszy, bo to mistrz, który bezpośrednio dokonuje kradzieży, przecinając upatrzonej ofierze kieszeń i wyciągając portfel, zegarek, papierośnicę, słowem, co się da. Prawą ręką mistrza jest „konik”, który znajduje się zawsze obok „rączki” i natychmiast po kradzieży odbiera skradzioną rzecz i ulatnia się z miejsca przestępstwa. Pozostali członkowie „rakiety”, czyli „świece”, wytwarzają sztuczny tłok, zagadują upatrzoną ofiarę, wszczynają kłótnię i w ten sposób ułatwiają mistrzowi operowanie żyletką czy po prostu ręką.

   O innym typie kieszonkowca – „samotnika”, pracującego w pojedynkę,  pisał posterunkowy PP Piotr Fuks ze stołecznego Urzędu Śledczego. Operując kieszeń, pozostaje on z reguły z tyłu okradanego i dlatego trudniej na niego zwrócić uwagę. Przy tym „samotnik” unika zasadniczo wchodzenia i jeżdżenia tramwajem lub autobusem. Kradzieży dokonuje przy wsiadaniu, co umożliwia mu szybkie oddalenie się z miejsca kradzieży albo pozostanie na miejscu, podczas gdy tramwaj, jako bezwiedny i naturalny sprzymierzeniec złodzieja, uwozi ofiarę kradzieży. „Samotnik” jest najniebezpieczniejszym typem kieszonkowca i zwalczanie go napotyka na wielkie trudności oraz wymaga dużego doświadczenia i szybkiej orientacji.

   Źródła milczą, który to z przedwojennych doliniarzy wykazał się szczytem bezczelności i arogancji, sięgając ręką do tylnej kieszeni spodni samego ministra spraw wewnętrznych gen. Felicjana Sławoja Składkowskiego. Stało się to w kwietniu 1935 r. przed kościołem garnizonowym w Warszawie, podczas uroczystości pogrzebowych gen. Daniela Konarzewskiego. Minister Składkowski opisał to wydarzenie w swojej książce „Kwiatuszki administracyjne i inne… ”: Gdy koledzy wynosili trumnę i znalazłem się na placu przed kościołem, tłum ludzi rzucił się w kierunku przeznaczonej na zwłoki lawety, zostałem popchnięty i poczułem jakieś nieskoordynowane dotknięcia na plecach. Należałem jednak jeszcze wtedy do ludzi dufnych w swą bystrość, poza tym byłem w płaszczu, nie pomyślałem więc nawet o złodziejach kieszonkowych.

   Dopiero w swoim gabinecie szef resortu siłowego zauważył, że ma przeciętą tylną kieszeń i brak portfela. Postawił na nogi całą policję, agentów i konfidentów, nic to jednak nie dało. Dokumenty i pieniądze pana Ministra przepadły jak kamień w wodzie. Urząd Śledczy sięgnął więc po niekonwencjonalne środki. Wysłał emisariusza do „Taty-Tasiemki” (Łukasza Siemiątkowskiego), byłego bojówkarza PPS, niekwestionowanego wówczas szefa warszawskich złodziei ze słynnego wolskiego Kercelaka. Siemiątkowski odwiedził ministra, wysłuchał jego żali i obiecał pomoc w odzyskaniu utraconej własności. Nie gwarantował tylko zwrotu pieniędzy.

   Po dwóch dniach skórzany portfel ministra odniesiono do gmachu MSW. Wszystkie dokumenty były w komplecie, ale gotówka zniknęła. Dołączono natomiast karteczkę z ironicznym podpisem jakiegoś – mało biegłego w ortografii – stołecznego doliniarza,: Panie ministrze trza lepi pilnować złodzieji.

   Znany z poczucia humoru minister Składkowski pewnie się tylko uśmiechnął z takiej porady. Wiedział doskonale, że ani samym rozkazem, ani zarządzeniem nie poprawi stanu bezpieczeństwa w Polsce. Zagrożenie przestępczością w II RP było bowiem bardzo poważne i wynikało – zdaniem kryminologa prof. Leona Radzinowicza – z kryzysu naszej polityki kryminalnej, którego symptomami była m.in. wzrastająca liczba młodych przestępców, duża bezkarność, niewłaściwe metody postępowania karnego oraz zbyt niski stan etatowy policyjnej formacji. To z kolei miało wpływ na jej skuteczność działania.

   Według obliczeń prof. Radzinowicza, w latach 30-tych bezkarnych było 29% sprawców zabójstw, 54% rozbojów, 70% oszustw i 78% kradzieży. Jak wynika z danych statystycznych, przestępczość w Polsce miała wówczas charakter wybitnie ekonomiczny. Dominowały kradzieże mienia w różnych „odmianach”, stanowiąc około trzech czwartych ogółu popełnionych przestępstw.

   Złodzieje kieszonkowi w II RP mieli się zupełnie dobrze. Wśród  ferajny cieszyli się niemałym prestiżem, pieniędzy im nie brakowało i nawet w razie wpadki  nie groziły im wieloletnie wyroki. Działające przed wojną złodziejskie szkoły kształcące kieszonkowców: warszawska, lwowska, radomska, kielecka, na brak kandydatów nie narzekały. Przyjmowano do nich – po dokładnej selekcji –  już sześciolatków, zapewniając im właściwą ścieżkę edukacyjną. Każdy uczeń otrzymywał doświadczonego opiekuna, u boku którego terminował nawet kilkanaście lat. Choć nie jest to powód do chwały, trzeba jednak powiedzieć, że w swojej profesji osiągali klasę mistrzowską. I to w skali międzynarodowej.

   Trudno stwierdzić ilu ich było naprawdę, zwłaszcza tych „arcymistrzów”. Nie wszyscy figurowali w policyjnych kartotekach. W przedwojennej prasie i współczesnych pitawalach przewija się wiele nazwisk i pseudonimów rodzimych doliniarzy wraz z opisami ich niecodziennych wyczynów.

   W roku 1933, na przykład, „królem doliniarzy” okrzyknięto Józefa vel Joska Flinta. Sto razy notowany był w kartotekach policyjnych, ale nigdy nie złapano go za rękę. Sławę zyskał za kradzieże metodą zza pierwszego parkanu, czyli wyjmowanie portfeli z wewnętrznej kieszeni marynarki. W taki właśnie sposób pozbawił dokumentów i pieniędzy m.in. czechosłowackiego dyplomatę dr. Hajka. Stało się to 4 września 1933 r. w przedziale pociągu odjeżdżającego  z Dworca Głównego w Warszawie do Pragi. Polskie złote i czeskie korony Flint zatrzymał dla siebie, wszystkie dokumenty odesłał do ambasady. Tego wymagał złodziejski honor.

   Międzynarodową sławę zyskał też Jerzy Majchrowski, warszawski doliniarz. Swoją karierę rozpoczął w 1926 r. w stołecznych tramwajach, a później przerzucił się na pociągi dalekobieżne. Znały go dobrze policje w Berlinie i Wiedniu. Przez ponad 10 lat z powodzeniem nie tylko kroił skórę w kuchni, czyli kradł portfele z tylnych kieszeni spodni. Również sprawdzał się w kradzieżach zza drugiego parkanu. To już był prawdziwy złodziejski majstersztyk, wymagający od kieszonkowca dostanie się aż do wewnętrznej kieszeni kamizelki.

   Do historii polskiego doliniarstwa przeszli też Stanisław Sigmund, Karol Przyjemski, Felek Zdankiewicz, Stefan Ferka, Ferdynand Biały, Moryc Schajbe, Grajzelman, Abram ps. „Parch”,  a także „Gwiazda”, „Chodzik”, „Walgodesko” i wielu wielu innych. Stali się sławni to nie tylko z powodu swych prestidigitatorskich talentów, ale również dzięki przestrzeganiu zasad złodziejskiego kodeksu honorowego.

   Kieszonkowcy – jak mówią policjanci – w swoim fachu traktowani są jak artyści, bo przy kradzieży nie korzystają z jakichkolwiek środków pomocniczych. Tak było w dwudziestoleciu międzywojennym, tak jest również w XXI wieku.

   Podstawą są umiejętności – zwinność i biegłość dłoni, i palców, którą wyćwiczył i wytrenował przez wiele lat. Tajemnicą poliszynela jest też to, że o swoje dłonie dbają często z ogromną pieczołowitością. Jeśli zachodzi potrzeba, unikają jakichkolwiek prac, które mogłyby im zaszkodzić. Kolejną zasadą – która ma ich wyróżniać od zwykłych złodziei – jest zasada niestosowanie przemocy. 


Źródło: historia.org.pl, policja.pl, prawo.pl

Złodziejska wydra na białostockich ulicach



   Sprytnymi i szybkimi złodziejaszkami, zajmującymi się wydrą byli  małolaty z Chanajek, Piasków  czyli biednych, ubogich dzielnic leżących w  samym pobliżu bogatego centrum miasta . 

   W styczniu 1923 r. ofiarą kradzieży padła niejaka M. Kozłowska. Przechodziła ona Rynkiem Kościuszki, niosąc w ręku węzełek z chustki, a w nim m. in. 110 tys. marek. Jakiś chanajkowski figlarz tak zręcznie się koło niej zakręcił, że zamienił babiny węzełek na inny, oczywiście bez pieniędzy i nie zwrócił na siebie uwagi. Dopiero po chwili Kozłowska spostrzegła co się stało. Ale było już za późno

   W lutym szedł sobie spokojnie ul. Suraską komiwojażer Goldberg. Wyrostek w kaszkiecie wyrwał mu z ręki teczkę. Było w niej kilkanaście tysięcy marek i bezużyteczne dla złodzieja wory sukna łódzkiego. Połów raczej niezbyt obfity.

   Lepiej poszczęściło się innemu młodocianemu złodziejaszkowi, który w maju wyrwał torebkę z ręki Miny Koszekow. Działo się to na ul. Sienkiewicza. Okradziona uderzyła na alarm. W ślad za zuchwałym ulicznikiem ruszyło kilku mężczyzn. Złodziej wyrzucił torebkę i pobiegł dalej. Kiedy właścicielka odzyskała stratę, nie było w niej 200 tys. marek. Sprytny wydrarz zdążył je wyjąć podczas ucieczki. 

   Podobnie wyglądała przygoda Chai Karugin w sierpniu tego roku na ul. Kupieckiej. Niepozorny z wyglądu złodziejaszek wyrwał jej torebkę, w której kryło się 1,5 mln marek. Podczas pościgu ofiary kradzieży i przypadkowych przechodniów złodziej porzucił swój łup i machnął się przez parkan do pobliskiego ogrodu. Pani Chaja znalazła w torebce już tylko 900 tysięcy. Amator wydry zdążył uszczknąć jednak coś dla siebie. 

   Z kolei w październiku uliczny pech spotkał Marię Czajkowską z ul. Słonimskiej. Bawiąc w śródmieściu na Rynku Kościuszki straciła skórzany sakwojaż. Jego porywacz zaś wzbogacił się o 340 tysięcy marek. 

Również w tym miesiącu na biurko dyżurnego z Ekspozytury Urzędu Śledczego trafił kolejny meldunek ze śródmiejskiego komisariatu o porwanej torebce. Poszkodowaną była niejaka panna Sz., a uszczerbek na mieniu poniosła pod kinem Apollo. Był to nie pierwszy tego rodzaju przypadek kradzieży w tym miejscu.

   Działała tutaj, zwłaszcza wieczorami sprytna szajka wydrarzy. Zwykle jeden z nich, w miarę dorosły i lepiej ubrany, zaczepiał wychodzącą z kina samotną dziewczynę z torebką pod pachą. Przypominał się jako dawny znajomy i zaczynał rozmowę. Panienka rozkojarzona romantycznym obrazem z ekranu wdawała się w pogawędkę. Na to czekał tylko inny spec od wydry. Gwałtownym ruchem wyrywał torebkę i znikał. Znajomek oczywiście rzucał się w pogoń za bezczelnym złodziejaszkiem. Okradziona niewiasta daremno czekała na jego powrót.

   Kradnących na wydrę ujmowano rzadko. Znajomość terenu i szybkie nogi były atutem złodzieja. 

O pechu mógł mówić Josel Machler, który zmachlował torebkę na ul. Kupieckiej. Ujęto go w pościgu. Okazało się jednak, że porzucona torebka jest już pusta, a jej właścicielka Cyla Terler okazała się stratna na 80 złotych. Kieszenie złodziejaszka też były puste.  I dowiedz takiemu jego nikczemny postępek. 


Włodzimierz Jarmolik

Translate