Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przystojny młodzieniec z ul. św. Rocha


   To, co sprowadziło Franciszka Więckowskiego, przystojnego młodzieńca z ul. św. Rocha na złą drogę, można określić jednym słowem – kobieta !

  Na początku lat 20. był on jeszcze przykładnym uczniem Liceum Handlowego i miał zadatki na solidnego urzędnika, ale niestety nie oparł się urokom pewnej panienki, która okazała się być nieco lekkich obyczajów i wymagała stałych inwestycji pieniężnych. 

  Nie mogąc liczyć w tym względzie na pomoc rodziców, został Franio przedstawicielem znanej firmy fotograficznej z Warszawy i zaczął na ulicach miasta i w przyległych doń mniejszych osadach namawiać ludzi do wykonywania portretów i powiększonych zdjęć ślubnych.

  Miał całkiem wiarygodną aparycję, więc łatwo otrzymywał zaliczki, na które akuratnie wystawiał pokwitowania. Ponieważ prowizja przestała mu wystarczać, bo hulał radośnie ze swoją ukochaną po różnych restauracjach, przestał odsyłać pieniądze do centrali, czyli mówiąc krótko, dokonywał malwersacji.Sąd skazał Więckowskiego na pół roku więzienia.

   Po wyjściu na wolność na dobre związał się z półświatkiem. Najczęściej można go było spotkać w restauracji „Łącz” albo w sali bilardowej „Polonia”.

   Były to miejsca szczególnie ulubione przez miejscowych letkiewiczów i niebieskich ptaków. Tutaj z pomocą szemranych znajomków już całkiem dorosły Franciszek nauczył się nowych oszukańczych, można rzec śmiało, złodziejskich sztuczek. Żeby nie zrywać całkowicie ze swoim fachem, zaczął pracować na tzw. fotografa.

  Metoda ta szczególnie skutkowała w chłodne dni. Posługujący się nią złodziejaszki wchodzili w marynarce do kawiarni, restauracji czy hoteli i korzystając z nieuwagi szatniarza, zdejmowali (niczym aparatem – stąd nazwa triku) wybrane futro lub palto na ciepłym podbiciu, i tak odziani opuszczali, jak gdyby nigdy nic, gościnny lokal.

  Franciszek Więckowski praktykował zdejmowanie cudzych okryć do 1927 r., kiedy to wpadł ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego i trafił znowu na półroczny pobyt za kratkami.

    Po opuszczeniu więzienia, dzięki poczynionym tam znajomościom, Więckowski szybko wsiąkł w miejscowe środowisko złodziei mieszkaniowych. Nie zadawał się jednak ze zwykłymi włamywaczami, którzy chodzili na robotę z ordynarnym łomem, lecz jako szpagat (inteligent) preferował towarzystwo klawiszników z Chanajek.

  Jego rodzinna ul. św. Rocha leżała na obrzeżach tej mocno kryminogennej dzielnicy. Różnica pomiędzy zwykłym włamywaczem a klawisznikiem polegała na tym, że ten ostatni gardził prymitywnymi sposobami grabieży. Klawisznicy bowiem, będący obok kasiarzy arystokracją złodziejskiego rzemiosła, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślanych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). 

  Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle, później poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem uzyskać informację co do nacięć na podrabianym kluczu. 

  Takie, ostrożne zabiegi musiały nieco potrwać. Trzeba się było strzec dekonspiracji przed mieszkańcami wybranego obiektu oraz wzrokiem sąsiadów i ciekawskiego dozorcy.

  Klawisznicy pracowali zwykle w grupkach. Na początku lat 30. Więckowski znalazł się w jednej z nich. Jej liderem był doświadczony złodziej Icek Goldstein, z zawodu ślusarz i właściciel pięknej kolekcji najrozmaitszych wytrychów i podrobionych kluczy. 

   Za głównego pomagiera miał mistrza w rzeźnickim fachu Nochima Abelewicza. Teraz do tej dwójki dołączył rokujący duże nadzieje Więckowski. I rzeczywiście! Były już fotograf szybko wyrobił się w nowej profesji. Przez kilka lat kradł całkiem bezkarnie.

  Dopiero w lutym 1934 r. powinęła mu się noga. Wpadł ze swoimi kompanami przy próbie ograbienia składów przedsiębiorstwa „Warrant”. Ponieważ zdjęcie Więckowskiego pojawiło się w kartotece Wydziału Śledczego, policja miała go od tej pory na oku. Wpadł w 1936 r. Już z nowym wspólnikiem Kazimierzem Golińskim dokonał zuchwałej kradzieży biżuterii z mieszkania na Antoniuku.

  Jego styl włamania rozpoznał jednak ekspert z policji śledczej Karol Sznekangerg. Za Franciszkiem Więckowskim znów zamknęła się brama więzienna.


Włodzimierz Jarmolik

Skok na kasę

  Nastawały dni żydowskiego święta Pesach, zbliżone w czasie, chociaż dłuższe od chrześcijańskiej Wielkanocy. Była to wymarzona pora dla złodziejaszków. Odczuł to Josel Gelberg, który po 20 latach nieobecności wrócił z Nowego Jorku.

  Gelberg przywiózł ze Stanów spory plik dolarów i swój kapitalik chciał zainwestować w jakiś pewny i dochodowy interes.   

  Pierwsza jednak była sprawa kupna domu. Sentyment kazał mu szukać lokum w Chanajkach, dzielnicy swego biednego dzieciństwa i ubogiej młodości. Wybór padł na świeżo pomalowany domek, za wysokim parkanem na ul. Pieszej 2. Taka transakcja nie mogła ujść uwadze miejscowych opryszków.

  Jako pierwszy do akcji ruszył Szmul Gorfinkiel.Ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczęli obserwować Gelberga. Doszli do wniosku, że ma on jeszcze sporo gotówki, którą nosi przy sobie. Najpierw Gorfinkiel zaczął proponować Gelbergowi różne interesy. Nic nie wskórał. Właściciel wypchanego portfela był ostrożny w rozmowach z podejrzanym, według niego osobnikiem. Przestępcom pozostała tylko kradzież.

  Do skoku przygotowali się starannie. W kwietniowy wieczór 1927 r., kiedy trwały już dni żydowskiej Paschy, Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W domu starannie zamknął drzwi na klucz, po czym zaczął rozbierać się do snu. Nagle – gdzieś między kamizelką a spodniami poczuł się słabo i wpół przytomny osunął się na podłogę. Usłyszał w pokoju męskie głosy, ktoś przytknął mu do nosa cuchnącą szmatę i Gelberg stracił resztki świadomości.

  Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie zauważył braki w garderobie. Zniknęła kamizelka, a z nią tysiąc ukrytych dolarów i złoty zegarek z dewizką. Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga wydział śledczy przysłał na Pieszą swoich agentów. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia był chloroform sprytnie rozpylony przez otwór w drzwiach.

  Zaczęły się poszukiwania sprawców pomysłowego napadu. Pomimo dużych starań dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, Gelberg szukał swoich prześladowców też na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach i na początku stycznia, w piwiarni przy ul. Krakowskiej, usłyszał przypadkowe zdanie, że „Amerykańca dziobnął Kokoszkie z Orlańskiej”.

   Powiadomiona o tym policja miała już z górki. Bez kłopotów ustalono, że przezwisko należy do Szmula Gorfinkiela. Gelberg po obejrzeniu fotografii „Kokoszkie” w albumie przestępców, rozpoznał w nim osobnika proponującego mu parokrotnie różne spółki. Wskazał na niego też przy bezpośredniej konfrontacji.

  Sędzia śledczy odesłał „Kokoszkie” do aresztu. Do akcji ruszył wspólnik Gorfinkiela – Pener. Próbował parokrotnie zastraszyć Gelberga. Małka, żona złodzieja, starała się namówić poszkodowanego na sąd rabina. To też nic nie dało. Ostatnim argumentem chanajkowskiej hewry było pobicie upartego Gelberga.

  Ostatecznie w sierpniu 1928 r. sprawa znalazła się przed sądem okręgowym. Niepoprawny „Kokoszkie” zainkasował swój kolejny wyrok – dwa lata.


Włodzimierz Jarmolik

Naciągaczki

 

   Mojżesz Margolis, właściciel sklepu z manufakturą przy ul. Sienkiewicza 15 znał się na ludziach. Klienta, który przekraczał próg jego interesu, oceniał natychmiast, po co wstąpił. Aż do czasu, gdy okradła go pewna dama.

  Gdy pewnego październikowego ranka 1926 r. do sklepu weszła młoda, ładna kobieta w szykownym pluszowym palcie, pan Mojżesz pomyślał, że może sprzeda coś z droższych towarów. Rzeczywiście, elegancka dama chciała obejrzeć najlepsze gatunki jedwabiu. Właściciel szybko zasłał ladę kuponami materiałów.

 Takiego towaru nie znajdzie pani u Gronostajskiego na Żydowskiej, ani u Gurwicza na Kupieckiej, ani nawet w magazynie Rubinsztejna i Spółki na Giełdowej – przekonywał. Zaczęło się oglądanie i wybieranie. Tymczasem w sklepie pojawiła się nowa klientka – panienka o wyglądzie służącej.

  Rozejrzała się po półkach i poprosiła o pokazanie grubego granatowego sukna. Pan Mojżesz niechętnie opuścił atrakcyjną kupującą, wdrapał się na najwyższą półkę i ściągnął stamtąd odpowiedni materiał. Służąca powybrzydzała tylko i wyszła. Kupiec wrócił czym prędzej do lady i dalej zachwalał jedwabne tkaniny. Robił co mógł, ale i ta klientka nic nie kupiła. Zawiedziony pan Margolis zaczął na powrót wpychać materiały na swoje miejsce. Tu spotkała go bardzo przykra niespodzianka. Z lady zniknęły dwa drogie kupony aksamitu. Sprawczynią kradzieży mogła być tylko ta solidnie wyglądająca damulka. Kupiec, któremu tak pechowo zaczął się dzień, zamknął swój interes i poszedł na ul. Warszawską pod nr 6 do Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  To był zwyczajny szopenfeld – tymi słowami policjant dyżurny podsumował opowieść Mojżesza Margolisa. Następnie wydobył z szafy album ze zdjęciami złodziei białostockich i dał do przejrzenia handlarzowi, może kogoś rozpozna. Ponieważ pan Mojżesz wciąż nie mógł uwierzyć w swoją nietrafną ocenę klientki, policjant, który nie miał akurat pilnej roboty, zaczął wyjaśniać mu, na czym polega działanie szopenfeldziarzy.

  Szopenfeldem w manufakturach zajmują się przeważnie kobiety. Pracują zazwyczaj w grupkach, po dwie, trzy, a nawet więcej. Czasami biorą do pomocy niepozornego mężczyznę albo sprytne dziecko. Do sklepu wchodzą pojedynczo, zwykle po otwarciu, kiedy personel nie jest jeszcze kompletny albo przed samym zamknięciem, gdy za ladą tkwi subiekt zmęczony całodzienną pracą.

  Jedna z nich to „robotnica”, druga to „bajerantka”. W roli pierwszej występuje zazwyczaj dobrze ubrana, elegancka paniusia, o której nikt by nawet nie pomyślał: złodziejka. „Bajerantka” z kolei już samym wyglądem budzi mało solidne wrażenie. O to jednak chodzi. Każdy sprzedawca, bez podejrzeń odejdzie na chwilę od bogatej klientki, żeby jak najszybciej pozbyć się biednej. Ta natomiast tak długo zawraca mu głowę różnymi błahostkami, aż jej koleżanka po fachu, spośród licznych towarów, ukradnie najbardziej wartościowy. Potem następuje umiejętny odwrót. Najpierw wychodzi „robotnica”, po niej pogrymasiwszy jeszcze trochę znika „bajerantka”.

  Po wysłuchaniu policjanta, Mojżesza Margolisa ciekawiła już tylko jedna sprawa. W jaki sposób szopenfeldziarka, która odwiedziła jego sklep, wyniosła ukradzione materiały. Nie miała przecież przy sobie torby. Ale okazało się, że główną pomocą przy uprawianiu szopenfeldu jest po prostu ubranie złodzieja. Obszerny płaszcz czy palto to zbiór schowków, specjalnie wszytych wewnątrz kieszeni, doczepionych worków. Odtąd Mojżesz Margolis bardzo podejrzliwie przyglądał się swoim klientkom, zwłaszcza tym dostatnio ubranym.


Włodzimierz Jarmolik

Translate