Postaw mi kawę na buycoffee.to

Garść wspomnień

   Przyjechałam do Białegostoku w połowie lat pięćdziesiątych, aby rozpocząć naukę w szkole średniej. Przedtem parokrotnie przyjeżdżałam z mamą – jedynie na zakupy, gdyż mieszkałam na wsi – oddalonej od miasta 80 kilometrów. Podczas pięcioletniej nauki, po zajęciach lekcyjnych poznawałam miasto, wędrując jego ulicami.

Najważniejszymi wówczas ulicami były: Warszawska, Sienkiewicza i Lipowa. 

  Pamiętam dokładnie brukowaną nawierzchnię tych ulic – zwaną “kocimi łbami”. Nie było jeszcze wtedy ul. Skłodowskiej, Legionowej, Branickiego czy Alei Piłsudskiego. 

W centrum miasta stało wiele szarych, odrapanych kamieniczek i drewnianych domów. Idąc w kierunku parku, brnęło się przez piasek. Tylko Ratusz – obecnie Muzeum Podlaskie – wyglądał tak samo.

  Charakterystycznym miejscem miasta – tamtych lat – była hala na Rynku Rybnym wokół ulic: Rynek Sienny, Suchej, Piwnej i Pięknej. W dniu targowym – w czwartki – miejsce to tętniło gwarem. Rolnicy z okolicznych wsi i miejscowości przyjeżdżali furami, aby sprzedać swe plony, płody i żywy dobytek: kury, gęsi, kaczki, świnie i konie. Było głośno i kolorowo. Nieco dalej stały rzędy obskurnych baraków. 

  W jednym z nich przy ulicy Plutonowej miałam praktykę szkolną. Obecnie, znajduje się tutaj osiedle mieszkaniowe Piaski, na którym mieszkam.

Po Białymstoku jeździły – bardzo nieregularnie – zatłoczone autobusy. Bilety sprzedawali w autobusach konduktorzy. Było tylko kilka linii autobusowych, które kursowały głównymi ulicami.

  Dla młodzieży i rodziców z małymi dziećmi atrakcyjnym miejscem do relaksu były dwa miejskie parki: Planty i Zwierzyniec. 

  Najładniejszym zakątkiem Plant była Aleja Zakochanych, z pnącymi czerwonymi różami i dwiema pięknymi różanymi altanami, w których zawsze skrywała się przed spacerującymi jakaś zakochana para. Aleję wieńczyło urocze oczko wodne z nenufarami. 

  Stała tam też rzeźba, przedstawiająca trzy postaci pochylonych kobiet. Potocznie nazywano je “praczkami“. Aleję, oczko i praczki można odwiedzić także dziś. 

  Wszystko jest niby podobne a jednak trochę inne. Zapach róż w latach pięćdziesiątych XX wieku był oszałamiający, teraz jest zdecydowanie łagodniejszy.

W soboty i niedziele w muszli – w środku parku – odbywały się występy różnych zespołów muzycznych, a wieczorem potańcówki.

Kiedy kończyłam naukę rozpoczęła się budowa Szpitala Klinicznego – zwanego “Gigantem“ – ze względu na jego powierzchnię i wysokość. 

  Budynek był rzeczywiście ogromny. Dopiero budowano ul. Marii Skłodowskiej – Curie i rozpoczynano budowę osiedla Tysiąclecia. 

W tym okresie w Białymstoku były tylko dwie wyższe uczelnie: Akademia Medyczna – obecnie Uniwersytet Medyczny i filia Wyższej Szkoły Inżynierskiej, która potem przekształciła się w Politechnikę Białostocką.

  Dzisiejszy Białystok w niczym nie przypomina tamtego, który zapamiętałam. Zniknęło wiele starych ulic, zmieniono nazwy. Mimo to z nostalgią wspominam tamte lata. Były to lata mojej młodości i beztroskiego życia.


Lija Półjanowska

Móżdżek w jajku na cebulce

    Mama hodowała dwie świnki. Kiedy jedna zgłaszała już gotowość na wielkanocny stół, druga zaczynała się sposobić na przyjście Bożego Narodzenia. Stryjenka, po sąsiedzku, miała tak samo.

  Nie było kiedyś takich wynalazków jak Ludwik, Fairy, Pur i.t.p. Naczynia myło się w samej wodzie i w taki sposób pozyskiwane były tak zwane pomyjki, które zmieszane z jakąś tańszą sypką paszą lub z kartoflami, stanowiły główne menu dla naszej żywiny.

  Na około tydzień przed świętami, w domostwach naszych odbywało się świniobicie. Przychodził do nas stryjek i pozbawiali z tatą życia niewinne zwierzę. Potem kładli je na drabinie do góry kończynami, osmalali słomą, zdzierali resztki sierści ostrym dużym nożem, polewając gorącą wodą i w końcu rozprawiali z grubsza a następnie szli do stryja zrobić to samo. Kolejność bywała i odwrotna.

  Po skończonej robocie, panowie zasiadali za stołem i pierwszym daniem jako świeżynka, był właśnie móżdżek z jajkiem na cebulce, podawany przez mamę lub stryjenkę.

  Dalej zastawiany był stół dojrzewającymi jeszcze na strychu wyrobami z poprzedniego razu, przepijanymi czystym płynem z butelki wyciąganej spod stołu i innymi oranżadami.Pamiętam, że po takim spotkaniu, następnego dnia biegałem dość często do pobliskiego sklepu po wodę sodową.

Rozmowa przy móżdżku zaczynała się zwykle tak:

- Adolek! To tata do swojego brata. - Ty widział? Moj miał słoniny... ło tyle ło ... na trzy palcy!

Na co perorował stryjek-

- A ty widział mojego? Mój miał tak ło ... tyż na trzy palcy.

No niby tyle samo ... ale mój tata miał te palcy grubsze.


Tadeusz Wrona


Dorastałem w Polsce

   Szliśmy do szkoły i z powrotem z przyjaciółmi. Nasza kolacja była o 19. Tak jak dobranocka... Obiady były zawsze w domu. Ziemniaki , kartacze  z cebulką .Kotlet mielony w niedzielę. 

  Klucz zawsze był pod wycieraczką. Nikt nikogo nie okradał. Ciuchy się nosiło jeden po drugim. Tak po prostu było. Święta się spędzało z rodziną i wtedy była sałatka warzywna ,pomarańcza  czy banan.

  Zdejmowałem szkolne ubrania, jak tylko wróciłem do domu i zakładałem ubrania do zabawy. Musieliśmy odrobić lekcje, zanim pozwolili nam wyjść na zewnątrz. Obiad jedliśmy przy stole w kuchni. 

  Nasz telefon tarczowy stał na szafce  w przedpokoju i miał przymocowany "sznurek", więc nie było takich rzeczy jak rozmowy prywatne.

  Telewizja miała tylko kilka kanałów. Właściwie to 2 ! Zawsze trzeba było zapytać o pozwolenie, przed zmianą kanału.

  Skakaliśmy w gumę , pochody ,grali w ziemie i palanta. Bawiliśmy się w chowanego, gonitwę na ulicach czy grę w piłkę. Zimą wracając ze szkoły zjeżdżaliśmy z górek na tornistrach 

  Pobyt w domu był karą i jedyne, co wiedzieliśmy o "znudzeniu" to: "Lepiej znajdź sobie coś do roboty, zanim ja znajdę to dla Ciebie!"

 Jedliśmy to, co mama zrobiła na obiad albo...nic nie jedliśmy. Wszyscy byli mile widziani i nikt nie wyszedł z naszego domu głodny.

  Nie było wody butelkowej, piliśmy z kranu lub z węża ogrodowego na zewnątrz lub studni (i wszyscy zdrowi).

  Naszym ulubionym poczęstunkiem była kromka białego chleba z masłem i cukrem. Oglądaliśmy kreskówki w sobotnie i niedzielne  poranki, jeździliśmy godzinami na rowerach, biegalismy po rosie.

  Nie baliśmy się niczego. Graliśmy do zmroku... zachód słońca był naszym czasem powrotu do domu (a nasi rodzice zawsze wiedzieli, gdzie jesteśmy).

  Wszystkie ciotki, wujki, dziadkowie, babcie i najlepsi przyjaciele naszych rodziców byli "przedłużeniem" naszych rodziców, a my nie chcieliśmy, żeby powiedzieli naszym rodzicom, jeśli źle się zachowywaliśmy.  Graliśmy w 2 ognie, i w siatkę na trzepaku .To były stare dobre czasy. Tak wiele dzieci dzisiaj nigdy nie dowie się, jak to jest być "prawdziwym dzieciakiem". 

  Kochałem moje dzieciństwo. Słowo, przepraszam, dziękuję, proszę i dzień dobry było używane przez nas na co dzień, bo to było normalne, bo tak nas wychowali rodzice.   

  A szacunek do starszych i do drugiego człowieka był wyssany z mlekiem matki. Oglądaliśmy bajki które uczyły, jak być dobrym człowiekiem, jak kochać ludzi, jak pomagać słabszym.

To były cudowne lata !

Siedlisko

   Niewielki własny domek wybudowali Rodzice w 1,5 roku .Był to drewniany budynek z bali zwożonych z okolic Siennego Rynku, pochodzących z rozbiórki budynku, kupionego przez Dziadka z przeznaczeniem dla Taty i jego brata. 

  Wozili to tzw. platformą zaprzężoną w dwa wynajęte konie. Mama sprzedała swoje szumne palto podbite futrem z okazałym, szalowym kołnierzem i za zarobione pieniądze kupili rodzice brakujące drewno i inne elementy. 

  Ściany parteru budynku obił Tata płytą suprema, owinął to siatką rabitza i otynkował. Budynek z zewnątrz wyglądał jak murowany.  W środku budynku był trzon kominowy z zintegrowanymi piecami - kuchennym z okapem, piekarnikiem, fajerkami i chromowanymi zwieńczeniami, oraz niejako przyrośniętym do niego piecem grzewczym ogrzewającym dwa pomieszczenia.

 Tak oto, Tata wybudował dom, zasadził drzewo, syna już miał a przed jego urodzeniem przedobrzył sprawę i postarał się o dwie córki. Przydały mi się te Siostrzyczki. Pamiętam, jak siadywaliśmy wokół pieca, ja podkładałem do niego wióry, które przynosił Tata we worze ze stolarni Stryja po sąsiedzku, które stanowiły dobre uzupełnienie węgla, a Siostrzyczki na zmianę czytały mój ulubiony " Potop " ( byłem wtedy pierwszoklasistą i dopiero składałem litery ). 

  Tak, nie umiejąc czytać poznałem treść całej Trylogii. Potrafiłem nawet cytować powiedzonka Zagłoby i Rocha Kowalskiego.


Tadeusz Wrona

https://webetech.pl/go/ecb39fa137

Translate