Postaw mi kawę na buycoffee.to

W okupowanej Polsce kawa stała się nieosiągalnym rarytasem

   Składu chemicznego kawy w warunkach domowych nie da się spreparować, zwłaszcza jej najważniejszego elementu, czyli stawiającej na nogi kofeiny. Niemniej jednak, można wytworzyć napój o podobnym kolorze, ciekawym zapachu i smaku zbliżonym do autentycznej kawy. Oto po jakie specyfiki sięgały nasze babcie i prababcie żyjące podczas II wojny światowej.

   Zarówno podczas ostatniego globalnego konfliktu, jak i w trakcie wielkiej wojny z lat 1914-1918, popularna była kawa z cykorii. Roślina ta jako surogat wykorzystywana była, wedle słów Juliuszowej Albinowskiej, a więc autorki bestsellerowych książek kucharskich i kompendiów z początku ubiegłego wieku, już przed rozbiorami. Zresztą stosuje się ją także i dzisiaj.

   Cykoria i marchew

By uzyskać pożądaną namiastkę należało ususzyć liście cykorii, albo upalić w piecu jej korzeń pokrajany w kostkę. Następnie się je rozdrabiało i w zależności od efektu, jaki gospodyni chciała uzyskać, mieszało surogat z prawdziwą kawą w celu jej rozmnożenia, albo z kawą zbożową dla poprawienia jej smaku.

    Erzac, a więc namiastkę, kawy można też było uzyskać z… najzwyklejszej marchwi. Z powodu powszechności upraw tej jarzyny w Polsce, metoda była wyjątkowo ekonomiczna. W celu uzyskania namiastki kawy należało – podobnie jak w przypadku cykorii – upalić korzeń pokrajany w kostkę i rozdrobnić.

   Co zamiast kawy „drogiej i niezdrowej”?

Kolejne metody produkcji erzaców kawy znaleźć możemy u Franciszki Gensówny, autorki popularnego przed II wojną światową poradnika dla młodych gospodyń. Kucharka nie porzuciła wiernych czytelniczek także w nowej rzeczywistości.

    W swojej Zdrowej kuchni, która doczekała się pod okupacją kilku wydań, podawała przepisy na smaczne, niewyszukane, a przede wszystkim dostosowane do realiów dania oraz porady praktyczne dla gospodyń, jadłospisy i domowe sposoby leczenia niektórych chorób. Gensówna ogółem miała na temat prawdziwej kawy bardzo niepochlebną opinię. Pisała, że wprawdzie „kawa zagraniczna” ładnie pachnie, ale jest „i droga i niezdrowa”. Zamiast niej kucharka polecała kawę zbożową domowej roboty.

   Aby ją zrobić, należało wziąć większy zapas żyta i upalić je równo na jasnobrązowy kolor. Kolejnym krokiem było wystudzenie, zmielenie i wsypanie do metalowej, szczelnie zamykanej puszki. Potem wystarczyło tylko erzac zaparzyć.

   „Smak jej nie ustępuje niemal kawie”

Kawa zbożowa, obecna wcześniej raczej w niezamożnych domach, ewentualnie serwowana dzieciom, zyskiwała na popularności od samego początku wojny. Dziennikarz „Nowego Kuriera Warszawskiego” już w grudniu 1939 roku pisał z entuzjazmem:  Zamiast kawy oryginalnej, Warszawa od dawna używa, jako zdrowszej i pożywniejszej, kawy zbożowej. Wiele przezorniejszych gospodyń przygotowuje sobie kawę zbożową, paląc pszenicę, jęczmień i żołędzie. Smak jej nie ustępuje niemal kawie prawdziwej, ale skutek jest niewątpliwie lepszy. Nie szkodzi zdrowiu, a to chyba b. ważne.

   Wprawdzie ówczesna nauka wcale nie opowiadała się jednoznacznie za szkodliwością prawdziwej kawy, ale taka opinia pozwalała zakamuflować prawdziwe źródło popularności zbożowego surogatu. Polki po prostu nie miały wyjścia.

   A może jednak kawa z żołędzi?

Obok kawy zbożowej i cykoriowej produkowano także erzac z żołędzi. Jedną z metod jej wyrobu opisała Angelika Januszewska. Inny sposób zakładał wygotowywanie żołędzi w łupinach lekko wcześniej uszkodzonych (tak, by woda dostawała się do środka).

   Po kilkukrotnej zmianie wody łupiny bez problemu można było zdjąć. Po tym następował proces suszenia i mielenia. W ten sposób powstawała mąka w kolorze – nomen omen – kawy z mlekiem i zapachu mokrych leśnych liści. Dawało się z niej, przy użyciu przydziałowego tłuszczu, upiec na przykład ciasteczka, o pięknym ciemnym kolorze i ciekawym smaku. Można też było zmieszać ją ze zwykłą mąką dla jej zaoszczędzenia.  Przy odpowiednich proporcjach nie zmieniała smaku wypieków. Wojenni pamiętnikarze najczęściej jednak wspominają nie żołędziowe wypieki, ale kawę z żołędzi, która powstawała po upaleniu maki.

  Taką kawę można kupić także i dziś w sklepach z żywnością ekologiczną, jednak jej skład jest nieco bogatszy od tej, jaką piło się w latach II wojny światowej. W celu poprawienia smaku producenci dodają do niej aromatyczne przyprawy, między innymi kardamon, imbir, cynamon i goździki. Okupacyjne panie domu na podobne ekstrawagancje nie mogły sobie pozwolić.


Fascynującą historię kobiecej sztuki przetrwania podczas II wojny światowej poznacie w książce Oli Zaprutko-Janickiej pt. Okupacja od kuchni. Powyższy tekst pochodzi właśnie z niej. (Wydawnictwo Poznańskie 2024).


Aleksandra Zaprutko-Janicka

Rodzina z tradycjami dorożkarskimi

 

   Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna. Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.  Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.  Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych.

  Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

  W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant. Tę historię opowiedziałem jednak dokładnie przed dwoma tygodniami.

  W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła. Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.

  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy. Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. 

  Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej, Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami. Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron.

  Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos. Na całym placu słychać było jego: handel, handel – tu u mnie! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie


Włodzimierz Jarmolik

Smaki starego Grodna

   Opowieści zza miedzy ...  Czym żywili się Grodnianie w latach międzywojennych? Gdzie kupiłeś jedzenie? Jakie potrawy cieszyły się popularnością w dawnych kawiarniach i restauracjach, a co mogło powrócić na stoły współczesnych mieszkańców Grodna? Zagadnienia te są o tyle ciekawe, co złożone, gdyż tematy związane z życiem codziennym, a tym bardziej z takim jego elementem, jak odżywianie i rekreacja, dopiero od niedawna stały się przedmiotem zainteresowania historyków.

  I jeśli w dzisiejszej Polsce ukazują się już całe monografie poświęcone historii żywności w II Rzeczypospolitej, to historii kawiarni w międzywojennym Grodnie poświęcona jest tylko część jednego artykułu V. Renika. Nasz artykuł również nie rości sobie pretensji do wyczerpania tego w zasadzie nieograniczonego tematu, ale jego autorzy mają nadzieję, że przynajmniej wzbudzi zainteresowanie zarówno innych historyków, jak i współobywateli Grodna, zwłaszcza tych, którzy mają dziś jakiś wpływ na kształtowanie społeczeństwa sieć gastronomiczna w naszym kraju miasto.

  Głównym źródłem pożywienia dla mieszkańców Grodna były własne gospodarstwa prywatne (zwłaszcza dla mieszkańców sektora prywatnego, który aktywnie rozwijał się w okresie międzywojennym), targi (Skidelsky, Zanyomansky, Rybny, Myasny, Senny, Drovny) oraz sklepy spożywcze. Z reguły sklepy znajdowały się w pobliżu piekarni, warsztatów wędliniarskich i wędzarni. Piekarni było najwięcej, co jest zrozumiałe, ponieważ mieszczanie prawie sami nie wypiekali chleba, który pozostawał ważnym produktem codziennego użytku. Jednocześnie każda piekarnia starała się mieć swój własny markowy produkt. 

  Na przykład najlepsze kajzerki w Grodnie można było kupić w piekarni Kaplana na Targu Drzewnym. Świeża kaiserka kosztowała pięć szylingów, a wieczorem sprzedawano ją po cztery szylingi. W piekarni Lubega przy ul. 11 listopada sprzedawano napoleony (w kształcie trójkątnego kapelusza napoleońskiego), które były wypełnione makami. Z chlebem było w czym wybierać chociażby na ulicy. W sklepie pana Śleszyńskiego przy ul. Bazylianskiej można było kupić chleb „wiskowy”, który wypiekano w Grandychach i co rano przywożono do Grodna. Oprócz piekarni, po mieście rozsianych było wiele sklepów mięsnych. 

    Najbardziej znany był sklep „Wandliny” (później „Sklad Wandlinow”) na rogu współczesnej Ażeszki i Sosjalistycznej w nieistniejącym domu w pobliżu kina „Czerwona Gwiazda”. Różne rodzaje szynek i kiełbas w tym sklepie można było nie tylko powąchać przed zakupem, ale także posmakować, maczając kawałek w specjalnym talerzu z musztardą.

   W niektórych domach produkty mięsne były wytwarzane i sprzedawane od razu. Na przykład w 1932 r. przy ul. Mickiewicza w Nowym Świecie. W budynku działała masarnia i sklep, w piwnicy funkcjonowała chłodnia, na drugim piętrze mieszkała rodzina Południowych. Podobnie jak w piekarniach, każdy, nawet najmniejszy producent starał się przyciągnąć klientów jakimś ciekawym produktem. Pan Południeni na przykład produkował kiełbasę cytrynową, do której dla smaku i zapachu dodawano skórki z cytryny. Popularne były również sery grodzieńskie, podobnie jak sery holenderskie.

   Ponieważ Grodnianie otrzymywali pensję raz w miesiącu lub na kilka tygodni, zawsze można było pożyczyć towar od znajomego właściciela sklepu spożywczego w ich okolicy, czyli na kredyt, aby spłacić dług po otrzymaniu pensji.

   Towary na kartę można było również kupować w sklepach kolonialnych, gdzie czekoladę, pomarańcze, herbatę, kawę i śledzie sprzedawano w beczkach tuż przed wejściem do sklepu. Chociaż nie można powiedzieć, że istniał ścisły podział na kolonialne i proste sklepy spożywcze. Na przykład w sklepie kolonialnym Tałoczek przy ulicy Północnej (obecnie Wałkowycza) sprzedawano masło i chleb żytni, które co rano przynosiły wieśniaczki z okolic Grodna.

  Grodnianie oczywiście jadali nie tylko w domu, ale też lubili chodzić do kawiarni, cukierni czy restauracji. Mniej zamożni mieszkańcy chodzili „na owies” (piwo) do niedrogiej pobliskiej restauracji w piątkowe wieczory i raz lub dwa razy w roku, na przykład 31 grudnia, do drogiej centralnej restauracji. Okoliczni chłopi świętowali udane interesy przy kieliszku "Kryowej Czysty" (wódki) w sklepie Jabłońskiego na Targu Drzewnym lub w Cukini na Targu Siennym, gdzie mogli zjeść smażonego śledzia, tradycyjnego dla lokalnej kuchni. 

  Bogaci kupcy, przede wszystkim pochodzenia żydowskiego, świętowali w najdroższej w mieście restauracji w Hotelu „Europa”, gdzie serwowano m.in. najlepsze flaszki w mieście. W ogóle w Grodnie było nie mniej restauracji niż teraz: „Zatishsha” na Telegrafnej, „Royal” na Horadnichanskaya, „Resursa Abywatelskaya” na Akademiczka i wiele innych.

  Zachowało się bardzo ciekawe autentyczne świadectwo o atmosferze grodzieńskiej restauracji połowy lat trzydziestych, które pozostawił znany publicysta i pisarz Jusof Mackiewicz: „Kawiarnia „Europejska” jest jak nasz „Stral”. Chodzę tam codziennie rano na śniadanie. „Europejska” kawiarnia w Grodnie to klasyczne odzwierciedlenie „dominującego” Grodna, tak zewnętrzne i bardzo nowoczesne.

  Idąc na lunch do "Royal" na ulicy Horadniczańskiej, plakaty zapowiadają świetną rozrywkę na wieczór: „Artystyczne popisy Marcina, fenomenalnych akrobatów na rowerach. Taneczny duet Annie i Constanty (hee, hee, co za Londyn!). Znakomita tancerka Zofia Makovskaya (czy to Warszawa?). Najlepszy zespół jazzowy Aronson – Berezowski (w końcu Grodno!)” – A jedzenie kiepskie. A cena dań...Warszawa. Ale jaka hala! Szerokość sklepień nie odpowiada szerokości Senatu na Zamku Batorego. Kelnerzy prawie w smokingach, obrus zmieniany dla każdego gościa. Niech panowie przyjeżdżający z Warszawy mają doskonałą iluzję stolicy!”

  Wykaz dań podawanych w grodzieńskich restauracjach w pierwszej połowie lat 20. XX wieku. może powstać na podstawie cennika sporządzonego przez związek właścicieli zakładów zbiorowego żywienia w Grodnie i okolicach.

   Napoje: wódka, wódka premium, likiery (wszystkie podawane w dużych lub małych karafkach i dużych lub małych szklankach), ciemne lub jasne piwo (butelkowe, duże lub małe), lemoniada, woda sodowa, herbata (z cytryną lub bez), kawa , mleko.  Dodajmy do tego, że istniały dwie kategorie restauracji, osobno wyróżniano też restauracje żydowskie.

   Czasem w jednej z grodzieńskich restauracji można było kupić zupełnie egzotyczne danie lokalnego pochodzenia. W ten sposób potomek miasta W. Czernyszowa wspomina ówczesną ulicę dominikańską (obecnie radziecką): „Długi dom do ulicy za domem towarowym. Przy tej ulicy stał "Apollo", piętrowy dom z pięknymi balkonami, piękna architektura... Na pierwszym piętrze były sklepy. Był tam sklep, w którym sprzedawano kiełbaski i kumpiaki.   Był sklep, w którym sprzedawano ciasta - cukiernia. Drugie piętro. Była restauracja. A więc gdzieś w Niemnie w latach 30. Beluga została złapana. Wypłynęła z morza. Więc ta restauracja kupiła Beluga. I całe miasto poszło skosztować tej ryby”. Rozmowa tu najprawdopodobniej dotyczy restauracji hotelu „Europa”, a jesiotra bałtyckiego, który do końca lat 50. wpływał do naszej rzeki, nie łowiono w Niemnie.

   Największym zainteresowaniem cieszyły się jednak nie restauracje, a cukiernie (cukiernie). Najbardziej znana była instytucja Józefa Napoleona Katowskiego. W maju 1915 r. właścicielem domu nr 20 przy ul.Katedry (po dominikańskim) i otworzył tam własną cukiernię, która trwała przez całą I wojnę światową i została zamknięta w 1919 r. 

  Drugie otwarcie kawiarni miało miejsce w 1925 r. Prasa grodzieńska donosiła o tym wydarzeniu: „W dawnym lokalu , 18-go o godzinie 18:00 pan Katovsky otworzył swoją kawiarnię-cukiernię na europejskim poziomie. Pomieszczenia cukierni zostały wyremontowane, udekorowane palmami i robią ogólne wrażenie estetyczne. Sklep ze słodyczami ma cztery stoły bilardowe, gra muzyczne trio. Wypieki są bardzo smaczne." Od godziny 18.00 w tej kawiarni urządzonej zgodnie z gustem epoki grała orkiestra. Daniami popisowymi kawiarnianej kuchni były pączki z wiśniami.

  W maju 1926 r. magistrat podjął decyzję o przekazaniu pawilonu przy ul. Katowskiemu na okres trzech lat. Azheshki, który nie był wtedy zbyt popularny. Tam Katovsky otworzył letnią cukiernię, która swoim wyglądem przyciągała wielu gości. Była to popularna w mieście „brakhalovka”, która znajdowała się w pobliżu wejścia do parku od strony ulicy. Ażeszki.

  Yu Katovsky zmarł w 1930 roku i został pochowany na cmentarzu przy ul. Antonow. Rok po jego śmierci w jego budynku otwarto cukiernię Kuyavinsky o nazwie „Cafe de l'Europe”. Ale w lutym 1932 r. również zamknięto. Gazety donosiły, że „stali bywalcy ubolewają nad zamknięciem tej wyjątkowej kawiarni w stylu stołecznym, w której gromadziła się kulturalna elita Grodna”.

  Nie mniej popularna była cukiernia Leonarda Shipowskiego. Początkowo jego instytucja mieściła się w domu rodziców jego żony Julii Silinewicz na ulicy. Poczta 6. W 1923 roku Cukiernia przeniosła się do domu nr 11 przy tej samej ulicy, aw 1925 roku powiększyła się o sąsiednie lokale. „Nadniemeński Kurier Polski” donosił, że „były nowe stoły z blatami z białego marmuru, nowy fortepian, a ściany pomalowane w bociany, motyle i wiatraki”. Wieczorami w cukierni grał duet muzyczny. Od 1925 r. można było u Shipowskiego zamówić również pulpety, steki i kiełbaski. Grodzieńska młodzież szczególnie lubiła odwiedzać kawiarnię, która przed pójściem do kina „Pan” (obecnie „Czerwona Gwiazda”) lubiła tu kupować pączki. G. Moiseev wspominał,

  Wraz z nadejściem władzy radzieckiej kawiarnię znacjonalizowano i otwarto w niej stołówkę. L. Shipovsky mieszkał w Grodnie do 1965 roku i jest pochowany na cmentarzu katolickim Farny przy ul. Antonowej. Marmurowy blat z jego sklepu ze słodyczami stoi na jego grobie jako pomnik. Budynek, w którym mieściła się kawiarnia pana Shipowskiego, nie zachował się, w jego miejscu znajduje się plac za regionalnym komitetem wykonawczym.

  Spośród różnych dań i napojów kuchni grodzieńskiej starsi mieszkańcy Grodna najwięcej miejsca w swoich wspomnieniach poświęcają buzie, więc tym produktem spożywczym zajmiemy się osobno. Uważa się, że „buza” (zarówno słowo, jak i sam napój) pochodzi od ludów tureckich. Buza to specjalny rodzaj kwasu chlebowego wytwarzany z różnych (owsianych, jęczmiennych, jaglanych, gryczanych, kukurydzianych) mąk, który jest bardzo powszechny w Turcji, Baszkirii, Tatarstanie, a także wśród ludów słowiańskich na Bałkanach.    Pierwsze informacje o buzie w guberni grodzieńskiej pochodzą z 1913 roku. W tym roku w Białymstoku otworzyła swoje podwoje pierwsza buzyarnia na grodzieńszczyźnie. Właścicielami pierwszych gospodarstw byli Macedończycy, którzy opuścili ojczyznę w wyniku działań wojennych: Bisa Peykau, Naida Stojanavich oraz bracia Boshkau. Gorzałkę robili z kaszy jęczmiennej. 

  Do końca lat 20. w Białymstoku było ich już kilka w tym był w hotelu "Ritz" - najdroższym i najbardziej prestiżowym hotelu w mieście. Buzyarnya serwowała tureckie przysmaki tureckie, chałwę, czekoladę i inne orientalne słodycze, dlatego lokale te cieszyły się dużą popularnością wśród Białorusinów. Mieszkańcy stolicy Polski szybko polubili buzę, a latem 1927 roku Macedończyk Bisa Peykau, który miał sklep buza w Białymstoku przy Rynku Kościuszki 26, otworzył sklep buza także w Grodnie. Znajdował się przy ulicy Dominikańskiej 28 (dawny Hotel Białystok na rogu ulic Sawieckiej i Wileńskiej). 

   B. Peykau zachęcał mieszkańców Grodna hasłem reklamowym „Pospiesz się i upewnij się”. który posiadał fabrykę kukurydzy w Białymstoku przy Rynku Kościuszki 26, otworzył także fabrykę kukurydzy w Grodnie. Znajdował się przy ulicy Dominikańskiej 28 (dawny Hotel Białystok na rogu ulic Sawieckiej i Wileńskiej). B. Peykau zachęcał mieszkańców Grodna hasłem reklamowym „Pospiesz się i upewnij się”. który posiadał fabrykę kukurydzy w Białymstoku przy Rynku Kościuszki 26, otworzył także fabrykę kukurydzy w Grodnie. Znajdował się przy ulicy Dominikańskiej 28 (dawny Hotel Białystok na rogu ulic Sawieckiej i Wileńskiej). B. Peykau zachęcał mieszkańców Grodna hasłem reklamowym „Pospiesz się i upewnij się”.

   Jednak ta instytucja przez krótki czas nie należała do Belostachów. Już na początku 1930 r. jako jego właściciela wymieniany był grodzieński biznesmen Mykoła Wasilewicz. Już 16 marca 1930 roku gazeta „Przegląd Kresowy” opublikowała informację, że „Na Wystawie Światowej w Nicei, która odbyła się w lutym, grodzieńska cukiernia „Orient” Mikołaja Wasiljewicza przy ul. Dominican 28 został doceniony wśród wszystkich cukierni i otrzymał najwyższą nagrodę – złoty medal. Nagroda ta świadczyła o doskonałości wyrobów cukierniczych pana Wasiljewicza w takiej dziedzinie sztuki cukierniczej jak słodycze orientalne. Powstają tu z orzechów, miodu, czystego cukru, czekolady, kakao i tłuszczów najwyższej jakości. Walory smakowe tych przysmaków każdy może przekonać się na własne oczy. Firmie „Orient” gratulujemy złotego medalu”.

    Grodno Buzyarnia była rzeczywiście „markową” grodzieńską placówką gastronomiczną. Przytoczymy kilka wspomnień o niej, aby pokazać, jak bardzo zapamiętało ją starsze pokolenie Grodnańczyków, którzy byli wówczas jeszcze uczniami:

  „U zbiegu ulic Dominikańskiej i Wilna po prawej stronie była piekarnia, który słynął z vatrushki. Za każdym razem, gdy wracał z kąpieli, tata zawsze nam je kupował. Niedaleko piekarni była serbska "Buziarnia" - kawiarnia, w której zawsze kupowaliśmy buzę z chałwą. Buza to mleczny napój przypominający kwas chlebowy, tylko gęstszy. Z reguły ludzie przychodzili tu „wyprać” świadectwo szkolne, nowy płaszcz, zrobić zakupy, albo po ciekawym filmie.

  "A tam "Buzna" była niedaleko. Poszli napić się tego czarnego bzu. Moim zdaniem jakiś nie-Rosjanin, Turk, go wyposażył. Mój Boże, jakie tam były słodycze! Jakie były chałwy. Teraz ich nie ma. A jakie to wszystko było pyszne! A ta buzna to bzz jak nasz milkshake. Ale było smaczniejsze. Tak skwierczące. A gofry były pyszne! Z nadzieniem i bez!... Kiedy rodzice dali nam kieszonkowe, idziemy do tej "Buznej" i pijemy ten koktajl z tymi goframi i chałwą. Kawiarnia była taka. Były stoły, wszystko... tam było napisane "Buzna".

  Dziś nie można z całą pewnością stwierdzić, czy w Grodnie była jedna, czy kilka restauracji buza, ale nie ulega wątpliwości, że buza cieszyła się dużą popularnością i zasługuje na ponowne pojawienie się w menu grodzieńskich placówek gastronomicznych. Tym bardziej, że mieszkańcy Belosta już to zrobili. Podajemy również zrekonstruowany przepis na buzę grodzieńską, z zaznaczeniem, że zamiast talerzy Herkulesa można również użyć płatków jaglanych lub jaglanych. Składniki: 4 litry wody, 1-2 łyżki. łyżka mąki, 500 g Herkulesa (opakowanie), 150 g cukru, 1 łyżeczka drożdży, 50 g masła.

  W połowie lat 30. w Grodnie było jeszcze kilka cukierni: „Pan Malesza” w budynku hotelu „Europa” przy ulicy Dominikańskiej 24, ul. Ażeszki 5, ul. Slyashynskogo Brigitskaya 12. Popularny był również sklep ze słodyczami restauracji „Royal” na ulicy. Grodnickiej 20. Najsmaczniejszej kawy, jak się uważa, można było skosztować w kawiarni „Stambuł” przy ulicy Wileńskiej 1. Jej właścicielem był prawdopodobnie Azerbejdżan, ale grodnianie nazywali tę instytucję między sobą „kawiarnią turecką”.

  Nigdy nie będziemy mogli poczuć smaków i zapachów starego Grodna. Nie pomogą tu ani stare zdjęcia, ani dokumenty. Dopóki jednak pamiętamy o przeszłości i potrafimy zbierać przepisy na dawne popularne potrawy, nadawać kawiarniom stare nazwy, takie same jak kilkadziesiąt lat temu, to być może nie wszystko stracone i nadal będziemy czuć smak starego Grodna. 


A.Waszkiewicz, W. Sajapin. Smaki starego Grodna. Zakłady gastronomiczne i sklepy spożywcze miasta okresu międzywojennego.


Translate