Nikt chyba nie poszedł tropem skąd to nasze zaciąganie nazwano śledzikowaniem. Co było pierwsze - ryba czy mowa ? Mogę więc bez obaw wysnuć własną teorię. Wytrawna badaczka epoki Jana Klemensa Branickiego pisała, że "nabywał też hetman ryby morskie - przede wszystkim w Gdańsku i Królewcu, ale także w Warszawie"
Corocznie na powracających barkach zbożowych płynęło z Gdańska wiele beczek śledzi, z których tylko znikoma część zresztą trafiała na stół pański, większość sprzedawano w dworskich karczmach, przeznaczano na wyżywienie dla wojska, rzemieślników itp.
Na rynku gdańskim znajdowały się śledzie różnych gatunków: holenderskie, szwedzkie, "nordskie", "szkockie". Hetman zdawał się preferować holenderskie, ale z braku tych zadowalał się i innymi".
No i tu możemy puścić wodze fantazji, wyobrażając sobie jak to na rybnym targu w Gdańsku umyślny Branicki w poszukiwaniu holenderskich śledzi dla swego pana wypytywał u każdego kupca: - a sliedzi holenderskie so? I mogło się zdarzyć, że po kilkukrotnych występach hetmańskiego wysłannika, gdańscy kupcy widząc go wkraczającego na targ, mówili - o idzie ten śledź z Białegostoku. Tak mógł powstać ten nierozerwalny, słynny na całą Polskę związek uczuciowy łączący rybę z człowiekiem.
Trzeba zauważyć jednak, że śledź w tym związku odegrał rolę wiodącą ze względu na swoją nazwę. Bo brzmienie - sliedzia, sliedzika to pieszczota dla ucha, a z takim dajmy na to dorszem to nie da się nic zrobić. Dorsz to tylko dorsz.
Uznanie szczególnej rangi śledzia nastąpiło w Białymstoku w 1919 roku. Przedtem w carskim uciemiężeniu miał on jedynie na mapie miasta anonimowy Rybny Zaułek. Po uzyskaniu niepodległości, rada wolnego miasta przemianowała go na ulicę Śledziową. Znajdowała się ona pomiędzy obecnymi Legionową i Skłodowskiej-Curie. Tworzyła wraz z przyległymi do niej Skórzaną, Rabińską, Malinowskiego, Olszową, Cichą niezwykły labirynt uliczek, zaułków znajdujący się pomiędzy rynkami Siennym i Rybnym.
Co do samej nazwy interesującej nas ulicy, to mylnym byłoby stwierdzenie, że jak Śledziowa i to w pobliżu Rybnego Rynku, to z pewnością same tam śledziowe sklepiki. Nic podobnego. Nie było tam ani jednego śledzia do kupienia. Jedynie skład octu Lejby Farbsztejna jakiś związek ze śledziem mógłby mieć. Wygląda więc na to, że Śledziowa była czystą emanacją uczuć białostoczan.
Śledzie to można było do woli kupować choćby u Breskina na Rabińskiej, Fiszera na Wilczej, Frejdnowicza na Wersalskiej Giszesa na Suchej, Orlańskiego na Krakowskiej, Szlewina na Nowym Świecie, Abramskiego na Giełdowej czy Cwasa, Gwirca lub Kaca w ratuszu. Ale nie na Śledziowej. To byłby gwałt na odwzajemnionej miłości. Wręcz prostactwo.
Natomiast na Śledziowej, wypowiadanej z należną czułością "Sliedziowej", od świtu do zmroku słuchać można było do nasycenia uszu i ducha naszego śledzikowania. Zaczynało się od kurtuazyjnie zaciąganego "dzień dobry dla niego", poprzez wymianę najświeższych informacji, że ci i owi "robio co chco", "a dzieci w domu to nabroili". Jednym słowem samo życie.I cóż nam z tego pozostało dziś? Po Śledziowej ani śladu, a i my białostoczanie jakby zawstydzeni swoim śledzikowaniem.
Zdradziliśmy naszego śledzia. Wzgardziliśmy jego kilkuwiekowym oddaniem. Zapomnieliśmy jak to zimą z 1919 na dwudziesty nasi dziadkowie z utęsknieniem wyczekiwali transportów solonych śledzi, które miały nadejść ze stolicy.
Po śledzie dla miasta na ministerialne rozmowy jechał do stolicy sam prezydent Białegostoku Bolesław Szymański. Użerał się, prosił, aż wreszcie dostał. I tak śledź ratował białostoczan przed głodem. Zapomnieliśmy też, że nie kto inny tylko śledź dawał nam poczucie wspólnoty i radość od Tłustego Czwartku do Środy Popielcowej na tak zwanego śledzika. A że rybka pływać lubi, to i wesoło było.
Od prostego robotnika po inteligenta cały Białystok ze śledziem był wówczas za pan brat. Na dobre i na złe. Chciałoby się o tym pogwarzyć w którejś z białostockich śledziarni, gdyby takowa była.
Andrzej Lechowski