Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przedwojenne białostockie restauracje

   Rzecz będzie o białostockim restauratorstwie rodem z ulicy Kilińskiego. W 1880 roku w kamienicy Judela Krupnickiego pod siedemnastką otwarta została pierwszej klasy restauracja Ermitaż. Natomiast w 1934 roku w tymże lokalu rozpoczęła działalność restauracja Bristol.

  Prospekt reklamowy Ermitaża oznajmiał, że "śniadania, obiady i kolacje z karty, składają się z samych świeżych produktów po umiarkowanych cenach". Kuchnia w tym lokalu była "ruska i francuska". Zapewniano też, że szef kuchni wspaniale zna się na rzeczy. Atrakcją restauracji był wykwintnie urządzony wielki balkon, na którym wieczorami grała orkiestra. Zaznaczano, że kelnerami są wyłącznie mężczyźni, a serwowane wina pochodzą z Rosji i "inostrannych firm". W Ermitażu można było też zamówić dania do domu. Dostarczano je nawet do miejscowości za miastem.

  Tuż obok Ermitażu, na Rynku pod jedynką była restauracja Leśniewskiego. To w niej wieczorem 19 lutego 1919 r. częstowano ciastem i herbatą wkraczające do Białegostoku wojsko polskie. Z drugiej zaś strony Kilińskiego, w pałacyku gościnnym należącym do niemieckiego przemysłowca Litterera, w październiku 1912 r. oczywiście też "pierwszej klasy" restaurację Renaissance, otworzył A. Wiśniewski.

  Renesans urządzony był z wielkim komfortem. Miał specjalne rodzinne loże i oddzielne "rozkoszne gabineciki". Obowiązkowo było rosyjskie i zagraniczne wino i kucharz wyśmienicie znający swój fach. Od godziny 21 zaczynała grać w Renesansie smyczkowa orkiestra. Ale jaka! Składała się z samych młodych dziewcząt. Wejście do Renesansu było bezpłatne, ale dalej to lepiej milczeć. 

  Było zdecydowanie drożej niż w Ermitażu. Przeto klienci woleli przesiadywać właśnie tam. To nie przypadło do gustu Wiśniewskiemu. Postanowił działać. Razem ze swoim szwagrem Muszyńskim podpalił Ermitaż. Oczywiście, że wylądował w kryminale, a w październiku 1913 r. zamiast świętować rocznicę Renesansu, wraz ze swym szwagrem stanął przed sądem. Jakież było zdziwienie właściciela Ermitażu, gdy usłyszał od tegoż sądu, że podpalacze są niewinni. Ermitaż po spaleniu już nie podniósł się.

   Tymczasem Renesansowi udało się przetrwać wojnę. W wolnym Białymstoku Wiśniewski ogłosił się natychmiast, że zatrudnia nowych, oczywiście wyśmienicie znających swój fach kucharzy. W następnych latach w pałacyku lokale zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw była popularna cukiernia Hirsza Wiedera, a od 1934 roku był Savoy i Cafe - Bar.

  I właśnie w tym samym 1934 r., w dawnym lokalu Ermitażu otwarta została restauracja Bristol. Nie wiadomo, czy ostrze jej reklamy skierowane było w stronę Kilińskiego 6, ale brzmiało wyzywająco i groźnie dla konkurencji. "Chcesz mieć zdrowy żołądek, nie chorować i zabawić się wesoło - wstąp do restauracji Bristol". 

  "Mistrz Kulinarii" Henryk Filipkowski polecał doskonałe szaszłyki i inne frykasy kuchni wschodniej. Tak dobierał potrawy, że obiad składający się z trzech dań kosztował u niego tylko złotówkę. No i znów to samo, co 20 lat wcześniej doprowadziło do szaleństwa restauratora Wiśniewskiego. W Bristolu, w odróżnieniu od Cafe Baru, bufet był "zaopatrzony w różne napoje po cenach znacznie zniżonych". A do tego wszystkiego oczywiście "solidna obsługa" i "pierwszorzędna" orkiestra pod batutą niejakiego Brauna.

  Co na to Cafe Bar? Nie, nie żaden szwagier nie wchodził tym razem w rachubę. Zbliżał się właśnie sylwester. Białostoczanie szykowali się do wielkiego szaleństwa. Właściciel Cafe Baru zapraszał na "Wesołą noc", sam śmiejąc się w duchu, że najweselszą zabawę to sprawi Bristolowi. Przed samym sylwestrem wystrzelił. "Karta wstępu wraz z kolacją od 2 zł 50 gr do 5 zł". A do tego całą noc miała grać "ulubiona orkiestra The Jullis Band". Dwa pięćdziesiąt za sylwestra, wtedy gdy gazeta kosztowała 25 groszy! I to gdzie? W najmodniejszym lokalu sezonu, w Cafe Barze.

  Cios był celny. Wszystkie stoliki zarezerwowano jednego dnia. Na sali nadkomplet. Niepojęte! Takie były to czasy. A gdyby dziś za 20 zet spędzić sylwestra. No właśnie, gdzie?


Andrzej Lechowski  

Ulica Fabryczna na Brazylce

   Zachowało się jeszcze wiele przedwojennych domów. Ich historię dopowiedział kiedyś mój ojciec. Lubił wspominać dawne czasy, a ja z chęcią słuchałem i notowałem. Fabryczną dzielą tory kolejowe i magazyny wojskowe przy ulicy Węglowej. Z samego brzegu tej ulicy stoi dość, duży drewniany dom. Należał do rodziny Busłowskich. 

  Jego właściciel był zawodowym podoficerem w 42 pułku piechoty. Do koszar miał więc całkiem blisko. Naprzeciwko stoi dom Speichlerów.  Przed wojną mieli oni sklep wielobranżowy. Można tam było kupić wszystko. Była więc pyszna kiełbasa, bułki- kajzerki, obwarzanki, ale też różne przyprawy, a nawet nafta, zapałki, papierosy i piwo. Sklep czynny był od rana do wieczora. Ale nawet po jego zamknięciu wystarczyło zapukać w okienko... 

  W latach okupacji Niemcy próbowali nakłonić tę rodzinę do podpisania Volkslisty. Speichlerowie odmówili, gdyż wrośnięci w miejscową społeczność czuli się Polakami. Kolejny sklep był dosłownie za płotem, u pani Oziabło. Ta trzykrotnie owdowiała. Dlatego starsi mieszkańcy Fabrycznej zapamiętali ją pod nazwiskiem Oratuniec. 

  Jej sklep był nieco większy i zasobniejszy, więc właścicielka zatrudniła do pomocy panią Lidkę. Lubili ją wszyscy, gdyż była pogodną i bardzo uczynną dziewczyną. Nikt nie spodziewał się, a najbardziej pani Lidka,  że właścicielka sklepu pięknie ją wynagrodzi. Otóż okazało się, że zapisała jej w testamencie dom przy ulicy Wąskiej. 

  Kolejny sklep był aż na tzw. górce. Warto wiedzieć, że tak część ulicy Fabrycznej ma w połowie swej długości gwałtowne wzniesienie. Tam można było obkupić się w sklepie Backielów.  Dom jeszcze stoi i ma się dobrze. Jednak rodzice mojego ojca najczęściej wysyłali go po zakupy wędliniarskie do masarni Faltenberga, która znajdowała się tuż za torami, przy ulicy Sienkiewicza. Tam po wojnie znajdował się sklep mleczarski. 

  Dobre też były wędliny w masarniach znajdujących się przy ulicy Wasilkowskiej- u Kuklińskiego, Drożdżewicza lub Łupińskiego. Ten mieszkał przy ulicy Fabrycznej. Wszędzie było blisko. Wystarczyło przejść ścieżką wydeptaną w ogrodzie Puciłowskich lub Rzemienieckich.  Na dodatek, po drodze, obkupić się w świeżutkie pieczywo, gdyż właściciele byli piekarzami. Wracamy na ulicę Fabryczną.  

  Tuż obok siedliska Backielów dożywa swych dni domostwo szewca Kuca. Jeszcze przez wiele lat po wojnie trudnił się szewstwem. Szewcem był też pan Ostrowski, którego dom stał w oddaleniu od ulicy. Wiodła tam wąska dróżka. Szewc Makar miał dom tuż przy ówczesnej Szosie Północno- Obwodowej.  Przy ulicy Fabrycznej mieszkało trzech masarzy: Jan Pietreniuk, Jan Szyłko i Czesław Halicki. Na szczęście ich domy jeszcze stoją. Jednak sklepy mieli przy ulicy Sienkiewicza, tuż za torami kolejowymi. 

  Niedaleko miały miejscowe panie do swoich krawcowych. Przy jednej ulicy mieszkały aż trzy. Krawiectwem trudniła się pani Backielowa. Krawcowymi były też panie: Klimowicz oraz Juchniewiczowa. Obie mieszkały po sąsiedzku. Ta pierwsza we własnym domu. Na starość całkiem stracił wzrok.  Natomiast pani Juchniewicz wynajmowała mieszkanie w domu furmana Zawadzkiego. Furmanami też byli: Speichler, Pietreniuk, Poznański oraz... mój dziadek Władysław Olechnowicz. Konie wypasali na łąkach, tam gdzie teraz są ogródki działkowe ROD Wygoda. 

  Piekarzem był wiecznie stary Suszyński, mąż siostry mojej babci. No i był tez fryzjer. Nazywał się Zawadzki. Jego murowany dom stoi na tzw. górce, w głębi podwórza.  Wiele z tych wspomnianych osób znałem. Przy ulicy Fabrycznej 68 mieszkał listonosz Nikiciuk. Też spokrewniony z naszą rodzinę. 

  W tym też domu spędziłem swoje dzieciństwo i wczesną młodość. Często zaglądam na ulicę Fabryczną. Ostatni to już moment, aby dotrzeć do najstarszych mieszkańców. Dużo też dopowie siostra mojego taty. Może zdążę odwiedzić jej koleżankę z ulicy Fabrycznej, panią Elwirę z domu Speichler... Tylko śpieszyć się trzeba, bo historyk zawsze się spóźnia.


2019 r - Marian Olechnowicz

Wigilia przy Kawaleryjskiej

    W 1981 roku Wigilia przypadała w czwartek. Dzień był wówczas tak paskudny, jak ta cała ówczesna (i obecna) rzeczywistość. Kilka dni wcześniej napadało nieco śniegu. Potem od samego rana topniał, więc wojskowe buty grzęzły w mazi i przemakały. Słońca nie dało się zobaczyć na pochmurnym niebie. 

  Żołnierskie twarze, a może bardziej serca, też były pochmurne. Od prawie dwóch tygodni nie było żadnych wyjść na przepustki lub urlopy. Cierpieli żołnierze, którym Generał „w ciemnych okularach” o ponad dwa miesiące przedłużył służbę wojskową. W dodatku nie do każdego dotarły kartki świąteczne- te od rodzin i dziewczyn. A dzień wigilijny miał nie różnić się od innych. W wojsku przecież religii nie było. 

   Przed Wigilią Pobudka o 6. Za oknami ciemno. Trzeba szybko włożyć zielone dresy, buty i  biec na plac alarmowy. Stoję przed budynkiem 1 batalionu obok młodego podporucznika Stanisława Wandałowicza. Dobry oficer, rozumie żołnierzy. Wymaga, ale też pomaga. Z 2 i 3 batalionu też wysypują się kompanie. Biegną wokół dużego placu w kolumnach, równym truchtem, w takt pokrzykiwań podoficerów, najczęściej kaprali. 

   Krótkie rozprowadzenie i rozkazy dowódcy pułku płk. Nowaka. Nasza kompania zostaje w koszarach, jako tzw. alarmowa. Śniadanie takie same, jak zwykle, chociaż na jedzenie przy Kawaleryjskiej nie ma co narzekać. Chorąży Kruczek i pani Jadzia (moja sąsiadka z ulicy Fabrycznej), czyli szefowa kuchni są dobrzy w kucharskim rzemiośle. 

   Dzień, jak co dzień. Tutaj, za koszarowym płotem, nikt nie odczuwa, że już za kilka godzin Wigilia Bożego Narodzenia-najbardziej rodzinne święto. Chociaż wśród kadry zawodowej wyczuwało się dość nerwową krzątaninę. Wielu podążało w stronę sklepu wojskowego znajdującego się na terenie koszar. Tuż po obiedzie zostałem wezwany do biura przepustek. Mój brat przyniósł kutię, nieco wędliny, dwa kawałki smażonego karpia. Nawet nie miałem czasu, aby choć chwilę porozmawiać. Po obiedzie samochody ciężarowe przyjechały po kadrę zawodową. 

   Tak było od pierwszego dnia stanu wojennego. Zielone STARY wiozły oficerów, chorążych i sierżantów na osiedla: Bema lub na Dziesięciny, gdzie znajdowały się bloki wojskowe. 

Żołnierskie przygotowania

   Po godzinie 15 koszary nieco opustoszały. Przejąłem funkcję oficera dyżurnego batalionu, wyręczając w tym obowiązku por. Pędzicha. – Obywatel porucznik jeszcze niejedno święta spędzi w koszarach- tłumaczyłem młodemu oficerowi- Ja tylko tę Wigilię. Zgodził się. W mojej kancelarii zameldowali się kaprale, starzy służbą, powinni być już w domu. – Może byśmy w świetlicy choinkę postawili?- zapytał kapral Danilczuk. Kiwnąłem tylko głową na znak zgody, wiedząc że na pewno już ją mają. Miałem rację. Drzewko ścieli w Turczynie. 

   Nie był to świerk, ale zwykła- niezwykła sosna. Postawili ją na stoliku w kompanijnej świetlicy. Osadzili na własnym sposobem zbitym krzyżaku. I zaczęli przystrajać. Ale czym? Ale jak? Nawet po latach łzy cisną się do oczy, gardło ściskają wspomnienia… Znosili więc chłopcy w mundurach do kompanijnej świetlicy pocztówki świąteczne tylko co otrzymane od rodziców, znajomych, narzeczonych. Jeszcze raz czytali te słowa na kartach wypisane, jeszcze raz zaglądali do kopert, wszystkie z czerwonymi stemplami cenzury. Wyjmowali z nich opłatki, najczęściej połamane, pokruszone. 

   Składali je wianuszkiem na stole wokół pnia drzewka świątecznego.  Ktoś wpadł na pomysł, aby gałązki obłożyć szarymi pakułami wyciągniętymi z uszczelnienia okien. I tak wyglądała żołnierska choinka- z pocztówkami i pakułami. O godzinie 18 wojsko pomaszerowało do stołówki. 

Wigilia w koszarach 

   W wielkiej stołówce panowała cisza przerywana tylko metalicznym dźwiękiem menażek. Na kolację były konserwy rybne, masło, chleb… Żołnierze podchodzili do okienka, dostawali przysługujące porcje i… Nikt, dosłownie nikt nie usiadł przy stole. Równym krokiem podążali do swoich kompanii. W świetlicy zsunęli stoły, nakryli obrusem. Poznosili to wszystko, co dostali z rodzinnych domów. Przysiadłem obok wyjątkowo smutnego żołnierza. Coś go dręczyło. Mów- powiedziałem spokojnie.

 – Mieliśmy służbę przy Bema- zaczął opowieść- Szliśmy z kolegą między blokami. Już wtedy nie było mi lekko. W wielu oknach migotały choinkowe światełka, słychać było melodie kolęd. Z bloku wyszła starsza kobieta z małym chłopcem. Podeszli do nas. Chłopiec wyciągnął do nas rękę, w której trzymał papierową, szarą torbę. – Mój wnuczek chce wam dać prezent- wytłumaczyła kobieta- Pomarańcze, czekoladę i cukierki. Widział was z okna mieszkania, jak przytupywaliście nogami. Nie wzięliśmy tego prezentu- tłumaczył coraz bardziej wzruszony żołnierz- Przecież my jesteśmy dorośli. Niech dzieciak ma te słodkości. No i on wówczas się rozpłakał. I my też- dodał żołnierzy. I wyszedł ze świetlicy. 

   Tuż przed godziną 20 przyjechał porucznik Pędzich. – Jedź do rodziców, podziel się opłatkiem- powiedział krótko. Na białostocką ulicę Orzeszkowej nie miałem daleko. Przed 22 wróciłem do koszar. Nikt nie spał. Coraz więcej oficerów zjeżdżało do swoich kompanii. W naszym batalionie słychać było dźwięki harmonii. To nasz kapitan- zapomniałem jego nazwiska, nieco otyły, z wąsikiem, grał melodie znanych kolęd. Żołnierze obsiedli go wianuszkiem, śpiewali lub nostalgicznie słuchali. Nikt nie kładł się spać. 

   Pasterka przy Kawaleryjskiej  Żołnierze czekali na Pasterkę. Ale tylko ci z 1 batalionu, gdyż nasz blok stał najbliżej dawnego kościoła garnizonowego. W 1981 roku od wojska był oddzielony ogrodzeniem. Żołnierze czekali na Pasterkę. Najbardziej ci, którzy już od dawna powinni być w cywilu. Okna lekko uchylone, głowa prawie przy głowie. 

  I nagle serca coś ścisnęło, gdy od strony kościoła popłynęło chóralne: Wśród nocnej ciszy… Żołnierze nie śpiewali, powoli uspokajali się, wsłuchując w słowa liturgii. Zadrżały im serca ponownie, gdy podczas modlitwy wiernych usłyszeli, mocniejszy od dotychczasowego, głos kapłana: Módlmy się za żołnierzy, którzy z dala od swych bliskich, pełnią trudną służbę. – Wysłuchaj nas Panie- poniosło mocnym chórem wiernych w stronę żołnierskich koszar…

  Przeglądam stary kalendarz. Zapiski przy datach są krótkie, ale wyczytuję z nich wszystko,  godzina po godzinie, minuta po minucie.

- Wysłuchaj mnie Panie- aby nigdy więcej, przenigdy. 

PS. Po bardzo wielu latach dzień 13 grudnia znowu zapisał się w naszej historii- nie mnie oceniać, chociaż jestem uważnym obserwatorem.

  Powoli kończę porządkowanie galerii ze zdjęciami i tekstami. Wiele setek zdjęć usunąłem z profilu, gdyż mam ku temu ważne powody. Nadszedł czas, aby zmienić formułę funkcjonowania profilu Muzeum. Do publikacji zdjęć i tekstów powrócę już w styczniu.  Na pewno pojawią się też krótkie rozprawki historyczne i felietony analizujące otaczającą nas rzeczywistość. 


 Marian Olechnowicz

Translate