Wszystko zależało od pogody i… śniegu. W najtęższe mrozy siedzieliśmy w domu. Ba, zdarzało się nieraz, że i szkoła była zamknięta. Ale wiadomo, minus trzydzieści na termometrze… Ano właśnie. Mróz na okiennych szybach. Co mi tam współczesne okna, iluś tam szybowe. Nikt teraz nie uświadczy obrazów mrozem malowanych, w mrozie i słońcu iskrzących milionami lodowych kryształków. Tylko czasami, chuchając ciepłym powietrzem wydmuchiwaliśmy w mroźnym obrazie małe okienko, aby spojrzeć na zmrożony świat. A zresztą, mróz nam nie był straszny. W taki mróz sanki miał najlepszy poślizg.
Na Brazylce mieliśmy swoją górkę. Brała swój początek przy domu fryzjera Kowalskiego. Sanki mieliśmy różne. Zresztą wszystkie były dobre. Ślizg był na kilkaset metrów. Na samochody nie zwracaliśmy uwagi. Albo wręcz odwrotnie, bo gdy taki się pojawił natychmiast wzbudzał sensację.
Czasem ścigaliśmy się w parach, ale raczej każdy sam sobie był panem, żeglarzem… Faktem jest, że do zjazdu ustawiała się nieraz przyzwoita kolejka. Bo kolegów- rówieśników było na Brazylce co niemiara. Tylko przy Fabrycznej 68 było nad razem pięciu chłopaków, w porządnie rozstrzelonej grupie wiekowej: Andrzej- 1949, Czesław- 1952, Janusz- 1953, ja- 1956, Krzysztof- 1959.
Zimą można było poślizgać się na łyżwach. Najmłodsi przypinali do butów łyżwy z podwójnym płozami. Aby zbyt często nie padać w śnieg. Żadna to była tam jazda. Tyle co łażenie po białym puchu. Nieco starsi mieli łyżwy przypinane do butów. W tych szewc w grubą podeszwę montował metalowy zaczepy z wgłębieniem. Łyżwę zakładało się ustawiając ją bokiem do buta. Następnie należało trafić częścią łyżwy w ów otwór, zaś z przodu dokręcić z dwóch stron metalowymi zaczepami. W taki sposób, aby łyżwa sztywno trzymała się buta. Dziewczęta najczęściej korzystały z figurówek. Te były od razu z butami. Najczęściej białymi. Młodzież męska, ta nieco starsza, jeździła na panczenach. Można je było wypożyczyć w szkole. Tutaj konieczne były nie tylko umiejętności, ale też szczególna uwaga. Bo panczeny mogły okazać się niebezpieczne. Gdzie można było znaleźć lodowisko? Zawsze takie było przy szkole Ósemce, ale Wygoda to dzielnica rozległa.
Takich miejsc było kilka: rozlewiska przy Szosie Północno- Obwodowej, Balaton, Wodokaczka… Chłopaki nieraz grali w hokeja. Rzadziej w tego prawdziwego, z łyżwami na nogach. Wystarczył porządny kij z lekkim załamaniem, kawałek krążka i dwie małe bramki. Tylko niektórzy z nas mieli narty. Najlepsza trasa zjazdowa znajdowała się na pietraskich górkach, wzdłuż muru cmentarza [prawosławnego.
Zima to także czas budowania. Dla zabawy. Oczywiście igloo. Takie najprawdziwsze wymagały naprawdę zimowej pogody i dużo robocizny. Bo to należało uformować ze śniegu lodowe cegły wielokrotnie polewane wodą, dla solidniejszego oblodzenia. A potem ładnie je poukładać, aby się to wszystko na głowę nie zwaliło. Czasami udawały się nam te eskimoskie domki. Stare koce rzucaliśmy na „podłogę”, wejście też zasłanialiśmy jakąś plandeką. I chociaż przez moment żyliśmy w antarktycznym świecie. Kiedyś moi sąsiedzi wpadli na genialny pomysł. Otóż zbudowali igloo z… drewnianego, starego, okrągłego, rozsuwanego stołu. Otóż rozsunęli blat na całą jego długość. Boki obłożyli bryłami śniegu. A wchodziło się do tegoż domku przez otwór w blacie stołu.
Fakt jednak to bezsporny, że jednak zima czasem zapędzała nas do domów, do ciepełka i przytulności. Bo nie zna prawdziwego ciepła ten, kto nie zaznał tego z kaflowego pieca. Życie towarzyskie, nasze dziecięce, było bardzo ożywione. Drzwi naszych domów zawsze były kolegom otwarte. No to się spotykaliśmy, najczęściej pogrywając w karty. Mnogość gier karcianych opisałem w rozdziale lato, ale i zimą od nich nie stroniliśmy. Dalej szły bierki, domino, lotto, a nawet skaczące czapeczki… Jednak w gronie „chłopczyńskim” szczególnie popularna była zabawa w żołnierzyki. Takie ołowiane, w formach odlewane. Mieliśmy ich całe armie. Do tego niezbędna była żelazna kulka, najlepiej z wianuszka ze starego roweru. No i tą kulka należało trafiać w żołnierzy armii wroga. Wygrywał ten, któremu ostał się chociaż jeden żołnierzyk. Hmhm- gdzie się podziały te nasze armie? Gdzie znaleźć choć jednego żołnierzyka? Ja nie mam.
Zimowe wieczory są zawsze długie. Takie były i kiedyś. Im bliżej było wieczora, tym bardziej żeliwna płyta pieca stawała się czerwona, a po mieszkaniu rozchodziło się błogie ciepło. Nieraz rodzice pozwalali otworzyć drzwiczki pieca, abyśmy mogli zapatrzeć się w ogień. Co i raz można było trącić od dołu pogrzebaczem, po białostocku nazywanym kruczkiem, aby jeszcze iskrzący się popiół spadł do popielnika. Bo tam, gdy uzbierało się wystarczająco dużo gorącego popiołu, ojciec wrzucał kilka ziemniaków. Upieczone w popielniku były po prostu pyszne.
Ot, i mieliśmy kawałek harcerstwa w domu. W panującym w kuchni półmroku, bo jakżeby inaczej dojrzeć czerwoność płyty i fajerek, był dobry nastrój do snucia przez naszych rodziców różnych opowieści. Tych słuchałem z zapartym tchem, a na dodatek zapamiętałem. Jedną z nich szczególnie zapamiętałem. Opowiedział nam ojciec. Otóż dawno temu, jeszcze przed wojną światową kilku chłopaków z Wygody pokpiwało sobie z jednego z kolegów. Że to bojaźliwa dusza, że tchórz, że prawie baba.
Ten zaperzył się, na co ci jeszcze bardziej z niego pokpiwali. No i doszło do tego, że ten na dowód swej odwagi postanowił ją okazać. Otóż powiedział, że pójdzie o północy na cmentarz. Tam odnajdzie świeżo usypany grób. I na dowód swej odwagi wbije w ów grób drewnianą laskę. Jak obiecał, tak i uczynił. Koledzy w napięciu patrzyli, jak znika za cmentarna bramą. W jeszcze większym napięciu oczekiwali na jego powrót. Ten jednak się nie pojawiał. Co się okazało. Chłopak przy tym grobie dostał zawału serca. Jak to się stało? Otóż wieczorem zaczął z nieba siąpić kapuśniaczek. Chłopak nałożył więc pelerynę. Reszty można się domyślić, ale jednak ją dopowiem. Otóż wbijając w grób, jak zresztą obiecał, wspomnianą laskę przebił nią swą pelerynę. I kiedy chciał się oddalić nagle poczuł, że coś go trzyma. No i serce, chociaż młode, takiego obrotu sprawy nie wytrzymało… Zapewne inni „wygodziacy” dopowiedzą swoje wersje wydarzeń. Bo coś mnie się wydaje, że w te zimowe wieczory na Wygodzie, niektóre opowieści naszych rodziców były bardzo podobne…
I co mnie w tym moim zimowym wspomnieniu najbardziej zadziwia? Nasze powroty z podwórka. Buty mieliśmy przemoknięte do cna. Wełniane skarpety powieszone przy piecu buchały parą. Na nogawkach spodni pyszniły się sople lodu, a dolne ich części bardziej przypominały rycerską zbroję. Spodnie wisiały obok skarpet aż do rana, buchając parą jak lokomotywa. Koszula, sweter… przepocone, albo przemoczone- na jedno wychodzi. Po prostu były mokre. Lały z nich się hektolitry wody.
Nasze twarze były rumiane od mrozu, zaś ręce zgrabiałe, zesztywniałe. Wełniane, jednopalczaste rękawiczki nie dawały się zbyt łatwo ściągnąć. Bo również zdawały się częścią zbroi rycerskiej. A do tego zlizywaliśmy lodowe sople zerwane z dachu. Ano właśnie- co więc mnie tak w tym wszystkim zadziwia? Otóż nikt z nas wówczas nie chorował. Żaden mróz, żaden śnieg, żadne zlodowacenia, żadne tam inne zimowe groźby nie były nam straszne.
Marian Olechnowicz