Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nowe Bojary

    Dzielnica ogród, która zamieniła się w najpaskudniejsze w mieście blokowisko. Nowe Bojary, szpetny moloch, nazwany apartamentowcem i rosnący za nim ohydny mrowiskowiec w miejscu dawnego biurowca „Uchwytów”, jednego z bastionów białostockiej Solidarności. 

  Kilka lat temu, gdy buldożery wyburzały peerelowski, nie najbrzydszy budynek, po przeciwległej stronie ulicy Ryskiej, na schodach kolejnego „apartamentowca” stał mocno zbudowany, wysoki mężczyzna, około 60-letni, stał i płakał. 

To była wczesna jesień, koniec lata, na północnym zachodzie, nad wieżowcami na Fabrycznej zalegało jeszcze lekko pomarańczowej barwy niebo. Było ciepło, a wieczór byłby łagodny i cichy, gdyby nie nienaturalny ryk buldożera.    Mężczyzna z wąsami, wydawało się, że przyszedł po raz ostatni spojrzeć na budynek zakładu, w którym być może przepracował całe swoje życie. 

   Dziś w tym miejscu pnie się szeroki, wysoki bunkier. Deweloperskie eldorado, dziewczyny i chłopaki z podbiałostockich, może warmińskich, mazurskich, nadbużańskich, nadnarwiańskich wsi i miasteczek, spełnią swoje marzenia o apartamencie z widokiem na Puszczę Knyszyńską. Wszystko wokół zaleją betonem, wykarczują ostatni skrawek zieleni, każde miejsce zastawią samochodami, w sąsiednim wieżowcu już powstał sklep niby spożywczy, ale z alkoholami. Łomżing domowy, łomżing apartamentowy. 

   Ich dzieci, gdy dorosną będą prawdopodobnie płakać mieszkając i dusząc się w tych klatkach z betonu.

Niedzielny, zimny, deszczowy wieczór, po słonecznym i względnie ciepłym przedpołudniu. Wcześniej zapadła ciemność. Chłód i atmosfera taka, jakby to była końcówka marca albo października. 

   Ulica Orla, cicha, prawie taka jak dawniej, z drobnymi wyjątkami. Stare domki i domy po lewej, niektóre toną w zieleni, niektóre odremontowane tak, że z trudem można poznać, że nie są to współczesne szpetoty. 

Dwa, może, trzy nie straciły nic ze swojego przedwojennego charakteru. 

Z ogrodami, w jednym nieskoszona trawa, i stare drzewa owocowe. Za pogotowiem opiekuńczym wichura złamała kilkusetletnie drzewo, inne trzeba było ściąć, by nie spotkał ich ten sam los. 

     I na tle tej całej niby nowoczesnej architektury, pokrętnie w intencji architekta nawiązującej do klimatu Bojar (pokrętnie, czyli nijak) budynek przychodni z czasów środkowego peerelu zaskakuje przytulnością, skromnością, łagodnością. Tędy, starymi ogrodami, tajemniczymi, czarodziejskimi, będąc dzieckiem chadzała moja Mama razem z Babcią do „braciszków” na msze do kaplicym. Wówczas w domu Zgromadzenia Braci Sług Najświętszej Maryi Panny i św. Franciszka rozlokowało się Seminarium Duchowne. 

    Jako że w budynku mieściła się też piekarnia i sklep, Mama do dziś wspomina zapach pieczonego chleba rozsnuwający się po bojarskich ogrodach.

Dalej ulica Słonimska, jak chaotyczny patchwork. Od wylotu Kamiennej po lewej i prawej stare domy przeplatane nowymi, najdrobniejszym elementem nie próbującymi nawiązać do klimatu starych Bojar. Gdzieniegdzie wcisnęły się bloki, ogrodzone, z pikającymi na zewnątrz domofonami.

I tylko w połowie drogi, między nimi zagubiony, budzący grozę, choć niepozorny, a nawet przytulnie wyglądający, z zadbanymi grządkami w sporym ogrodzie, i wiekowymi komórkami, piętrowy budynek, w czasie wojny, będący siedzibą niemieckiego Urzędu Informacji i Propagandy, a po wojnie kontrwywiadu wojskowego Smiersz 2 Frontu Białoruskiego. 

    W owych komórkach – chlewkach jesienią i zimą 1944 przetrzymywano żołnierzy niepodległościowego podziemia. Makabryczne miejsce, z być może zaszpachlowanymi plamami krwi na ścianach, pomieszczeniami przesłuchań. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie.

    Ulica Dobra, Wróbla, Przygodna, godne wierszy całych, każda z osobna. Kraszewskiego walcząca o przetrwanie, najdzielniej przy Spółdzielni SNB. Dalej Ryska, z trudem ocalałe budynki całkowicie już zasłonięte przez „nowe”, których dni są już policzone. Owo „nowe” jest jak zbrodnia dokonana na Bojarach. 

    Walka o zachowanie tej urokliwej niegdyś dzielnicy, którą ktoś próbował wzniecić jeszcze w drugiej połowie lat 90-tych, wśród braci studenckiej, wśród moich kolegów z mazurskich, podlaskich, mazowieckich wsi i miasteczek, a też i samego Białegostoku, w dyskusjach, jakie rozpętywały się po przeczytaniu artykułów na jej temat, wzbudzała u większości uśmiech politowania i nieskrywanej pogardy dla drewnianych domów i ogrodów w centrum miasta. 

   Wkraczała dynamiczna  wielkomiejskość, nikt nie wyjeżdżał ze wsi, małego miasteczka po to, by znowu – mimo włożonego w ucieczkę wysiłku – doń trafić.

   Bloki „Uchwytów” między Kraszewskiego a Sobieskiego, z zielonymi przestrzeniami między nimi i placami zabaw, przy współczesnych apartamentowcach jawią się, jako wzorzec „ludzkiego” budownictwa.

   Deszcz zacina coraz mocniej, wzmaga się wiatr, chłód staje się bardziej przenikliwy. I wreszcie moja ulubiona kamienica, początek XX, być może końcówka XIX w. Nie wiadomo, jak długo tu jeszcze przetrwa. Za dnia, bez względu na porę roku, w oknie szerokim, wysokim, przy drzwiach wejściowych, zawsze odsłonięte firanki, a w nim twarze co najmniej dwóch osób, wpatrujące się w niemrawe życie na zewnątrz. Siedzą przy oknie, za stołem, uśmiechnięci, staruszka, i mężczyzna, być może syn, czasem dwaj mężczyźni, czasem palą, popijają. Kultura rozmowy i uśmiechu, nawet jeśli podchmielonego. Coś czego rzadko zaznają ludzie w bojarskich apartamentowcach, przemykający po klatkach schodowych tak, by sobie się nie ukłonić, by ze sobą nie rozmawiać. 

    Nabzdyczeni i nadęci. Przedstawiciele handlowi, panie i panowie z banków, czy innych gównianych firm finansowych. Tymczasem tu w kamienicy, w oknie na rogu, zawsze wieczorem pali się światło. Pod nim ustawiono blaszaną w biało – czerwone pasy tablicę, by nikt już po raz kolejny nie wbił się rozpędzonym autem w ścianę, jak to już kiedyś miało miejsce, może nie raz nawet. 

    W oknie pali się światło i w drzwiach prowadzących do skrawka ogrodu, na który za dnia cień rzuca wciśnięty na siłę blok. Nie mogę się zmusić – i mam tak za każdym razem – by w okno nie zajrzeć. Jest nisko zawieszone. Pomieszczenie rozjaśnia lampka nocna, łagodnym światłem, jak z czasów dzieciństwa, gdy Mama czytała książki. Rozścielone łóżko pod ścianą i spod kołdry wystająca głowa mężczyzny. 

Spokój, radość, cisza, zupełnie inny świat.

Białostockiego portu lotniczego nie będzie, bo... wisi nad nim klątwa!

    Niemało się natrudziłem, aby znaleźć odpowiedniego patrona dla białostockiego lotniska. Aż wreszcie znalazłem. Brzmiałoby to tak: Międzynarodowy Port Lotniczy Topolany(?) im. Jana Awinosa.

    Kto to był? No przecież... Rodowity białostoczanin, absolwent miejscowej szkoły realnej, która mieściła się w gmachu na rogu Warszawskiej i Kościelnej. Jeden z pionierów europejskiego lotnictwa.

    Niestety, fascynacja przestworzami skończyła się dla naszego lotnika tragicznie. 29 sierpnia 1913 r., odbywając lot w okolicach Petersburga, "spadł ze swym monoplanem". Ciężko rannego śmiałka przewieziono natychmiast do szpitala, w którym po godzinie zmarł. Awinos - piękne nazwisko dla lotnika. To jakby z genami przodków i ich rodowym zawołaniem otrzymać nosa do awiacji. Lepszego patrona nie ma!

     Dlaczego został zapomniany? Przecież białostoczanie tak uwielbiali lotników. Na wieść o tragicznej śmierci Żwirki i Wigury 11 września 1932 r. natychmiast zmienili nazwę ulicy Pałacowej, nadając jej imię naszych podniebnych asów.  Albo w 1933 r. Ledwo kapitan Stanisław Skarżyński maleńkim samolocikiem przeleciał Atlantyk z Senegalu do Brazylii, to już miał w Białymstoku pamiątkowy głaz, ustawiony u zbiegu ulic Wołodyjowskiego i 11 Listopada, a dziś spoczywający w Zwierzyńcu. A o Awinosie cisza!

    Drodzy Państwo! Najwyższy czas to ujawnić. Wyzbądźmy się złudzeń!

Białostockiego portu lotniczego nie będzie, bo... wisi nad nim klątwa. Ale po kolei. W 1930 r. Białystok zelektryzowała wiadomość, o tym że już na wiosnę następnego roku miasto będzie miało "stację lotniczą". Właśnie planowano uruchomienie linii pasażerskiej Ryga - Wilno - Warszawa i jak nic pasowało, aby jeszcze wylądować nad Białką.

   Ustalono więc, że gdy tylko zima się skończy, to z kopyta ruszą prace w majątku Dojlidy, gdzie planowano ulokować "stację". Ogólny kryzys gospodarczy opóźnił realizację tego ambitnego planu. Ucierpiały też z tego powodu loty do Rygi, które przełożono na lato 1931 r. W tej sprawie trwały natomiast permanentne "konferencje polsko-łotewskie".

    Ale Białystok, nie bacząc na ogólny marazm i gadulstwo, szykował się. Nawet ogłoszono, że "przy pracach nad urządzeniem lotniska winni znaleźć zajęcie liczni bezrobotni z Białegostoku". Sprecyzowanie i ogłoszenie tej myśli spowodowało kolejne przesunięcie terminów. Szczęśliwie, że był kryzys i wszystko można było na niego zwalić. 

    Dopiero 29 kwietnia 1932 r. został uroczyście podpisany akt notarialny. Stanęli do niego Janusz Rafał Lubomirski, właściciel Dojlid, i reprezentujący skarb państwa wojewoda białostocki Marian Zyndram Kościałkowski.

    Wiadomość, że budowa wreszcie ruszy, przyjęta została entuzjastycznie. Pierwszy z pomocą zjawił się Mikołaj Kawelin, który ze swojego tartaku podarował deski na budowę hangarów. Oczywiście nici wyszły z Rygi, ale jakoś to się zaczęło. Krywlany to przez następne dziesięciolecia symbol białostockiej awiacji.

    Ale gdy to wszystko działo się w majątku Dojlidy, gdy wyobraźnia białostoczan rozpalona została wizją podniebnych podróży, to... W ponurą lutową noc 1931 r. we wsi Topolany "gminy zabłudowskiej" piękna acz obłąkana Maria B. powiła dziecko. Nikogo przy niej nie było. Nieszczęsna kobieta udusiła noworodka. Zaniosła go na topolańskie zamarznięte łąki i drąc rękoma grudy ziemi, zakopała dziecinkę.

    Gdy zbrodnia wyszła na jaw, Maria rzuciła klątwę, obłąkańczo przeklinając Topolany. Wieszczyła im nędzę i ciemnotę po wieki. Ale kto by o tym dziś jeszcze pamiętał? Ja przypomniałem sobie o tym ubiegłowiecznym fatum w dniu, gdy przeciw budowie lotniska zaprotestowali mieszkańcy Topolan!

    Zdumiewające, jak los pokierował tą sprawą. Od niekończących się "konferencji polsko-łotewskich" upłynęło tyle czasu, a licho wiedziało (już wówczas?), że sprawa rozegra się po 78 latach w Topolanach! Maria o tym uprzedzała.


Andrzej Lechowski

Translate