Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostocki Rynek jak Kercelak

   Kto w przedwojennej Polsce nie słyszał o słynnym bazarze warszawskim - Kercelaku! Wszystko można było na nim kupić i sprzedać. Każde większe, ówczesne miasto miało swój Kercelak. Miał go więc i Białystok.

  Na bazarek w Białymstoku dostać się było stosunkowo łatwo. Jego początek miał swoje miejsce u wylotu ul. Mazowieckiej. Z ulicy zaś wchodziło się od razu na gęsto zaludniony placyk. Obok znajdowały się gęsto uczęszczane hale targowe.

  Jak się wydaje głównym, acz nie jedynym oczywiście towarem, na białostockim Kercelaku była różnego rodzaju starzyzna. Oto kilka obrazków wyjętych z relacji białostockich dziennikarzy, od czasu do czasu penetrujących to miejsce.

  Z boku targowego placu rozłożyły się sprzedawczynie łachów, starych sukienek, łachmanów, pokrzywionych butów i starych pepegów. Przy straganie siedziała stara, brudna przekupka, ledwie widoczna zza sterty swojego towaru. Zajadała chleb z odrobiną szczypioru. Z obojętną miną przyglądała się podchodzącym klientom.

  To była handlarka, która w tym samym miejscu siadywała od lat. Stare rzeczy skupowała po różnych domach, a później starała się sprzedać je z jako takim zyskiem.

  Obok rozłożyła swój towar biedna wymizerowana kobieta. Ona oferowała własne sukienki, znoszone i pocerowane, pomężowskie kamasze i inną biedną, rodzinną konfekcję. Nieco dalej stała pani w kapelusiku o anemicznej twarzy. Ta przyniosła na rynek poduszkę. Dobra poduszka z pierza - zachwalała - za jedyne 3 złote. Ludzie przechodzili jednak obojętnie obok, szukali innych atrakcji.

  Stary gospodarz targował kapelusz. Znoszony, filcowy, zielony - jeden z wielu, które trzymał w ręku stary Żyd. W końcu nie kupił, twierdząc, że jest za mały. Zawiedziony żydowski przekupień, obrzucił pogardliwym wzrokiem chłopaka i stwierdził, że kapelusz jest nie dla niego. Dlaczego? Bo nie będzie pasował. Obrażony wieśniak odszedł pośpiesznie do innych sprzedających.

  O kilka kroków dalej jakiś staruszek siedział z obojętną miną, z przewieszoną przez ramię parą spodni. Obok zaś odbywał się głośny targ. Handlarze wyrywali sobie z rąk przyniesione ubranie. Krytykowali rękawy, nogawki spodni, że wystrzępione. Kiedy speszony nowicjusz tłumaczył, że to przecież angielski materiał, pytali o cenę. Słysząc o 11 złotych, pukali się w głowę i odchodzili.

  Osamotniony oferent amerykańskiego garnituru już tego dnia go nie sprzedał. Na rynku bowiem pomiędzy zawodowymi handlarzami istniała duża solidarność. Jak już raz kogoś zlekceważyli, nie dopuszczali do transakcji.

  Tam znowu transakcja nie doszła do skutku. Kmiotek zabrał właśnie trzy pary butów i jedną sukienczynę za 1,80 zł. Kupujący i sprzedający podali sobie ręce. Jeden zadowolony, że dobrze kupił, drugi, że dobrze sprzedał. Kto kogo nabrał, trudno było powiedzieć.

  W środku rynku handlowano innymi przedmiotami. Były to m.in. krawaty, spinki, kołnierzyki czy mankiety. Wszyscy głośno zachwalali swój towar i nawoływali do handlu.

  Ciszej zachowywali się tylko sprzedawcy książek. Mieli różne, oczywiście używane, niekiedy bardzo. Były więc tu książki rosyjskie, żydowskie, niemieckie, polskie. Beletrystyka, dzieła naukowe, podręczniki. Tołstoj - za 5 gr, Lermontow 5 tomów za 40 gr., 20 różnych pozycji za 3 zł.

  Białostocki Kercelak był oczywiście naturalnym środowiskiem dla chanajkowskiej biedy. To mieszkańcy tej dzielnicy głównie tu handlowali, sprzedawali i kupowali. Chanajki dostarczały oczywiście tutaj swoich złodziejaszków i naciągaczy. 

  Ci mieli też swój trefny towar. Były to kradzione zegarki, zakazane zapalniczki, sztuki nowego materiału, palta czy marynarki. Ciemne typki z ul. Cichej, Pieszej, Marmurowej czy Orlańskiej pracowały tutaj również w złodziejskim fachu. Łup zwykle nie był duży, ale ziarnko do ziarnka.


Włodzimierz Jarmolik

Hitlerowcy wprowadzali w Białymstoku swoje porządki

Opowieść Mariana Malewicza o swojej rodzinie i własnych przypadkach życiowych.  

  Panowanie czerwonej gwiazdy skończyło się niespodziewanie. 22 czerwca 1941 roku również nad Białymstokiem pokazały się samoloty i nie były to bynajmniej maniowry (manewry), jak twierdzili początkowo oficerowie sowieccy, tylko nalot bombowców niemieckich. Zaczęła się paniczna ucieczka, mieszkańcy mieli szansę ograbić magazyny na Węglówce, gdzie Rosjanie gromadzili zapasy dla wojska. Nie było to zajęcie bezpieczne, Malewicze przypadkowo stali się posiadaczami skrzyni pełnej kakao, skarbu w warunkach okupacji.

  Marian wraz z kolegą Zenkiem Treblińskim też przeżyli przygodę. Na placu Wyzwolenia (tu obecnie komenda policji) uciekający pozostawili czołg. Chłopacy zobaczyli w środku lornetkę i weszli, by ją wymontować, uderzali młotkiem w obudowę. Nagle zamknęła się klapa, nie pomagały wołania. W końcu jakiś przechodzeń uwolnił amatorów trofiejnej (zdobycznej) lornetki.

  Szczęście miał i Aleksander Malewicz. Oddziały niemieckie podeszły pod Białystok, słychać już było strzelaninę. Mistrz fryzjerski chciał opuścić swój zakład, znajdujący się przy ulicy Sienkiewicza i pójść do domu, ale nie był pewny, czy zamknął klatkę z królikami. Dostał je w prezencie od przedwojennego komendanta więzienia, właśnie dorodna angora powiła tuzin maleństw. Aleksander wrócił na zaplecze, a w tym czasie żołnierz z przejeżdżającego patrolu niemieckiego wrzucił do zakładu przez okno wystawowe granat, posypały się lustra.

  Niemcy zarządzili utworzenie getta i Malewicze musieli wyprowadzić się ze Smolnej. Nim to nastąpiło, przez deski w płocie przychodził do nich potajemnie zaprzyjaźniony rzeźnik Arczyk, wymieniano towary za żywność. Nowe lokum przy ul. Złotej 3 mieściło się w domu drewnianym, ale z bardzo wysokimi mieszkaniami i ładnymi piecami. Właśnie na piecu, za gipsowymi gzymsami monter z elektrowni znalazł trzy pistolety i rewolwery. Wydaje się, że zostawili je poprzedni mieszkańcy - Żydzi. Marian zachował dla siebie małą "piątkę", znalazł ją ojciec i wyrzucił do ubikacji, by nie kusić losu.

  Nowi okupanci szybko pokazali, co znaczy niemiecki ordnung (porządek), choć i wśród nich trafiali się bardziej wyrozumiali dla dzieci. Mój rozmówca zachował w pamięci Austriaka w mundurze Wehrmachtu. Nosił ryngraf z Matką Boską, chłopakom z sąsiedztwa dawał kawę wojskową w kostkach, z cukrem. Okazał powściągliwość nawet wtedy, gdy Marian myszkując w kabinie samochodu ciężarowego zwolnił hamulec ręczny i maszyna stoczyła się w dół, uderzyła w ścianę budynku na tyle mocno, że wypadły dwie szyby.

  Bywało jednak gorzej. Po kapitulacji Włoch także w Białymstoku pojawili się internowani żołnierze z kraju słońca. Był mróz, stali pod konwojem na rogu Sienkiewicza i Złotej, fioletowi na twarzach, chyba czekali na wymarsz na pobliską stację kolejową. Budzili żal wielki, więc kobiety z okolicznych domów skrzyknęły się, kupiły kilka "bułek chleba" w pobliskiej piekarni, pokroiły je na porcje. Następnie chłopacy weszli na piętro jednej z kamienic i zrzucali jedzenie z góry, zrobił się zamęt wśród Włochów. Zobaczył to wartownik, wpadł wrzeszcząc do budynku z karabinem, więc trzeba było skakać z balkonu w krzaki.

  Bywało i dużo gorzej. Na ul. Łąkowej u Kossakowskich, w okazałym budynku z zielenią kwaterowali oficerowie niemieccy wyższych szarż, rośli, zawsze wyszykowani jak na paradę. Traf chciał, że właśnie grupka chłopców przygotowała "bombkę". Miała długość 10-12 cm, składała się z dwóch części odlanych z ołowiu, w jednej tkwił ruchomy zapalnik. Do środka należało wsypać siarkę zdrapaną z główek zapałek, skręcić górę i dół, umiejętnie rzucić na kamień lub chodnik, a wówczas wystający bolec powodował zapłon i huku było co niemiara.

  Koledzy podkusili Mariana, by zdetonował "bombę", gdy w pobliżu przechodził Herr Ofizer. Ten odpiął kaburę i mogła polać się krew. Marian wskoczył do pobliskiego domu, częściowo zrujnowanego, oficer wbiegł za nim. Chłopiec wtulił się w dziurę w piecu, wstrzymał oddech. Niemiec krzyczał, by mały "bandyta" natychmiast zszedł, ale sam obawiał się wspiąć po zniszczonych schodach, bo mogły spaść na głowę cegły i deski, świszczał wiatr. Chłopak przesiedział w kryjówce ze trzy godziny, aż zapadł zmrok, wrócił do domu pobrudzony sadzami. Innego dnia gestapowiec zebrał maluchów, którzy zniszczyli mu suszącą się koszulę, ustawił ich po ścianą i zapowiedział rozstrzelanie. Na szczęście skończyło się na kopniakach.

  Wiadomo, że bywało głodno. Aleksander Malewicz prowadził zakład fryzjerski, miał stały dochód, ale trzeba było wzmocnić budżet hodowlą wspomnianych królików z przeznaczeniem na mięso i delikatną wełnę. Było ich około setki, więc syn musiał codziennie narwać dwa kosze (od ziemniaków) zieleniny. Najwięcej zielska rosło przy torach, koło garbarni. Trzeba tam było jednak uważać na chłopaków z Brazylki, bo słynęli ze swoiście rozumianego honoru. Opowiadano, że jak kto im podpadł, to zmuszali do wejścia na słup lub drzewo i wznoszenia okrzyków "Niech żyje Brazylka!". (Czy ktoś jeszcze pamięta, że była taka dzielnica w Białymstoku za torami?).

  Marian za Niemców uczył się na tajnych kompletach, najpierw u pani Goździej, koleżanki jego mamy z ul. Kamiennej, a następnie u pani Jabłońskiej, nauczycielki ze Szkoły Powszechnej nr 5. Nauka odbywała się w mieszkaniu przy ul. Staszica, tuż przy skrzyżowaniu z ul. Koszykową. Grupa liczyła 7-8 uczniaków, zeszyty noszono za pazuchą, wchodziło się do domu pojedynczo patrząc, czy nikt nie widzi. Mimo okupacji mój rozmówca kontynuował zbieranie znaczków. Pieniądze na ten cel od czasu do czasu wydzielał ojciec, towar dostarczała pani Szwejkowska pracująca na poczcie. Powodzeniem cieszyła się m.in. serie "Kongres Wiedeński", długa wehrmachtowska. Po likwidacji getta, jak ucichła strzelanina, kolega namówił Mariana, żeby pójść po znaczki do opuszczonych domów żydowskich. Wyprawa okazała się niebezpieczna i bez sensu.

  Zapamiętano dobrze w Białymstoku męczeństwo Żydów wyprowadzonych 16 sierpnia 1943 roku z getta na pola przy torach, gdzie musieli czekać na załadunek do wagonów. W dzień prażyło słońce, noce były już chłodne, dokuczały okrutnie głód i pragnienie. Przy ul. Smolnej jedna z sąsiadek przechowała Żyda, wyszła po wojnie za niego za mąż.

  10 lipca 1944 roku miało miejsce ostatnie bombardowanie Białegostoku przez samoloty sowieckie. Malewiczów uprzedzał oficer niemiecki, że trzeba spodziewać się zmasowanego nalotu, więc Aleksander zamówił u stolarza zrobienie pod podłogą piwniczki i w niej schował porcelanę oraz wiadro z cyną. Były tam serwisy ćmielowskie i jeden chiński z cudnymi malowidłami, który przed wojną Żyd chciał wymienić na złoty zegarek. Niestety, dom spłonął, ocalała tylko na pamiątkę jedna sosjerka.

  Okupacja szwabska miała się ku końcowi, od wschodu nasilało się pomrukiwanie dział. Kto mógł przypuszczać, że wyzwolenie nie będzie oznaczało końca walki o wolną Polskę i kresu cierpień.


Adam Czesław Dobroński

Hetmańskie jarmarki

 

   Tradycja jarmarków odbywających się z woli Jana Klemensa Branickiego sięga 1723 roku. Wówczas to otrzymał Białystok z królewskiego nadania Augusta II przywilej na trzy jarmarki.

  Pierwszy był w przewodnią niedzielę po Wielkanocy, drugi na Piotra i Pawła, a trzeci 15 sierpnia. 

  Były to imprezy kilkudniowe. Coś jednak spowodowało, że nie cieszyły się te jarmarki zbyt dużym wzięciem. Wobec tego Branicki w 1749 roku wystarał się o nowy królewski przywilej, na mocy którego zorganizowano jarmark na Jana. Tak więc tegoroczny XXI odbył się w 264 rocznicę swego ustanowienia.

  Branickiemu przyświecała myśl urządzenia dużej, prestiżowej imprezy. Zabrał się więc profesjonalnie za marketing. Zamówił druk reklamowych ulotek, które zostały dołączone do warszawskich gazet.

  Zawczasu umówił się też ze znanymi stołecznymi kupcami, aby ci z najlepszymi towarami przyjechali do Białegostoku. Niejakiego Czempińskiego prosił o sukna, choć ten handlował też z powodzeniem strzelbami. O nie jednak hetman wolał poprosić Zimana, który do Białegostoku przywiózł też głownie do szabel. 

  Pomiędzy Białymstokiem a Warszawą krążyła liczna korespondencja. O swym przybyciu na pierwszy jarmark zapewniał handlarz sukienny Dulfus. Deklarację złożył też Mathiasiewicz - sprzedawca tureckich towarów. 

  Wielu innych zapewniało Branickiego, że przyślą najlepsze towary. Musiał ten pierwszy jarmark wypaść dobrze, skoro w 1750 roku polecił Branicki wybudowanie w pobliżu kanałów otaczających pałac, stajni jarmarkowej zwanej też stajnią dla Greków. Pewne obawy budziło tylko to, że był to budynek drewniany kryty strzechą. Pojawiły się więc głosy przestrzegające przed pożarem, o co przy jarmarcznym rozgardiaszu było nietrudno.

  Tradycja hetmańskich jarmarków zamarła wraz z końcem tamtej epoki, choć nie zniknęła zupełnie. Na Jana przez następne dziesięciolecia na białostockim rynku odbywał się doroczny targ. Kontynuowana była też tradycja cotygodniowych targów we czwartki. 

   Był też pokaz ogni sztucznych - "zamiłowanie do fajerwerków było wówczas powszechne. Branicki zatrudniał na stałe w Białymstoku oficera "fajerwerka" nazwiskiem Gurzyński, ale - jeśli pokazy miały być szczególnie świetne - sprowadzał z Warszawy, jeszcze innych oficerów i "puszkarzy" z pułku artylerii konnej "sposobionych do fajerwerku".

  Hetman - jak zawsze wszystkiego ciekaw - interesował się też bardzo, jakie fajerwerki kazali wystrzeliwać inni magnaci i polecił sobie odrysowywać "co się reprezentowało". O fajerwerkach białostockich mamy tylko jeden przekaz dotyczący uroczystości, jaka odbyła się 26 lipca 1766 roku z okazji przyznania przez króla hiszpańskiego Branickiemu orderu Złotego Runa. Dekoracji dokonał - w imieniu monarchy - książę Józef Aleksander Jabłonowski, również kawaler tego orderu. 

  Pokazano wówczas następujące sztuczne ognie: krzyż św. Huberta, gwiazdy św. Ducha i św. Michała, order Złotego Runa, tarczę herbową Jabłonowskich. A pod nią "nazwisko gościa z wyliczeniem wszystkich godności" i olbrzymią koronę książęcą". Zasadniczą różnicą między tamtymi a współczesnymi fajerwerkami było to, że te historyczne wybuchały kilka metrów nad ziemią. Obserwowano je więc bez uciążliwego zadzierania głowy. Dodatkowym ich wzmocnieniem było odbicie światła w wodzie.

  No cóż, dzisiejsze fajerwerki, niezwykle widowiskowe nie zawierają żadnej treści. Ma być bogato i efektownie. Tamte od Branickiego też były takie, ale miały jeszcze stworzyć prawdziwy teatr.


Andrzej Lechowski 

Translate