Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wyrodny Synalek

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku.  

   Zawód dorożkarza w przedwojennym Białymstoku przechodził bardzo często z ojca na syna . Powstawały wręcz kilkupokoleniowe klany rodzinne parajace sie ta profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.

   Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ulicy Orlańskiej pod numerem 10, w sasiedstwie znanych chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram , Chaim , Jankiel i judel. Furmanem mającym własną platformę i pare koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. ten zajmował sie przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do składów opałowych . Inną zydowską rodziną z duzymi tradycjami dorozkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci , wszyscy żonaci i z licznym potomstwem ,miało swój dom przy ulicy Brukowej . Podryccy znani byli w miescie z tego ,że nikomu nie schodzili ( ani nie zjeżdzali ) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju , jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zas zatrzymywała ich policja , nie chcieli płacić kary , lecz woleli iśc na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

   W stosunku do wożonych klientów Podryccy rówież nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs ,zresztą prawie jak wszyscy, białostoccy dorożkarze ,znacznie więcej niż sie należało , nie wydawali reszty ,niekiedy "przez nieuwagę" zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci , mejer Podrycki , w końcu sie doigrał. W 1936 r zastrzelił go pijany sierżant, o czym pisała ówczesna prasa .

   W odróznieniu od sybirskich i Pudryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynasti stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod  koniec XIX w przybył od do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na  Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca , przejac dorożkarski bat i wdrapać się na kosioł.

   Dóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 r wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginą . Z kolei najmłodszy, gabriel , choć pozostał na Białką , to też nie raczył pomagać ojcu w pracy. Twierdił wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie,żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Papa rabinowicz po prostu wstydził się swojego syna przed innymi dorożkarzami.

   Gdy tylko rodzic zamkna oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ulicy Sosnowej, Gadryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę a sam zają się na dobre pokątnymhandlem i podejrzanymi interesami. teraz mozna było go spotkać niemal codzienne na białostockim " Karcelaku " tj. placu targowym który mieśił się u wylotu ulicy Mazowieckiej tuż obok hal. wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem , widocznym ze wszystkich stron rynku.

   "Uczulony" na konie syn dorozkarza miał także donośny głos. na całym pacu słychać było jego : handel , handel - tu u mnie ! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nan spinki ,krawaty ,mankiety ,slubne kołnierzyki pamietające jeszcze czasy cara Mikołaja , innym znów razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki. Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie .


Jan Molik

Nad piękną modrą Białką

    Jest słuszna opinia, że tytuł walca " Nad pięknym modrym Dunajem " - to nadużycie. Dunaj jest piękny ... i owszem, ale nie modry. A Białka, za czasów mojej młodości ... jak najbardziej.

Płynęła sobie blisko domu za bocznicą kolejową do Elektrowni , do którego wprowadziliśmy się w roku 1956.

  Późniejszą jesienią, pomiędzy grobelką łączącą ulice: Jagiellońską i Nowowarszawską aż po Szosę pod Krzywą, rozlewała swe wody, które wraz ze spadkiem temperatury, tworzyły wielkie lodowisko, poprzerastane kępami trzciny i drobnych krzewów.

  W początkowej fazie zamarzania, uprawialiśmy tam taką dyscyplinę sportową, nazywaną przez nas " Bieganiem po gumie ". Rozlewisko nie było głębokie. Gdzieś po kolana. Sam kilka razy zmierzyłem, ale taka zimowa kąpiel, groziła co najwyżej lekkim przeziębieniem.

Gdy lód już okrzepł, to graliśmy w hokeja ... jeżdżąc na dwóch łyżwach, na jednej, lub wcale, bez.

  Łyżwy mocowaliśmy, raczej do przechodzonych butów - na łapki z przodu i z tyłu, z przodu na łapki i z tyłu na tzw. plastynki. Dziewczęta jeździły przeważnie na tzw. śniegurkach, kręcąc piruety i kończąc je przeważnie na pupie.

W tego hokeja graliśmy do późnego wieczora przy świetle księżyca, odbijającego się w lodowej tafli, tworzącego w ten sposób niejako, dodatkowe oświetlenie.

  No cóż! Nie byliśmy jeszcze wtedy świadomi, jak takie romantyczne okoliczności można by wykorzystać inaczej.


Tadeusz Wrona 

Zapach Siennego Rynku

   Urodziłem się jako Białostoczanin, pozostając nim do dwudziestego roku życia. Potem zostałem Ślązakiem z Podbeskidzia..

  Moje dzieciństwo przebiegało w sąsiedztwie Siennego Rynku. Pamiętam, na ile mogę sięgnąć w przeszłość, że z ochotą poddawałem się woli Mamy, która w każdy czwartek zabierała mnie na targ.

  Najpierw zatrzymywałem się przed kuźnią. Patrzyłem z zaciekawieniem jak kowal męczył biedne konie szlifując i dziurawiąc im kopyta, by w końcu przybić podkowy. Stała tam zawsze kolejka tych zwierząt z łbami zanurzonymi w worach i ich rozprawiających o wszystkim i niczym właścicieli z kufelkiem piwa.

  Mama regularnie kupowała biały ser roszący się serwatką przez tetrę w którą był zawinięty, kilka par jajek, osełkę pachnącego świeżością masła, dopiero co wyrwane z gruntu ziemniaki i inne warzywa uwalane jeszcze ziemią, a z nadejściem właściwej pory, bardzo oczekiwane papierówki, nieco później antonówki i kosztele.

  Świeżutkie produkty przywożone na białostocki rynek, zmieszane,z jak najbardziej ekologicznym odorem końskiego łajna, tworzyły swoisty zapach. Pamiętam i czuję go do dziś.

  W latach siedemdziesiątych, przywiozłem swoją śląską Żonę na rynek, ale ten już na Bema. Zagapiłem się na coś i usłyszałem: - A u nas pani, jajka sprzedaje się na pary! Okazało się, że Żona spytała handlarki ile kosztuje jedno jajka, zamiast: - Po czemu para jajek?. Żona tego nie rozumiała. Musiałem tłumaczyć jej tą zawiłość, sam nie bardzo wiedząc jak.  Migając się nieco, powiedziałem jej, że w przyrodzie jaja najczęściej występują parami, czego sam jestem dowodem. To mi powiedziała, że jestem świnia !


Tadeusz Wrona

Translate