Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kurs na dworzec

    Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku. ( 3 )

   Na początku lat 30 przejazd dorożką ze śródmieścia Białegostoku na dworzec kolejowy kosztował przepisowo złotówkę. Chętnych do jazdy za taką sumę było jednak niewielu. Dorozkarze sami więc zaczepiali przechodniów na ul. lipowej , Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki i proponowali kurs za mniejszą cenę. spadała ona często nawet do 50 groszy ,albo niżej. Obie strony były z tego całkiem zadowolone. 

   Kiedyś jeden z reporterów " Echa Białostockiego " zapytał sędziwego Hone Sybirskiego : " Jak się  wam dorożkarzom, opłaca jeździć za 30 groszy do dworca, przecież konia zmęczycie za złotówkę" ! Nestor dryndziarzy znad Białki odparł mu wtedy przytomnie : " Ja  i tak muszę jechać na dworzec z pasażerem cały na pusto. Tam przyjeżdżają pociącągi i coś się wtedy ekstra zarobi. A w mieście mogę stać przez cały dzień i ani złamanego feniga do domu nie zawiozę ".

  Wiosną 1933 roku miał jednak Sybirski kurs ze śródmieścia na dworzec ,którego się długo nie zapomina . Było wczesne popołudnie. Dorożka Sybirskiego stała w pobliżu  hotelu - "Rota" , a on sam kiwał się smętnie na koźle w oczekiwaniu na umówionego klienta. Wtem z jednego domów przy ul. Kilińskiego wybiegł tęgawy jegomość z rozpiętym płaszczem i z kapeluszem w ręku . Zobaczył pojazd Sybirskiego , wskoczył do środka i rzucił gromkie : na dworzec. Kiedy dorożkarz próbował wyjaśnić ,że jest zajęty , ów gość wyciągną tylko z kieszeni pięciozłotowy banknot , wepchną go Sybirskiemu  kazał czym prędzej " poganiać szkapę" .

   Co było robić ? Pięć złotych to przecież całodniowy zarobek , a i to jak się ma fart! Sybirski zdzielił więc czym prędzej konia batem i ruszył w kierunku dworca. W duchu modlił się tylko ,że był umówiony wcześniej klient zasiedział się w restauracji ,dopóki on nie wróci pod " Ritza" 

   Dopiero po drodze wydało się ,co było powodem pośpiechu szczodrego grubasa. Przez  Białystok miał akurat przejechać sam Marszałek Józef Piłsudski. Co roku jeździł on tą trasądo Wilna , ale podróże te trzymane były w ścisłej tajemnicy. Ludzie dowiadywali sie o nich później z gazet. W kwietniu 1933 r . wyjazdowi Marszałka nadano jednak specjalny rozgłos . 

  W Wilnie obchodzona miała być właśnie 14 rocznica zdobycia miasta . Z tego powodu szykowano  tam koncentrację i przegląd oddziałów wojskowych , które brały udział w wydarzeniach 1919 r. Tak naprawdę jednak Piłsudskiemu chodziło o zademonstrowanie polskiej siły Hitlerowi, który właśnie doszedł do władzy w Niemczech .

   Na wszystkich stacjach między Warszawą a Wilnem pociąg z doczepioną salonką J. Piłsudskiego spotkały wiwatujące głośno tłumy . W Białymstoku było oczywiście tak samo . Oprócz licznie zgromadzonych mieszkańców miasta , na przybycie pociągu oczekiwał ,jak zwykle , wojewoda białostocki  marian Zyndram - Kościałkowski. Żona wojewody przysłała Marszałkowi i towarzyszącym mu osobom specjalny obiad. Po piętnastu minutach postoju pociąg ruszył dalej, przez Czarna Wieś i Sokółkę do Grodna. 

   O tym wszystkim Sybirski dowiedział się jednak później z opowiadań innych dorożkarzy. Po wyładowaniu pasażera na dworcowym postoju , ruszył bowiem czym prędzej z powrotem do miasta. Zdążył w ostatniej chwili. jego umówiony klient opuszczał właśnie chwiejnym krokiem podwoje hotelowej restauracji " Ritz' .


Jan Molik

Chwile mojego dzieciństwa na Młynowej

   Naprzeciwko, bliźniaczo podobne do naszego mieszkania, zajmowała starsza pani z jeszcze starszą mamą i nastoletnią córką - wdowa po oficerze wojskowym.

Codziennymi jej gośćmi, byli dwaj chłopcy - mniej więcej moi rówieśnicy. Jeden to Marek, drugi - Barnaba. Ich rodzice zginęli na wojnie i starsza pani sprawowała nad nimi opiekę. Byli to moi kumple.

  W czasie przedobiednim, drzwi naszych mieszkań były otwarte na oścież i często dawało się słyszeć:

- Zygmuntowa! ( to do mojej mamy ) A co gotuje dzisiaj na obiad?

 - Bede smażyła naleśniki z konfituro - odpowiadała mama.

- A ja usmaże placki kartoflowe - informowała starsza pani. 

Na obiad byliśmy wtedy wołani razem i razem go spożywaliśmy, korzystając z urozmaiconego menu.

  Fajnym miejscem naszych zabaw, były nasze " bokówki ". Prowadziliśmy tam różne interesy.

Kiedyś za szewski młotek, dostałem od nich taką kościelną gasiświecę na krótkim kiju. Były to początki handlu ... wymiennego oczywiście. Gasiświeca podejrzewam, była średnio potrzebna na co dzień sąsiadce, ale szewski młotek mojemu tacie, który reperował sam nasze obuwie ... i owszem.

  Po tym jak na wskutek swojego dochodzenia zlokalizował swój młotek w rzeczach sąsiadki, to po każde szukane narzędzie w późniejszym czasie, szedł od razu do starszej pani i prosił o klucz od jej bokówki.

  Innym, ulubionym miejscem naszego przebywania, był ogród, który uprawiała sąsiadka z dołu ... nie bęąc jego właścicielką. Ale tak po prostu lubiła. Pozostali lokatorzy, też mieli do niego dostęp ... po wyrastający szczypiorek, rzodkiewkę, sałatę, marchewkę, pietruszkę i. t. p. ... ale dopiero wtedy, gdy już nadawały się do konsumpcji.

Z Markiem i Barnabą wchodziliśmy tam, wyrywaliśmy marchewkę ... . Otarło się ją o spodenki i ze smakiem zjadło. Nie było wtedy w niej ani ołowiu ani żadnego " czernobyla ".

  Po całodziennych zabawach, umyci już do snu, w ciepłe wieczory, siadywaliśmy jeszcze na kamiennych schodkach naszej kamienicy by chłonąć rześkie już powietrze z zapachem kwiecia tego ogrodu i muzyką z harmonii Staśka - syna szewca z sąsiedztwa, słyszaną z otwartego okna jego pokoiku.

  Kiedy po latach, wspominając piękne chwile mojego dzieciństwa na Młynowej, ze swymi starszymi siostrami, pytałem które to kwiaty tak pięknie pachniały. Odpowiedziały mi godnym chórem, że to maciejka.


Tadeusz Wrona

Translate