Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ach ten Ritz

    W Ritzu zamieszkiwały sławne osoby, podczas występów w Białymstoku. Aktorki: Nora Ney, Pola Negri i Hanka Ordonówna, pisarz Stanisław Przybyszewski. Tu też gościł marszałek Edward Śmigły-Rydz i premier Felicjan Sławoj-Składkowski kiedy przyjechali z wizytą do Białegostoku. W restauracji na piętrze podejmowano śniadaniem marszałka Józefa Piłsudskiego. Wcześniej do gości hotelu zaliczali się również książę Feliks Jusupow, aktor Aleksander Wertyński oraz dyplomaci odwiedzający miasto.

   Doceniając wygodę hotelu lokowały się w nim dowództwa wojskowe rosyjskie i niemieckie. A kiedy druga wybuchła wojna światowa w 1939 r. niestety uroczysty obiad wydany w Ritzu utrwalił hitlerowsko -sowieckie braterstwo, w wyniku którego Białostocczyzna znalazła się pod okupacją radziecką. W 1941 roku na chwilę niemcy przechrzcili  Ritza na Hotel Europa . W 1944 r.  podpalili hotel, kiedy wycofywali się z Białegostoku. I tak skończyła się piękna historia .

   Nowej władzy nie bardzo pasował wizerunek przepychu i luksusu. Hotel Ritz w 1947 r. był rozsadzany materiałami wybuchowymi. Wojsko zakładało miny, lecz na nic to się zdało. Mury były potężne i nie chciały runąć. Zakładano więc liny, które były naciągane przez pojazdy gąsienicowe, aż wreszcie uległy rozpadowi. Rozbierano potem cegła po cegle aż do całkowitego jego zatracenia.

M.R

Szymborscy od ponad 100 lat robią zdjęcia

 

  Wśród najstarszych zdjęć na wystawie Wojskowi w fotograficznym atelier w Muzeum Wojska, są fotografie wykonane w studiu Józefa Szymborskiego ponad 100 lat temu. 

  Kiedy to się zaczęło? Tak dokładnie, to wiedział Józef, czyli mój dziadek - uśmiecha się Tadeusz Szymborski, właściciel zakładu fotograficznego przy ulicy Lipowej 27. Z wyliczeń ojca wynika, że był to 1898 rok, może trochę wcześniej, kiedy Józef jako młody chłopak założył kino obwoźne, a wkrótce potem poświęcił się fotografii. To co robił jego ojciec Feliks, a mój pradziadek, nie bardzo mu odpowiadało. Bowiem Feliks Szymborski był kamienicznikiem, wynajmował mieszkania. Ale nie przewidział jednego, że lokatorzy nie będą płacić. Zaległości rosły, sprawy ciągnęły się latami. Feliks nie wychodził z sądów, sam popadł w długi, bo nie miał z czego spłacać kredytu, w końcu bank zlicytował kamienicę. Ale pieniędzy na tyle jeszcze zostało, że kupił działkę na Lipowej. Była ona pokaźna, jak określa pan Tadeusz, ciągnęła się aż pod CPN i Cepelię.

  Józef miał fantazję. Jako pierwszy w Białymstoku posiadał samochód. Auto wzbudzało podziw, chociaż gdy wsiadło więcej osób, trzeba je było pchać, ale dziadek szyku zadawał - opowiada pan Tadeusz. - Oczywiście miał też motocykl i rower, co też nie było powszechne na początku XX w. Za zarobione pieniądze i przy pomocy ojca wyszykował zakład fotograficzny przy ul. Pięknej. Interes okazał się intratny, bo też i Józef bardzo się przykładał do tego fachu. Białostoczanie chętnie zachodzili do atelier, by się zdjąć na pamiątkę, jak wtedy mówiono. Przy Pięknej zrobiło się wkrótce za ciasno, właściciel zakładu otworzył większy, teraz już przy Lipowej 27. I tu już mógł się realizować w pełni. Zręczny, pomysłowy, taki Adam Słodowy tamtych czasów, wiele rzeczy robił sam - mówi o dziadku pan Tadeusz. - Urządził piękne atelier z balustradkami i z różnymi rekwizytami, które nadawały wnętrzu klimat i stanowiły wspaniałe tło. Scenografia była niczym z filmu. Dziennikarka Anna Zarembina, związana z rodziną Szymborskich (jej mąż Zdzisław, wieloletni fotoreporter Gazety Współczesnej to brat mamy pana Tadeusza) tak opisywała przed laty zakład: „Dla dzieci było miejsce pełne cudów, był koń na biegunach, szabelka, można było nałożyć kapelusz góralski, wywinąć ciupagą, przytulić puszystego misia, można było chwycić bukiet sztucznych kwiatów przyklęknąć na rzeźbionym klęczniku. Maleństwa fotografowano na futrzanych dywanikach, na fotelach obitych kwiecistą tkaniną. Były i zdjęcia dla żartu, żeby kogoś rozśmieszyć, bo przecież nikt nie mógł uwierzyć, że ci młodzieńcy przy sterach samolotu to naprawdę lotnicy w swoich RDW-6. Były takie tła, które nastrajały romantycznie: stare zamki z wieżyczkami, łabędzie, leśne ruczaje lub wielkie serca wycięte z tektury z prośbą-groźbą: bądź mi wierna. A na tle tej całej scenografii - rozbawione twarze młodzieży. Można było też zrobić zdjęcie w mundurze wojskowym choćby nawet w generalskim, ale najchętniej fotografowano się w marynarskiej bluzie”.

  Dawne atelier przy Lipowej 27 miało szklany dach, ale nie posiadało okien, więc dla regulacji światła dziennego przesuwano firanki - dodaje pan Tadeusz. - A zdjęcia robiono w ten sposób, że klient nie mógł się poruszyć w czasie naświetlania zdjęcia, prawie wstrzymywał oddech. Fotograf nakrywał głowę ciemną płachtą, nastawiał ostrość w aparacie, wołał: Uwaga! raz, dwa, trzy, gotowe. Klisze były szklane. Żeby wywołać jedno zdjęcie, Józef Szymborski musiał siedzieć parę godzin. W końcu sam doszedł do tego, dlaczego zdjęcia wychodzą prześwietlone. Podczas jednej z sesji z dzieckiem udało mu się złapać moment, kiedy maluch wytrzymał chwilę bez ruchu, a kiedy się poruszył, założył na obiektyw kapturek. Powtórzyć ujęcia już się nie udało, więc rad nie rad musiał wywołać kliszę. Zdjęcie wyszło doskonałe. Wtedy zrozumiał, gdzie popełnia błąd - zbyt długo naświetla zdjęcia. Zaczął skracać czas naświetlania i zdjęcia wychodziły coraz lepsze.

  Zakład Szymborskiego cieszył się dobrą renomą. właściciel przykładał wielką wagę do jakości zdjęć. Chociaż praca była uciążliwa, w ciemni, w oparach chemikaliów i ciągłym stresie, bo zdjęcia mogły nie wyjść, tak jak wszyscy sobie życzyli. A były to usługi terminowe.


Alicja Zielińska

Pocztówka. Wszyscy wszystkim ślą życzenia

    Wyparta dziś przez smartfony pocztówka z życzeniami niegdyś była wyczekiwana. W trudnych momentach dziejowych odegrała ważną rolę w podtrzymywaniu ducha niepodległości wśród Polaków i kształtowaniu patriotyzmu. A nazwę pocztówka wymyślił Henryk Sienkiewicz.

  Popularna pocztówka jako nazwa pojawiła się w Polsce w 1900 roku. Wtedy to właśnie w Warszawie odbyła się wystawa kart pocztowych zorganizowana przez Towarzystwo Dobroczynności. Podczas tej imprezy ogłoszono konkurs na polską nazwę ilustrowanych kart, bo takiego określenia wtedy nie było. Nazywano je różnie: widokami, pocztowymi kartami ozdobnymi czy wreszcie widokówkami. Ze zgłoszonych 296 propozycji jury składające się z wybitnych językoznawców, członków redakcji Słownika Polskiego, do drugiego etapu zakwalifikowało pięć: listewka, otwartka, pisanka oraz pocztówka. Zwiedzająca wystawę publiczność wybrała pocztówkę. Jak się okazało autorem tej nazwy był późniejszy noblista Henryk Sienkiewicz, występujący pod pseudonimem Maria z R.

  Sama historia pocztówki sięga jednak wcześniejszych lat. Za wynalazcę świątecznej kartki uważany jest Szkot Thomas Sturrock. Stworzył ją około 1841 roku. Dwa lata później, jak czytamy w różnych źródłach podawanych w internecie, na zlecenie sir Henry'ego Cole'a, dyrektora Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie, wyprodukowano pierwsze drukowane kartki w ilościach hurtowych. A potem to już poszło. Wysyłali je wszyscy i wszędzie.

  Do nas również przyszła ta moda. Podobnie jak w całej Europie zwyczaj zbierania pocztówek rozpowszechnił się pod koniec XIX wieku. Przyjmuje się, że najstarszą pocztówką pochodzącą z obecnych ziem polskich, a kiedyś Cesarstwa Niemieckiego jest widok Śnieżki z 23 lipca 1873 r. Wydał ją Fryderyk Sommer, właściciel schroniska na tej górze, a jednocześnie urzędnik agencji pocztowej. Kartka bardzo się spodobała turystom i niebawem wysyłano ją masowo. Dość powiedzieć, że w roku 1900 ich dzienna sprzedaż wynosiła 1500 sztuk.

  W zaborze rosyjskim, a więc na naszych terenach kartki pocztowe pojawiły się później, około 1895 r. Było to związane z ogólnym zapóźnieniem Imperium Rosyjskiego w stosunku do innych państw europejskich, ale także z wszechobecną cenzurą. Korespondencję wolno było umieszczać wyłącznie na stronie z ilustracją, dlatego też ilustracje były początkowe niewielkie i posiadały margines na korespondencję. Druga strona, rewers, przeznaczona była jedynie na adres.

  Doniosłą rolę w rozwoju polskiej pocztówki w zaborze rosyjskim odegrało założone w 1906 roku Polskie Towarzystwo Krajoznawcze. Wiele z nich zaprojektował malarz, fotograf i krajoznawca Mikołaj Wisznicki. Wśród najpiękniejszych edytorsko serii takich jak Zamki polskie, Stara Warszawa czy Krajobrazy polskie, była też seria Puszcza Białowieska i Ziemia Łomżyńska.

  Pocztówki odegrały wielką rolę w okresie zaborów. Mimo cenzury wydawano całe serie kart mających umacniać świadomość narodową, odwołujących się do polskiej historii i tradycji. W okresie międzywojennym dużo jest pocztówek ze scenkami rodzajowymi, jakby z seriali: szczęśliwa rodzina, zakochana para. Są też krajobrazy zimowe - przykryte śniegiem drzewa i domy, z których przez okienko widać płomień świecącej lampy. Wiele wdzięku mają pocztówki z dziećmi - szczególnie dużo wychodzi ich w latach 20 i 30.

  Wojna i zmiany ustrojowe odbijają swoje piętno i na pocztówkach, zwłaszcza świątecznych. Jeszcze pod koniec lat 40. są na nich motywy religijne, pewnie dlatego, że zachowały się stare matryce. Później znikają. Nie ma już Bożego Narodzenia. Jest świeczka, choinka, ale nie ma żadnych atrybutów świętości.


Alicja Zielińska

Ślady na piasku

  Wąskie ulice zazwyczaj senne i ciche w ciągu dnia, wieczorami pustoszały zupełnie. Poza ostatnim autobusem PKS z Białegostoku, po zapadnięciu zmroku, nikt nie spodziewał się usłyszeć warkotu silnika ani odgłosu kół bębniących na bruku. Niewielu mieszkańców posiadało wtedy samochody, a motory uznawano za pogranicze luksusu. 

   Najliczniej na drogach reprezentowane były rowery i motorowery. Stare i nowsze, rożnego pochodzenia i kształtu, zapewniały tani transport, zaopatrzenie i łączność ze światem. Często wyposażone w dodatkowe bagażniki i siodełka nadawały się idealnie na zakupy, grzybobranie lub wycieczki. 

   Parkowało się je w specjalnie do tego celu przeznaczonych, stalowych stojakach, obecnych przed każdym sklepem, restauracją, przychodnią czy kościołem. Nie przypominam sobie abyśmy używali jakiś zabezpieczeń przed złodziejami. Wtedy jeszcze było rzeczą oczywistą, że zostawiony bez nadzoru rower był na zewnątrz bezpieczny. Milicjanci, listonosze, księża…nikt nie gardził wówczas składakiem.

   Dziadek posiadał niemiecki, przedwojenny jeszcze jednoślad. Wyglądał jak zabytek, z metalowym siodełkiem obciągniętym brązowa skórą. Wujek wykonał własnoręcznie dodatkowe siodełko, które zostało pomalowane na niebiesko, umoszczone gąbką i przymocowane śrubami do ramy tuż za błyszcząca kierownicą. 

   To na tym siedzisku jako dziecko, z tatą służącym za kierowcę i przewodnika, zjeździłem leśne dukty, groble i polne drogi wokół Supraśla. Kiedy już wyrosłem z bycia wożonym to właśnie na drodze do Krasnego Lasu uczyłem się jeździć na dwóch kołach. Skończyło się to kąpielą w rowie wypełnionym wodą, ale opanowanie tej sztuki okazało się łatwiejsze niż myślałem.

   Pamiętam doskonale wysokie, betonowe krawężniki utrudniające poruszanie się ulicami miasteczka, oraz to jak bardzo swędziały mnie dłonie po przejażdżce na bruku, kiedy cały rower wibrował pode mną jak szalony. Każda ścieżka, łacha piasku pomiędzy kocimi łbami, każda polna czy leśna droga, wszystkie te miejsca były naznaczone obecnością rowerzystów. Ślady opon odciśnięte w podłożu. Jak podpis.

   Kiedy dziś myślę o tamtych czasach, zaczynam zdawać sobie sprawę, że jednoślad był stałym, choć być może nieuświadomionym elementem krajobrazu Supraśla. Zaparkowany przed sklepem, leżący na łące nad Zajmą, oparty o drzewo przed domem. Samochody się widywało. Rowery były wszędzie. Minie wiele lat zanim wkradną się one ponownie w łaski zwykłych ludzi. 

   Na szczęście, bo jazda na siodełku, choć wolniejsza, wzbogaca niepomiernie interakcję z otoczeniem i czyni podróżowanie bardziej interesującym w porównaniu do odizolowanego, bezdusznego wnętrza samochodu.

Na zdjęciu: droga na Krasny Las - rodzina na rowerach.


Łącki Dziadzio

Translate