Postaw mi kawę na buycoffee.to

Głos z Ultry


   Same początki związane z ruchem kibicowskim na Jagiellonii sięgają połowy lat siedemdziesiątych, a konkretnie lat 1973 – 1975 kiedy to kibice Jagiellonii udawali się na mecze wyjazdowe do Warszawy na Polonię, do Płocka na Wisłę i Suwałk na Wigry. Co warte podkreślenia nie były to masówki, na które jechały ,,zakłady pracy”, a spontaniczne wyjazdy kibiców, którzy na meczach w Warszawie czy Płocku wyposażeni w barwy i doping zagrzewali swoich ulubieńców do boju. Ten doping szczególnie w Płocku bardzo się przydał, bo Jagiellończycy wygrali w mieście dzisiejszych ,,Nafciarzy” i po zwycięstwie w Białymstoku nad kolejną Wisłą, tym razem z Tczewa awansowali do II ligi!

   Był to spory sukces tym bardziej, że Jagiellonia była pierwszym klubem z Białegostoku, który awansował do II ligi na boisku, a nie przy zielonym stoliku jak to miało miejsce w przypadku Gwardii czy Włókniarza. Popularność ,,żółto-czerwonych” była spora na meczach II ligowej Jagiellonii (mecze rozgrywane na stadionie Gwardii). 

   W pierwszych dwóch sezonach notowano bardzo wysoką frekwencję. Wystarczy wspomnieć, że kibice Jagiellonii ustępowali jedynie Lechii Gdańsk i Arce Gdynia. Duża frekwencja nie oznaczała wcale, że atmosfera na stadionie była ,,gorąca” ( najwierniejsi kibice ginęli w tłumie). Co ciekawe sami zawodnicy i prasa podkreślali, że lepiej kibice Jagiellonii prezentują się w meczach wyjazdowych gdzie choć nieliczni potrafili stworzyć doping i bardzo fajną atmosferę. Wyjazdów w II lidze nie było za wiele, ale kibice z Białegostoku zaliczyli ich kilka, głównie do Warszawy na mecze z Polonią i Gwardią. Wyjazdy te odbywały się na własną rękę pociągiem gdyż klub nie próbował pomagać fanom, za ,karę”, iż ci nie chcieli zorganizować się w ,,Klub Kibica” podległy władzom klubu.    Tworzenie tego ,,tworu” szło bardzo opornie i upadło w momencie gdy Jagiellonia w swoim trzecim sezonie II ligowym spisywała się coraz gorzej i spadła do III ligi. Można powiedzieć, że od 1978 roku zaczął się ,,kryzys”, ale nie potrwał długo…

PIERWSI SZALIKOWCY

   W sezonie 1978/1979 w życiu kibicowskim Jagiellonii nastąpił ogromny przełom, otóż to właśnie wtedy na meczach ,,budowlanych” pojawią się ,,szalikowcy”. Pomysłodawcą i osobą, która na nowo ,,rozkręciła” życie kibicowskie był właśnie Artur. 

   Wraz z kumplami z ogólniaka postanowił działać. Ciekawa jest geneza tego wszystkie, otóż bodźcem dla młodych kibiców okazał się reklama papierosów, na której w tle widnieli fani Liverpoolu wyposażeni we wspaniałe szale. Oglądając taką reklamę padło pytanie ,,kiedy do nas dotrą szaliki?” i tak się zaczęło. Pierwszym posiadaczem szala był właśnie Artur, który zamówił kilka sztuk w jakimś zakładzie na Grochowej. Pada tutaj mit, że pierwsze szale robione były na drutach przez babcie, ciocie lub mamy. 

   Ich wygląd był zupełnie inny niż tych znanych nam z początku i drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Były to szaliki oczywiście w barwach ,,żółto – czerwonych” w równe cieniutkie paski (patrz zdjęcia). Końcówki owych szalików były zakończone kolorem czerwonym i tak jest do dzisiaj. Wielu jednak sobie zadaje pytanie dlaczego akurat zakończone czerwienią? Jak twierdzi Artur nie ma w tym żadnej filozofii: ,,a no dlatego, że na czerwonych końcówkach mniej było widać zabrudzenia” – mówi. 

   Zapytaliśmy też Artura o inne akcesoria kibicowskie np. o flagi. Twierdzi, że wtedy w Polsce raczej nikt nie posiadał flag wieszanych na płot, podobnie było w Białymstoku. Przypomina zaś sobie, iż w 1974 roku kiedy zaczynał przygodę z Jagiellonią na stadionie można było zaobserwować kibiców z flagami, ale na kijach. Pierwsze flagi wieszane na płot na Jagiellonii pojawią się w latach osiemdziesiątych, zresztą tak jak w całej Polsce.

   Podobnie sprawa wygląda z szalikami z tego co twierdzi Andrzej w powszechnym użyciu były wtedy nie szaliki, a trójkątne chusty, które zarzucano na plecy. Tak przystrojona do Białegostoku zawitała ekipa kibiców Lechii w 1976 roku.

MŁYN POD BUDKĄ

   Uzbrojeni w szaliki młodzi kibice postanowili rozpocząć zorganizowany doping na meczach Jagiellonii. Znaleźli oni bardzo szybko swoje miejsce na stadionie Hetmana (Jagiellonia nie grała wtedy na Jurowieckiej), była to centralna trybuna, ale nie ta, gdzie dzisiaj zbierają się fani Jagi gdy ta gra na obiekcie przy ul. Słonecznej.    Była to dzisiejsza honorowa trybuna, znajdująca się pod metalową konstrukcją, w której znajdują się głównie pomieszczenia dla przedstawicieli prasy. Ówcześni kibice nazwali to miejsce pod ,,Budką”. Dzisiaj oczywiście młyn znajduje się w innym miejscu jednak została pieśń, która przypomina, iż sektor szalikowców znajdował się pod ,,Budką”:

W empekach jest tłok,

W empekach jest tłok,

Kibice na MKSB jadą,

Pod budką jest szał,

Żółto-Czerwonych barw,

Śpiewamy całą Wiarą:

Hej MKSB!

Do boju hej Jagiellonio!

Gdy strzela nasz Andrzej,

To nikt nie obroni,

Bo rządzą Żółto-Czerwoni!

    Początkowo młyn wyglądał skromnie, ale z meczu na mecz było coraz lepiej. Coraz więcej też osób można było spotkać przy odzianych w żółto-czerwone szaliki i flagi na kijach. Zapytany o repertuar dopingu Artur stwierdził, że ,,menu pieśni” było zbliżone do obecnego, w tej dziedzinie niewiele się w Białymstoku i Polsce zmieniło – no chyba, że na gorsze.

WYJAZDY

   Kibice Jagi na wyjazdowym meczu z Mazurem Ełk – rok 1979Szybki przyrost kibiców w młynie doprowadził do tego, że przyszedł czas na pierwsze wyjazdy nowej generacji. W 1979 roku szalikowcy Jagiellonii stawili się w pokaźnych liczbach po kilkaset osób w Suwałkach i Ełku. Właśnie z tego drugiego wyjazdy pochodzą fotki, na których widać grupę kibiców Jagiellonii zaopatrzonych w szaliki, czapeczki zimowe w barwach klubowych i dużą ilość flag na kijach. 

   Jak wspomina Artur w Ełku i Suwałkach ubrania na ,,żółto-czerwonych” fani budzili ogromne zdziwienie miejscowych ,,patrzyli na nas jak na kosmitów” – mówi Artur. W tamtym okresie w trakcie takich spotkań na stadionie nie było milicji dlatego podczas meczu dochodziło do utarczek słownych, a po gwizdku sędziego do drobnych przepychanek z miejscowymi. 

   Nie wymienialiśmy do tej pory oprócz Artura innych osób, które wtedy uczestniczyły w życiu ,,Fan Clubu”, nasz rozmówca wymienił znanych pewnie do dzisiaj kibiców: Kraja, Tara, Baran. Co ciekawe w Ełku działała grupa kibiców zorganizowana przez znanego sympatyka Mazura i Legii – Makarewicza. Organizacja kibiców w Ełku wzorowana była na idei Aleksandrowicza i głównie polegała na organizowaniu wyjazdów (z czasem na Legię) pracownikom ,,Zakładów Mięsnych” w Ełku.

   Gdy Jagiellonia w sezonie 1980/1981 ponownie awansowała do II ligi wyjazdy również się odbywały, ale jeżdżono w mniejszych liczbach, a czasami nawet tylko w kilka osób. Na frekwencję na stadionie jak i na wyjazdy wpływ miała na pewno słaba postawa piłkarzy Jagiellonii.

GOŚCIE W BIAŁYMSTOKU

  Pierwsi kibice przyjezdni zaczęli się pojawiać w momencie gdy piłkarze Jagiellonii zaczęli liczyć się na arenie krajowej. Jako debiutanci w Białymstoku w 1974 roku zjawili się kibice Polonii Warszawa, z którą Jagiellonia walczyła w barażu o II ligę. Fani ,,czarnych koszul” bywali praktycznie za każdym razem w Białymstoku gdy ich zespół spotykała się z Jagiellonią. Arturowi w pamięci zapadła jedna z wizyt około 60 kibiców Polonii Warszawa prezentującej się bardzo efektownie pod względem wizualnym.

   Na kolejne wizyty trzeba było czekać do zdobycia upragnionej II ligi. W 1976 roku w Białymstoku zjawili się fani Lechii Gdańsk i podobno dziesięcioosobowa grupa kibiców Arki Gdynia. Później już różnie z tym bywało na pewno w sezonie 1980/1981 (II liga) do Białegostoku zawitało 5 fanów Poloni Bydgoszcz.

   W 1981 w Białegostoku zjawiła się Legia Warszawa, która to spotkała się z Jagiellonią w ramach PP. Mecz ten wzbudził spore zainteresowanie i pojedynek III ligowca z I ligowcem przyszło obejrzeć 8 tyś ludzi, w tym na stadionie była obecna 100 osobowa grupa kibiców z Warszawy, która na stadion dotarła w eskorcie milicji. Trasa przemarszu legionistów wiodła przez jedną z alejek leśnych w kierunku Słonecznej. 

  Wtedy to z lasu jak pod ,,Grunwaldem” wytoczyli się Jagiellończycy w dużej sile. Próba starcia zakończyła się niepowodzeniem (Artur przyznaje, że legioniści zachowali ,,fason”) i skończyło się tylko na obopólnych ,,uprzejmościach”.

  W 1982 w Białymstoku wizytę złożyli kibice ełckiego Mazura, który przyjechał na ,,świętą wojnę” kilkoma autokarami, po meczu zostały one doszczętnie zdemolowane przez fanów Jagiellonii, którzy zaatakowali siedzących w nich ełczan. Atak był spowodowany zaszłościami, o których doskonale pamiętali ,,żółto-czerwoni”. Moment ataku nie był przypadkowy, czekano tylko kiedy podpici ,,pracownicy Zakładów Mięsnych” wsiądą do swoich pojazdów. W innym wypadku konfrontacja z gośćmi, których średnia wieku przekraczała grubo trzydzieści mogła się skończyć zupełnie inaczej.

  Bójki różnego rodzaje, akcje zdarzały się w tamtych czasach jednak jak twierdzi Artur więcej w tym wszystkim plotek niż prawdziwych faktów (skąd my to znamy?). Drobne wręcz czasami incydenty w relacjach rozrastają się do olbrzymich rozmiarów i z czasem stają się powszechnie funkcjonującymi mitami.

ZGODY

   W latach siedemdziesiątych Jagiellonia nie posiadała żadnej ,,zgody” z innymi kibicami. Taką pierwszą poważną zgodą była przyjaźń z Widzewem, który w 1983 rozgrywał w Białymstoku swoje mecze pucharu UEFA. Od tego się wszystko zaczęło. Często bywało tak, że zgody były zawierane przez kibiców, którzy utrzymywali z sobą zażyłe kontakty osobiste.

    Tekst powstał dzięki Zygmuntowi, Piotrkowi JB którzy spisali wspomnienia i Drzefkowi , który wyłowił Artura.

Wspomnienia z ulicy Nowej i dzielnicy Nowe Miasto

    Nazwa ulicy do dziś pozostała. Ale jak pisze Jan Skowroński, na Nowej z lat jego dzieciństwa i młodości pozostało już tylko kilka osób. I jakże to inna ulica niż kiedyś. Doktor Jan Skowroński... przyniósł fotografie, opowiedział o swojej rodzinie, o ul. Nowej i Nowym Mieście - dzielnicy, w której się urodził i gdzie mieszka do dzisiaj, chociaż już nieco dalej.  

  Przez wiele lat po wojnie była nieutwardzona. Piaszczysta latem, jesienią rozmokła i błotnista. Ludzie, którzy tu mieszkali byli biedni. Domy były niewielkie. Drewniane, otoczone ogródkami. Większość mieszkańców hodowała kury, a często w chlewiku świniaka. 

  Przed Bożym Narodzeniem sąsiedzi pomagali sobie przy uboju. Najbliższy sklep spożywczy znajdował się w domu Pastuszków na ul. Pułaskiego, naprzeciwko szkoły podstawowej nr 14. Do centrum miasta było około 5 km, trochę bliżej na Sienny Rynek. Komunikacja miejska zaczynała stawiać pierwsze kroki po 1949 roku. Zakupów więc rodzice dokonywali na ulicy Kawaleryjskiej. 

  Ulicą tą szczególnie w czwartki, kiedy odbywał się targ na Siennym Rynku, ciągnęły furmanki, wypełnione po brzegi artykułami rolnymi. Można było potargować się i kupić wszystko. Ziemniaki, owoce, warzywa, jaja, mleko, kury, a nawet świeże ryby. Chłopi (określenie rolnik wtedy nie funkcjonowało) sprzedawali świeże mięso wieprzowe, wołowinę, baraninę, słoninę oraz cielęcinę. Oferowali mąkę, kaszę, mąkę, miód. Zakupy na ulicy robili wszyscy okoliczni mieszkańcy. 


  Wozy poruszały się na drewnianych kołach, a ciągnęły je poczciwe jeden lub dwa konie. Gospodarze często zatrzymywali się na dłużej, by skorzystać z usług kowala. Kowal, pan Bronek Matusiak miał kuźnię na ul. Kawaleryjskiej. Znajdowała się ona naprzeciw kamienia, w miejscu obecnego hotelu dla handlowców ze wschodu. Kuźnia była oblegana, gdyż gospodarze podkuwali konie i dorabiali zużyte części do furmanek. 

  Bywało, że godzinami gapiłem się na palenisko i miech kowalski oraz na kucie na wielkim kowadle podków dla koni, a potem na przymocowywanie ich do końskiego kopyta. Po wojnie pozostało wiele niewypałów, walała się naokoło amunicja. Zdarzały się nieszczęśliwe wypadki i tragiczne zdarzenia przy manipulowaniu bronią. Jeden ze starszych kolegów zginął podczas zabawy z niewybuchem przez ciekawość, inny stracił nogę. Moja pierwsza klasa mieściła się na ul. Mazowieckiej. 

  Była to szkoła podstawowa nr 11, znajdowała się trzy kilometry od domu. Chodziłem do szkoły oczywiście pieszo, jak wszystkie dzieci z dzielnicy. W 1949 roku przeniesiono nas do nowo powstałej szkoły nr 14 na Nowym Mieście. 

  Budynek był drewniany, bez łazienek i ubikacji, opalany węglem w piecach kaflowych. Podłogi z drewnianych desek, ławki mocno zniszczone, okna nieszczelne z dziurami, przez które zimą mocno wiało. Ogółem były cztery sale lekcyjne, a nauka odbywała się na dwie zmiany. W części korytarza, prowizorycznie odgrodzony, znajdował się pokoik nauczycielski. Urzędował tu również kierownik szkoły. Na poddaszu mieszkała woźna, pani Mickiewicz z rodziną. Warunki do nauki były bardzo trudne. 

  Młodzież na przerwach tłoczyła się na wąskim korytarzu lub przebywała na podwórzu, na dziedzińcu szkolnym. Najgorsze do przetrzymania były zimy, które w tamtych latach obfitowały w śnieg i były bardzo mroźne. Podczas większych mrozów uczniowie nie chodzili do szkoły, naukę zawieszano. Sala gimnastyczna została dobudowana do starego budynku dopiero w 1952 r. Ja już nie miałem przyjemności z niej korzystać (obecnie w pomieszczeniu tym znajduje się sklep spożywczy). 

  Mimo trudnych warunków lata nauki w w tej szkole wspominam bardzo ciepło. Atmosfera była prawie rodzinna, nauczyciele uprzejmi i wyrozumiali. W latach 70. bywałem w szkole nr 14 na wywiadówkach moich dzieci, syna Krzysztofa i córki Małgorzaty. Była to już całkiem inna szkoła. Okazały budynek, obszerne korytarze, duża sale lekcyjne z wyposażeniem nie przypominającym tamtych powojennych lat, piękna sala sportowa. Szkoła wybudowana została na naszym dawnym boisku szkolnym, na którym spędziłem wiele godzin.


Dr. Jan Skowroński

Alicja Zielińska

Translate