Nie wiem, z którego roku pochodzi to zdjęcie i kto je wykonał. Pamiętam jednak dobrze ten sklep na pryncypialnej ulicy Lipowej, blisko ratusza. Sprzedawano tu ryby. Jeśli tak, to nie powinna dziwić kolejka, a największa ustawiała się przed dniami postów.
Minęły te czasy, gdy śledzie bez kolejki można było kupić koło ratusza. Niebyle jakie śledzie, bo tłuściutkie uliki, błyszczące się, wyciągane prosto z beczek. Palce lizać! Tak było przed wojną .
Z białostockimi śledzikami miałem przygodę w końcu lat sześćdziesiątych. Mieszkałem wówczas na Ostrowi Mazowieckiej i jeździłem często do Warszawy. Najchętniej okazjami, bo autobusy były przepełnione, a jazda pociągiem z przesiadką w Małkini i Tłuszczu trwała straszliwie długo. Tego dnia załadowałem się do kabiny stara (były takie rodzime ciężarówki), gdzie już siedział jeden zając.
Kierowca jechał wyjątkowo wolno i ten przygodni kumpel nie wytrzymał: - Panie szofer, a co tak powoli jedziemy, wszystkie śledziki nas wyminą. Śledziki, czyli kierowcy z rejestrację białostocką. Okazało się jednak, że ten nasz też miał tablicę z AM. Dał nagle po hamulcach i śpiewnym, ale gniewnym głosem wyrzucił z siebie: - Jak ja jestem śledzik, ty wy halibuty i wypieprzajcie (podaję wersję łagodniejszą) z mojego samochodu. – Raczej z akwarium, burknął ten drugi pasażer, ale trzeba było się ewakuować.
Czy słowo śledzik brzmiało obrażająco? Moim zdaniem nie, Bardzo wiele osób mówiło wówczas w mieście nad Białką z charakterystycznym akcentem. Podobny, choć łagodniejszy zaciąg miał i prezydent Ryszard Kaczorowski.
Fachowcy odróżniali śledzikowanie od mowy kresowej. A pean na cześć mowy białostockiej napisał Aleksander Dresler, chłopak z ulicy Sosnowej, harcerz (znał druha Ryszarda), który dziwnym przypadkiem wylądował pod koniec wojny w Danii i tam zakończył życie. Wylądował dosłownie, by uciekł w porcie z niemieckiego statku.
Oto poezja Sańki: Gdzie są dawni mieszkańcy z ulicy Sosnowej „… mówiący tą piękną i charakterystyczna gwarą, łagodną jak krajobraz Podlasia, melodyjną jak szum zboża w lipcowym powiewie i tak szczerą, jak serce przedwojennego białostoczanina…?”.
Odeszli na zawsze, a ja ich jeszcze słuchałem na rynku na Bojarach. Można tam było kupić i wychudzone, peerelowskie śledzie. Sprzedająca pytała – Ile śledziów? I krzywiła się, jak ktoś powiedział na przykład pół kilograma.. – Ile sztuk zapytuje?
We wsi Góra Strękowa widziałem pomnik śledzia. Dlaczego tam? Przecież w Narwi nie pływają. Pomnik skromny, skryty wstydliwie. To może w Białymstoku, gdzie trwa w najlepsze moda na pomniki i ławeczki też pora upamiętnić charakterystyczną postać żydówki sprzedającej uliki pod ratuszem?
Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)