Najlepszą szkołą na świecie była Szkoła Podstawowa nr 11 przy ul. Mazowieckiej 35. Wszyscy nauczyciele byli wspaniali, a niektórzy jeszcze lepsi. Zdarzało się, że nasze poczucie humoru różniło się nieco od poczucia humoru grona pedagogicznego.
Część nauczycieli nagradzała za wyróżniającą się aktywność podczas lekcji wyłącznie chłopaków, nie wiem dlaczego dyskryminując dziewczęta. A nagrody bywały różne. Pani Borkowska miała zwyczaj wymierzać nagrodę po plecach lub łepetynie nylonową siatką własnoręcznej roboty. Inni nauczyciele swoją wdzięczność za pomoc w prowadzeniu lekcji przelewali na nasze ręce linijką, drewnianym cyrklem lub piórnikiem. Chyba nie zdawali sobie sprawy, że siedzenie w oślej ławce, lub klęczenie na woreczkach z grochem było dla niektórych wielkim wyróżnieniem oraz podstawą do szacunku i uznania wśród kolegów.
Nie myślcie sobie, że były tylko wyróżnienia i nagrody. Zdarzały się również srogie kary, takie jak chociażby siedzenie w jednej ławce z koleżanką z klasy. Pamiętam, że siedziało się wówczas na samym brzegu ławki, jednym pośladkiem, aby nie stracić wcześniej wypracowanego poważania wśród kolegów. Magia szkoły polegała na tym, że my za bardzo nie informowaliśmy rodziców o otrzymanych „nagrodach i wyróżnieniach”, rodzice nas za bardzo nie wypytywali, co się dzieje w szkole, a nauczyciele samodzielnie wymierzając sprawiedliwość, też nie absorbowali rodziców naszym zachowaniem.
Moja ukochana Szkoła Podstawowa nr 11 pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Naukę w niej rozpocząłem przepisowo, w wieku 7 lat, będąc absolutnym analfabetą, albowiem w przedszkolu czas spędzałem na zabawie. W tamtych czasach panie przedszkolanki nie psuły podopiecznym dzieciństwa, nie uczyły czytania i pisania, dlatego też literki zacząłem poznawać dopiero w szkole, z elementarza Falskiego. Naukę czytania, pani wychowawczyni Wójtowicz, zwana przez dzieci Sową, próbowała realizować poprzez obowiązkową wśród uczniów prenumeratę Świerszczyka”, „Płomyczka”, czy „Płomyka”. Często i tak trafiały się jednostki odporne na taką wiedzę i część uczniów pozostawała na drugi rok w tej samej klasie.
Z pierwszych lat podstawówki pamiętam niskie, ciemnozielone ławki z kałamarzem i wyżłobieniem na obsadki i ołówki. Zdarzało się, że przed klasówką jakaś niewidzialna ręka powkładała do kałamarza kredę, która skutecznie ratowała uczniów przed dodatkowym stresem. Pisanie kartkówki, to przecież nie to samo, co granie w piłkę lub skakanie po drzewach. Niektórzy uczniowie mieli problemy z tym, aby odpowiednio zanurzyć stalówkę w kałamarzu i pisać nie powodując kleksów. W razie kłopotów, z pomocą przychodziła bibuła, w którą zaopatrzony był każdy zeszyt. Jak na uczniów przystało, mieliśmy w większości brązowe tornistry z tektury, a w nich drewniane piórniki z wysuwanymi wieczkami, którymi nauczyciele nieraz próbowali nas wychować na posłusznych i grzecznych uczniów. Zdarzało się, że w tornistrze obok podręczników pojawiały się liczydła, patyczki do liczenia, lub kolorowe woskowe kredki, albo kolorowe wycinanki. Taki tekturowy tornister w zasadzie wytrzymywał cały rok szkolny. Nie wiem tylko dlaczego u dziewczynek wyglądał przeważnie jak nowy, za to chłopcy musieli już wiosną zatykać dziury na rogach, by ołówki nie uciekały na zewnątrz.
Każdy uczeń wyglądał podobnie, choć ciemnogranatowy fartuszek z białym kołnierzykiem i tarczą sprawiał schludne wrażenie u niektórych uczniów tylko na początku zajęć szkolnych. Worek na kapcie, będący nieodłącznym atrybutem ucznia, znakomicie nadawał się do prowadzenia bitew między uczniami w drodze powrotnej do domu. Początek i koniec lekcji ogłaszała pani woźna donośnym, ręcznym dzwonkiem.
Warunki w szkole były trudne: ciasnota, piece fizyczne. Woźna musiała przyjść bardzo wcześnie do pracy, aby uczniowie mieli ciepło w klasie. W czasie mroźnej zimy szkołę zamykano na kilka tygodni z powodu niskich temperatur. Cóż to była za radość dla dzieciarni! Pomimo mrozów sięgających -25 st., dzieci przebywały cały czas na podwórku. Nie przeszkadzały sople wiszące pod nosem i oblodzone rękawice, ani mróz szczypiący w palce u nóg.
Fenomenem tamtych czasów była szkolna sławojka stojąca na podwórku. Pomimo spartańskich warunków zawsze było tam czysto i schludnie. Zapach chloru zmieszany z zapachem dymu papierosowego i ochroną starszych kolegów, sprawiał, że czuliśmy się w miarę bezpieczni. Załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych było nie lada wyzwaniem, aż dziw bierze, że żadne dziecko nie uległo wypadkowi, nikt nie wpadł do środka, ani się nie poturbował. Bywało, że jakiś nauczyciel zdzielił po łepetynie ucznia robiącego kreatywne żarty kolegom korzystającym z kibelka. Faktycznie, poczucie humoru mieliśmy nieco inne. Dzisiaj dzieciaki zapewne nie poradziłyby sobie w takich warunkach, a i żaden rodzic nie puściłby swojej pociechy na taki obóz przetrwania.
Na ulicy Garbarskiej znajdowała się piekarnia, z której zapach chleba i bułek dochodził aż do szkoły. Dlatego biegaliśmy na dużej przerwie zaopatrzyć się w świeże wypieki. Stając na palcach, wyciągaliśmy bułeczki przez kraty w oknach, by dokonać degustacji i oceny organoleptycznej kajzerek oraz bułek drożdżowych leżących na wózku piekarniczym. Nie mieliśmy pojęcia, że nasze działania można określić takimi mądrymi słowami, ale robiliśmy, co nam dyktowało serce i burczący żołądek. Zdarzało się czasami, że piekarz niezbyt zadowolony z naszej degustacji, obsypał fartuszki szkolne suchą mąką. Mąka nie bardzo dawała się oczyścić z fartuszka, a nauczyciel od razu i bez pytania o szczegóły mógł zdyscyplinować ucznia przeszkadzającego w pracy mistrzom piekarnictwa.
Wystarczyło urwać się z lekcji i przebiec ulicą Chełmską, by obcować z historią na żydowskim cmentarzu, wśród niezbyt dobrze zachowanych kamieni nagrobnych. Wyobraźnia dziecięca splatająca się z krążącymi opowieściami dorosłych sprawiała, że cmentarz żydowski inaczej nazywany mogiłkami, był fantastycznym miejscem do wszelkiego zabaw i – co dziwne – nikt tego dzieciom nie zabraniał. Z żalem przyjęliśmy wiadomość o zamknięciu cmentarza i budowie na jego miejscu hali targowej.
Po zakończeniu roku szkolnego, lub na jego początku, uczniowie, którzy otrzymali promocję do następnej klasy, kupowali na szkolnej giełdzie od starszych uczniów podręczniki do dalszej edukacji. W owych czasach pewnie nie było tylu mądrych profesorów, którzy by tak jak dzisiaj, zmieniali podręczniki, niczym kelner talerzyki na weselu. Z tego samego podręcznika dzieci mogły korzystać przez wiele lat, tym bardziej, że nowych książek była ograniczona ilość i nie każdy mógł sobie na nie pozwolić. Młodsze rodzeństwo korzystało z tych samych podręczników co starsze dzieci, a zdarzało się, że i z tych samych zeszytów. 😃 Nowe podręczniki otrzymywali przeważnie najlepsi uczniowie. Pozostali, którzy nie mieli takiego zapału do nauki, musieli zadowolić się używanymi książkami, które miały w sobie niepowtarzalny urok, biorąc pod uwagę dopiski i rysunki wykonane przez poprzednich użytkowników.
Nauczyciele nie zawsze byli tak wyrozumiali jakbyśmy chcieli. Zdarzało się, że aktywną elitę młodzieży zostawiali na drugi rok w tej samej klasie, lub przydzielali za „dobre wyniki w nauce” tzw. poprawki, których wykonanie podczas wakacji gwarantowało uzyskanie promocji do następnej klasy.
Pamiętam, że w czwartej lub piątej klasie odrabialiśmy prace społeczne na budowie powstającego osiedla przy ul. Wesołej, przekładając jakieś cegły z jednego kata w drugi.
Pomimo siermiężnych warunków, grono pedagogiczne przykładało dużą wagę do higieny osobistej i naszego zdrowia. Wychowawczyni dbała o to, aby na dużej przerwie dzieci jadły drugie śniadanie, które przynosiły z domów zapakowane w Trybunę Ludu lub inną Gazetę Białostocką. Aż do momentu, gdy pani wychowawczyni uzyskała wiedzę o ołowiu w farbie drukarskiej i zaczęła domagać się, aby rodzice zawijali dzieciom kanapki w papier śniadaniowy lub serwetkę wielorazowego użytku. Wielu z naszych rodziców uznało to za nowomodne dziwactwo. W naszej klasie przeprowadzano również różnego rodzaju szczepienia. Uczniowie karnie ustawiali się w kolejce do szczepień bez jakichkolwiek wzajemnych roszczeń i pretensji, może tylko z drobnymi przepychankami, tak dla porządku. Pielęgniarki sprawdzały czystość paznokci i włosów w obecności całej klasy.
Przy stwierdzeniu w klasie wszawicy, najbardziej pokrzywdzone były dziewczynki z długimi włosami. Bywały jeszcze bardzo nielubiane przez dzieci badania polegające na odwracaniu powieki górnej na trzonku od łyżeczki. Po skończonym badaniu pielęgniarka prosiła o spojrzenie w górę, aby powieka mogła wrócić na swoje miejsce. Nie mam pojęcia, czemu służyły takie tortury, pamiętam tylko, że uczniowie bali się tego badania, które było mało przyjemne i wizualnie straszne. Dbanie o higienę jamy ustnej, to temat do opowieści, którego w tym momencie rozwijać nie chcę mimo, że od tego okresu minęło dużo czasu. Wszystko dlatego, że ówczesny fotel dentystyczny i sprzęt stomatologiczny, którym leczono zęby, zapadł głęboko w mojej pamięci i czasami wraca we śnie.
W szkole odbywały się również, uroczyste apele ku czci propagandy okraszone występami artystycznymi i wzniosłymi recytacjami wierszy, a uczniowie byli odświętnie ubrani w biało-granatowe stroje. Prawdę mówiąc nic z tego nie rozumieliśmy, ale spotkanie na ogólnym apelu sprzyjało robieniu różnych żartów i dowcipów, których nie będę opisywał, aby nie dawać inspiracji obecnej młodzieży.
Dreszczyk emocji u dzieci wywoływał przyjazd obwoźnego kina, kiedy pan operator wyświetlał pierwszy film pełnometrażowy, jaki w życiu widzieliśmy. Głowy nie dam, ale mógł to być „Szatan z siódmej klasy”.
Na pierwszą w życiu szkolną wycieczkę pojechałem do Krakowa Jelczem, tzw. ogórkiem, kiedy byłem chyba w czwartej klasie.
Zimą, wracając ze szkoły, trzeba było obowiązkowo zaliczyć górkę do zjeżdżania na cmentarzu żydowskim i przy ul. Angielskiej, przy czym zjeżdżało się podkładając pod pupę tekturowy tornister. Jakoś wtedy nie wiązaliśmy stopnia zużycia tornistra z takim użytkowaniem 😉
Wiosną, atrakcją były wszechobecne kałuże, które eksplorowaliśmy w czarnych gumowcach. Do dnia dzisiejszego spotykam się z moim serdecznym druhem szkolnym z ulicy Chełmskiej bajecznie barwnym człowiekiem i rozrywkowym kompanem - Tadeuszem Andraką / dorodny chłopczyk uwidoczniony na zdjęciu/ , czasami również kontaktuję się z Andrzejem Ptakiem, którego los zaniósł do Ameryki.
Szkoła Podstawowa Nr 11 przy Mazowieckiej 35 lat 60 ubiegłego wieku, to szkoła z klasą. Cudowni nauczyciele, charakterni uczniowie sprawili, że jej duch pozostał dzisiaj w sercu każdego, kto się w niej uczył w tamtym okresie. Pragnę przypomnieć, że naukę w roku szkolnym 1928/29 rozpoczął najsłynniejszy absolwent szkoły, późniejszy Prezydent Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, Honorowy Obywatel Miasta Białegostoku - pan Ryszard Kaczorowski, który mieszkał przy Mazowieckiej 7.
Jakby się troszkę spodobało to napiszę część drugą. Serdeczności wszystkim.
Eugeniusz Muszyc