Postaw mi kawę na buycoffee.to

Na celowniku opryszków składy z manufakturą

   Po I wojnie światowej, w niepodległe czasy Białystok wszedł mocno obdarty. Wszyscy wokoło potrzebowali niezbędnej odzieży. Narzekały zwłaszcza panie, chcące jak najszybciej powrócić do swoich toalet. Przemysł włókienniczy oraz handel materiałami i konfekcją dopiero się odradzały. W drugiej połowie 1919 r. coraz więcej sklepów i magazynów, zwłaszcza w centrum miasta, mogło już zaoferować rozmaitą manufakturę. Nie uszło to uwadze złodziei z Chanajek. Zachęceni przez krawców - paserów, szukających tańszego surowca na swoje wyroby, ruszyli do akcji.

  Jedna z pierwszych takich kradzieży miała miejsce wiosną 1919 r. Zaraz po zmroku złodzieje odwiedzili skład sukna Ameliana przy ul. Żydowskiej 2 i wynieśli, przez nikogo nie nagabywani, materiałów na ponad 40 tys. marek. W prasie uznano to za „grubą robotę”.

  Prawdziwym specem od organizowania dużych skoków na składy białostockich manufakturzystów okazał się Jankiel Rozengarten, opryszek zyskujący w Chanajkach coraz większe poważanie. Na początku marca 1922 r. przygotował on włam do składu manufaktury Bracia Wisznia i Tenenbaum. W składzie tym było do wzięcia mnóstwo bel materiału o łącznej wartości 6 milionów marek (postępowała inflacja). Najpierw Rozengarten skompletował grupę włamywaczy. Do udziału w robocie nakłonił znanego złodzieja - Karnosza, który ukrywał się w ruderach Chanajek przed policją. Drugim pomagierem został furman Sybirski, znany w zaułkach pod ksywką Lalka.

  Złodzieje chętnie korzystali z jego usług. Był solidny w robocie, nie kłapał niepotrzebnie dziobem, no i miał oczywiście własny środek lokomocji. W składzie B-ci Wisznia i Tenenbaum wszystko poszło gładko. Złodzieje przez piwnicę sąsiedniego budynku, a później dziurę w murze dotarli do celu. W ciągu kilku godzin skład kupców został dokumentnie oczyszczony. Lalka zawiózł swoim furgonem cały majdan do pewnego ogrodu w Chanajkach, gdzie czekał już specjalnie przygotowany dół. Część towaru  Rozengarten zabrał od razu do siebie. Miał umówionych kupców - drobnych paserów z Łap i Knyszyna, którzy często zaopatrywali się u swoich białostockich koleżków.

  Choć po włamaniu złodzieje starannie pozacierali ślady, policja w końcu wpadła na ich trop. Siedzieć poszli jednak tylko Karnosz i Sybirski. Organizator skoku - Rozengarten pozostał na wolności. Wspólnicy go nie wydali, a fałszywi świadkowie dostarczyli mocne alibi.

  Kolejny głośny wyczyn Rozengartena stanowiło przygotowanie i przeprowadzenie włamania do składów manufaktury kupców Jelina i Rudomina, mieszczących się przy ul. Nowy Świat 7. Miało to miejsce w marcu 1925 r. Tym razem na pomagiera  wybrał własnego szwagra Szmula Gorfinkiela. Ten w Chanajkach znany był pod przezwiskiem Kokoszkie i trudnił się przede wszystkim szulerką. Nie gardził także odwiedzaniem po kryjomu białostockich mieszkań. Bele sukna wartości około 2 tys. zł powiózł na melinę nie kto inny, tylko Lalka Sybirski, który zdążył już wrócić zza kratek. 

  Choć robota poszła sprawnie i gładko w Ekspozyturze Urzędu Śledczego przy ul. Warszawskiej domyślano się kto za nią stoi. Nie było jednak dowodów. Dopiero kilkanaście miesięcy później, latem 1926 r. podczas rutynowej rewizji w domu Rozengartena przy ul. Orlańskiej 6, wywiadowcy policyjni znaleźli ślad po dawnej kradzieży. Były to dwa garnitury męskie uszyte ze skradzionego Jelinowi i Rudominowi materiału. Rozengarten trafił do siedziby EUS na przesłuchanie w sprawie trefnych ubrań. Dla sądu dowody te okazały się nieprzekonywujące. I tym razem opryszek z Orlańskiej nie odwiedził „szarego domu” przy Szosie Baranowickiej.


Włodzimierz Jarmolik

Ile cukru w cukrze ?

 

  Niewątpliwie najsłynniejszym hasłem reklamowym międzywojennej Polski był slogan wymyślony przez Melchiora Wańkowicza: Cukier krzepi. 

 Zarazem z cukrem w Drugiej Rzeczpospolitej cały czas były jakieś kłopoty. Wyniszczone wojną rolnictwo i przemysł cukrowniczy początkowo nie były w stanie dostarczyć na rynek wystarczającej ilości słodkiego towaru. Plakat z drugiej połowy lat 30. XX w. tłumaczący dlaczego warto wydać całą złotówkę za kilogram cukru. Dzisiejsi dietetycy raczej by się nie zgodzili z tą argumentacją.

  Jeszcze w sierpniu 1922 r. gazety opisywały - jak to przez cały tydzień toczyła się wręcz homerycka walka pomiędzy spekulantami a konsumentami o cenę cukru. Dziennik relacjonował :"Z początku paskarze cukier zupełnie schowali, później zaczęli go po troszkę wypuszczać z kryjówek, ale jednocześnie podnieśli cenę."   

Wywołało to oburzenie publiczności, następnie energiczną akcję prasy, wreszcie wkroczenie władz i złote czasy paskarzy cukrowych się skończyły. Tu i ówdzie przeprowadzono rewizję, wykryto zapasy, skonfiskowano je, paskarzy oddano sądowi i cukier się znalazł a cena jego pozostała stara i normalna tj. 650 marek za kilo. 

  Z czasem sytuacja aprowizacyjna się poprawiła, jednak ceny dla przeciętnego Kowalskiego nadal były wygórowane. Działo się tak dlatego, że cukier został objęty podatkiem akcyzowym i nie była to bynajmniej symboliczna opłata. Za każde 100 kilogramów producent bądź importer musiał odprowadzić do budżetu aż 37 zł. Wpływy z tego tytułu były niebagatelne.Z racji wysokich cen cukru trzeba było prowadzić szeroką akcję reklamową. Zawdzięczamy jej najsłynniejsze polskie hasło reklamowe międzywojnia, a może i całego stulecia.

  Z racji wysokich cen cukru trzeba było prowadzić szeroką akcję reklamową.  W samym tylko roku budżetowym 1935/36 wyniosły 122 mln zł (to więcej niż w tym czasie wydawano z budżetu na budowę i utrzymanie dróg). Jako ciekawostkę można dodać, że w dwudziestoleciu międzywojennym sprzedaż tak zwanych słodzików (sacharyna, dulcyna etc.), odbywała się tylko za zezwoleniem władz skarbowych. Na dodatek mogły one służyć jedynie do celów leczniczych (dla diabetyków), ewentualnie naukowych.

  Efektem takiej polityki było to, że w 1928 r. w Warszawie kilogram cukru kosztował aż 1,56 zł. W przeliczeniu cena ta odpowiadała mniej więcej 15 dzisiejszym złotym! W innych miastach było niewiele taniej, a czasami nawet drożej, jak na przykład w Wilnie czy Lwowie, gdzie trzeba było zapłacić o dwa grosze więcej. 

  Dla porównania w tym samym czasie samotny nauczyciel szkoły średniej (nie mający przepracowanych trzech lat) zarabiał 301 zł miesięcznie. Jak łatwo policzyć, taki belfer mógł za swą pensję kupić ok. 200 kilogramów cukru, obecnie nauczyciel stażysta za miesięczne pobory jest w stanie nabyć ponad 610 kilogramów. Daje to do myślenia, szczególnie że przedwojenni pedagodzy byli naprawdę nieźle wynagradzani za swą pracę.

  Nawet wybuch wielkiego kryzysu nie spowodował znacznego spadku cen. W 1930 r. płacono za kilogram średnio 1,41 zł, przy czym ten sam cukier sprzedawano do Wielkiej Brytanii (w przeliczeniu) po 17 gr. Wynikało to ze stosowania przez polski rząd cen dumpingowych, które miały pomóc w poprawie bilansu handlu zagranicznego. 

  Skartelizowany przemysł cukrowniczy odbijał sobie straty eksportowe na rodzimym konsumencie, windując ceny w kraju.

  W drugiej połowie lat 30. cena spadła co prawda do ok. 1 zł za kilogram, jednak z racji zubożenia społeczeństwa cukier nadal był uważany za towar niemal luksusowy, na który mogli pozwolić sobie tylko zamożniejsi obywatele. 

  Podsumowując, trudno odmówić Wańkowiczowi racji. Cukier faktycznie krzepi, jednak spora grupa obywateli przedwojennej Polski nie miała na co dzień sposobności się o tym przekonać.

Marad

Translate