Postaw mi kawę na buycoffee.to

Fałszował złoto. Wpadł

    Prawie 50-letni Icek Chutoriański z ulicy Wasilkowskiej był znany ze swoich drobnych oszustw. Wcisnąć kmiotkowi na Siennym Rynku obrączkę z tombaku czy wycofaną z obiegu 2-złotówkę to był szczyt jego możliwości. Raz spróbował większego skoku. I źle skończył.

  Swój złodziejski repertuar Icek zmienił w 1936 roku, gdy siedział za kratami. Tam poznał niejakiego Czesia Krasowskiego z Grodna, bandytę- recydywistę , któremu właśnie kończył się długoletni wyrok za napad rabunkowy. Od słowa do słowa dwaj kryminaliści znaleźli wspólny język i postanowili, po wyjściu z więzienia, działać razem.

  Gdy więc znaleźli się na wolności wiosną 1936 roku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił Krasowski, było zdobycie pistoletu. Nie miał z tym większego problemu. W białostockich Chanajkach stale urzędowało kilku paserów, którzy za część łupów pożyczali złodziejom i bandytom odpowiedniego gnata.

  Bardzo szybko, spragniony pieniędzy i uciech życiowych Czesio zaczął rozglądać się za godnym jego uwagi obiektem do ograbienia. Gdy takowy wytropił, powiadomił Chutoriańskiego. Oszust, niezbyt zachwycony propozycją kumpla spod celi, dał się jednak namówić. 

   Zastrzegł tylko, żeby nie była to robota na mokro, tzn. zabójstwo. Przyszłą ofiarą bandyckiej spółki okazał się Jakub Lipszyc, właściciel sklepu z wyrobami tytoniowymi, mieszczącego się przy ul. Giełdowej 1. Codziennie, późnym wieczorem wracał on do swojego mieszkania na Nowym Świecie. Droga nie była długa, a Lipszyc skracał ją jeszcze przez różne podwórka i bramy. Zawsze dźwigał ze sobą teczkę z utargiem i różnymi papierzyskami.

  I w jednym z podwórek przy Kupieckiej Krasowski z Chutoriańskim urządzili zasadzkę na handlowca. Gdy w bramie pojawiła się znajoma postać Lipszyca, bandyci przystąpili do akcji. Krasowski przytknął zaskoczonej ofierze pistolet do pleców i groźnym szeptem zażądał: Dawaj teczkę! A Chutoriański, nie czekając na reakcję Lipszyca wyszarpnął mu ją z ręki. I obaj zaczęli uciekać. Ograbiony kupiec podniósł gwałt. Krasowski strzelił do niego z rewolweru, ale chybił.

  Następnego dnia Lipszyc złożył meldunek na policji. Opisał niezbyt wyraźnie sylwetki rabusiów i zawartość skradzionej teczki. Gotówki nie było w niej wiele, bandyci zrabowali przede wszystkim weksle, znaczki pocztowe oraz 12 obligacji 100-złotowych trzyprocentowej pożyczki inwestycyjnej. Ogólna strata pechowego papierosiarza wynosiła 2700 zł. Policjantów zainteresował również wystrzał oddany przez bandytów. Rzeczywiście, na miejscu przestępstwa znaleźli oni łuskę pocisku kaliber 7,65.

  Dochodzenie miało więc już kilka punktów zaczepienia. Pierwszym posunięciem policji była obława w mieście. Kontroli poddane zostały hotele, domy zajezdne, zakłady gastronomiczne i różne inne podejrzane miejsca. Zakładano, że napad mógł być dziełem fachowców z Warszawy. W wyniku policyjnej obławy zatrzymano w mieście wiele sław złodziejskich uliczek i zaułków. Po sprawdzeniu alibi i konfrontacji z poszkodowanym, wszystkich ich jednak wypuszczono z aresztu.

  Policji do głowy nie przyszło, że uczestnikiem napadu na Kupieckiej był świeżo zwolniony z więzienia drobny kanciarz. Tymczasem Chutoriański nie zamierzał więcej bawić się w bandytę. Wystraszony użyciem broni i zamieszaniem, jakie z tego powodu powstało w mieście, stanowczo odmówił Krasowskiemu, gdy ten zaczął namawiać go na kolejną robotę. Zawiedziony grodzianin zabrał więc cały łup zdobyty na Lipszycu i wyjechał do rodzinnego miasta. Chutoriański zaś wrócił do swoich wypróbowanych sztuczek z tombakiem, w których czuł się najpewniej.

  Po półtora roku policja trafiła na trop sprawców napadu na Lipszyca. Krasowski bowiem w Grodnie sprzedał zrabowane weksle i obligacje znajomemu kioskarzowi - paserowi. Ten puścił trefny towar dalej. Wpadł na tym i, przyciśnięty przez wywiadowców policyjnych, wydał swojego dostawcę. I tak po nitce do kłębka śledczy pewnego zimowego dnia 1937 roku zapukali do mieszkania przy Wasilkowskiej. Niczego nie spodziewający się Icek Chutoriański fabrykował właśnie kolejną obrączkę z tombaku.

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Przechodnia

   Moja uliczka tam się urodziłem i wychowałem. Dom rodzinny wciąż stoi reszty już praktycznie nie ma. Po lewej stronie widać fragment domu który miał wiele lokali mieszkalnych i był piętrowy.

  To był dom znacjonalizowany przez państwo i mieszkali tam ludzie z kwaterunku Różnie w nim bywało, cztery meliny ,morderstwo plus drugie na samej uliczce. Mimo to mieszkańcy tego domu żyli w zgodzie z resztą ulicy nie czuliśmy zagrożenia nikt wśród swoich nie kradł. Mieszkala tam też pewna babcia którą wszyscy dążyli szacunkiem .

  Na imię miała Hanna mówiono na nią i tak się przedstawiała Hanuszka, z pochodzenia Białorusinka która straciła rodzinę podczas wojny. Po prawej stronie dom Kolasy który handlował na rynku warzywami .Można było kupić warzywa głównie ziemniaki o każdej porze. Mu również dołożono lokatorów z kwaterunku.

  W tamtych czasach gdy dom był duży właściciel nie miał nic do powiedzenia . Państwo kazało i tyle. Właściwie większość tych domów należała do rodzin od pokoleń mój do pradziadka. Uliczka była ślepa odchodziła od ul Bema i znajdowała się między Lubelską a Łukowską .


Tomasz Majewski

Białostocki deptak

    Lato 1954 r. Rynek Kościuszki. Siedzimy przy fontannie. Od prawej: Waldemar Boratyński, Jerzy Szóstko oraz Władysław Poskrobko i Konrad Suska (obaj uprawiali boks). A z lewej strony drogowskaz na Kuźnicę i Sokółkę. W tle zaś widać tłumy białostoczan na niedzielnym spacerze.

  Domy wokół były zburzone, ulice zrujnowane, ale ludzie tłumnie zjawiali się w niedzielę w centrum i ruszali na spacery. Przez wiele lat po wojnie ulubionym miejscem tych wędrówek był Rynek Kościuszki i ulica Lipowa, od fary do kościoła św. Rocha. Mówiliśmy, że jest to białostocki deptak - opowiada Jerzy Szóstko.

  Po drugiej wojnie światowej Białystok, po Warszawie i Wrocławiu był najbardziej zniszczonym miastem w Polsce. W ruinach znalazło się 70 proc. jego zabudowy. Szczególnie ucierpiało śródmieście. 

  Nietknięte były tylko kościoły św. Rocha i Farny, cerkiew św. Mikołaja oraz kościół ewangelicki przy ul. Warszawskiej - wspomina Jerzy Szóstko. - Po odgruzowaniu i oczyszczeniu ulic na tyle, aby dało się poruszać pieszo lub pojazdami, w niedzielę ludzie tłumnie zdążali do świątyń, aby dziękować Bogu za zakończenie wojny, westchnąć za tych co zginęli i prosić o szczęśliwy powrót tych, na których rodziny i bliskich jeszcze czekali w nadziei, że żyją i się odnajdą.

  Mieszkańcy z dalszych osiedli oraz z podmiejskich wsi, takich jak Bagnówka, czy Sowlany szli pieszo. Panował zwyczaj, że latem dziewczyny, a i też kobiety wędrowały na bosaka, obuwie trzymały w ręku. Po dojściu do rogatki przy ulicy Wasilkowskiej i Szosy Północno-Obwodowej  gdzie stał wodopój dla koni, obmywały stopy, nakładały pantofle czy sandały i już eleganckie wchodziły do kościoła lub do cerkwi.

  Po jakimś czasie uruchomiono dojazd do centrum Białegostoku, ruszyły pierwsze empeki, jak się potem mówiło na komunikację miejską. Właśnie z tej rogatki na Wasilkowskiej wyjeżdżał samochód i wiózł pasażerów do Rynku Kościuszki, a potem z powrotem na Wygodę. Ten samochód to była właściwie duża ciężarówka wojskowa produkcji amerykańskiej, przykryta plandeką, dość wysoka. Do środka więc wchodziło się po metalowej drabince, konduktorka pobierała opłatę i kierowca ruszał. Takie były początki komunikacji miejskiej w Białymstoku. Empeki pojawiły się później.

  Ale mimo tych trudów i ruin dookoła, niedziela była dniem radości, wytchnienia i czasem przeznaczonym dla rodziny. Dało się to zauważyć zwłaszcza wiosną i latem. Kiedy dopisywała pogoda zapełniały się ulice Lipowa i Kościuszki po brzegi. Po nabożeństwach wszyscy tłumnie ruszali na spacer od kościoła farnego do kościoła św. Rocha. Młodzież, starsi, dzieciaki z rodzicami. Nazywano tę trasę deptak białostocki.

  Podczas spacerów spotykało się znajomych, nawiązywało się nowe znajomości. A ileż atrakcji było po drodze, szczególnie dla dzieci. Pamiętam, na Rynku Kościuszki, przy przejściu w kierunku Zamenhofa stał budynek, a w nim na parterze mieściła się strzelnica na fanty. Przy odrobinie szczęścia, a bardziej celności oka, chłopak mógł zdobyć kwiatek i podarować dziewczynie, albo cukierki, które zjeżdżały z linki po udanym strzale. Idąc dalej, znajdowały się huśtawki, w tym jedna obrotowa, dla odważnych i z mocną głową, bo już sam widok, jak się kręciła, powodował, że serce mocniej biło.

  Na rogu Lipowej i Nowego Światu w ruinach budynku była druga strzelnica, zwano ją pod chmurką, bo nie miała dachu.

  Nieodłączny element każdego spaceru stanowiły pyszne lody, ich smak do dzisiaj pamiętam. Czekaliśmy na nie cały tydzień z wielkim apetytem. Rozwozili je lodziarze wózkami. Taki wózek pomalowany na biało, o dość pokaźnym kształcie, z dyszlem i uchwytem ręcznym do popychania i kierowania, widać było z daleka. Lodziarze ubrani również w białe uniformiy, pokrzykiwali wesoło, zachęcając do kupna swoich smakołyków.

  Gwarno i wesoło było na tym naszym deptaku. W wielkanocny poniedziałek, kiedy tradycyjnie obchodzono śmigusa-dyngusa chłopaki oblewali dziewczyny na ulicy, ale w sposób kulturalny, nie tak jak dzisiaj. Kupowało się gruszkę do lewatywy, do wody dodawano perfumy, żeby ładnie pachniało. W takie psikanie bawili się też i panowie, bo traktowano to jako zabawę, a nie zlewanie przechodniów całym wiadrem od stóp do głów.

  Spacery deptakiem trwały od godziny do dwóch. Z biegiem lat miasto się zmieniało, powstawały nowe osiedla, białostoczanie tam spędzali wolny czas, ale sentyment do pierwszych spacerów w trudnych powojennych latach pozostał. I jest bardzo miłym wspomnieniem młodości mojego pokolenia - podkreśla Jerzy Szóstko.

                                                               Alicja Zielińska

Translate