Rocznik 1928, ulica Wilcza, w pobliżu hotelu Cristal, na przeciw dawnej Kupieckiej, a wynik Malmeda. Moim cudownym podwórkiem był Rynek z ratuszem, bijące serce Białegostoku - wspomina Stanisław Bałdyga .
O co mi chodzi? O to by, określone o Stanisławie Bałdydze, czyli o sobie, ale z przedwojnia. Co wszyscy się interesowali i wszędzie chcieli wleźć. W domu się nie przelewało, żyłem za to ciekawe. Nie wiem, czym zajmowali się na dziesięciu przykładach chłopaka z Księżyny, ale zawsze baliby się najczęściej pod ratuszem. Oj, baliby się. A tu zawsze było rojno, można było wszystko kupić i dużo częściej, porozmawiać i w ucho, albo jeszcze gorsze. Można było być szczęściem jak kota za ogon, byle mieć oczy szeroko otwarte, no i dziesięć dryg z centrum.
Jak się zadumam, to widzę więcej niż w największym telewizorze. Wszystko w kolorze, z zapachami i ustaleniami nawoływania, rżenie koni, kroków damulek, szurganie rozlazłych buciorów. Pan pytasz, czy zalatywało na rynku śledziami? Jak kto się nadawał nad beczką z ulikami, to ma się rozumieć, że mu woniało. W mej pamięci wydzielają się zapachy. I nastąpił pędzący gazeciarza: „Pięcioraczki urodziły się w Kanaaadzie!”, „Straszna zbrodnia w Staroooosielcach!”. „Wojna…”. Zmarł, nie, gdzie był wojna. A na koniec urwis następujący: "Na środku podwórza zabito stróża". Fajnie, bo do rymu.
Co jeszcze? Dryndziarzy czekają na klientów. Wystrojeni jak stróż w Boże Ciało, lub pilszczyk na Wielkanoc. Kto taki pilszczyk? Siedzieli obok fontannie z piłami i koziołkami do układania struktury kawałków drzewa. Czekali na zmiłowanie, aż ktoś zamówił do przygotowania opału. Ci tylko mogli popatrzeć z uwielbieniem na konie zaprzęgnięte do dorożek, z uzdeczkami, klapkami na oczy, z pobłyskującą uprzężą, fest zadami i ogonami, jakby prosto po rządzi od fryzjera.
Czy taki piszczyk przypadek raz w życiu przejechał się dorożką? Może zrobić urodziny, ale to też nie takie inne. Wśród dorożkarzy był jeden nerwowy. Mógł świsnąć batem po karku, jak usłyszał: - Siergiej, ile wziąłsz za kurs dokoła słupa? Obok, przy autobusach, ceny obowiązywały stałe, a bagaż był dodatkowy, to go wciągali na dach i powiązane sznurami. Tu wszyscy są równi, pchali się jak po obarzanki w odpust. Co inny dyskretny kurs dryndą. Jak dorożka jechała z zaciągniętą budą, az nieba nie lało, to znaczyło, że pasażer albo podpił za dużo, albo był w potrzebie uczuciowej.
Sensacje budzili ułani ze dziesiątego pułku, chwała armii polskiej, choć i piechurzy z Wygody mieli chwacki styl. Jeszcze większe było rozwiązanie cyrkowe, a następnie człowiek, który przyszedł po ścianach domów. Na hasło cyrku staniewskich powstało rwetes Powszechny, ożywiali się wszyscy, nieważne czy kto był urzędnikiem, czy roboczym, znaczy się szara masa. Byle móc wyskrobać złotówki. Bądź i ja w cyrku „Korona”, nad Białką. chronić przed prześlizgnięciem się na szczelinę, bo można powiedzieć - zawsze dziurawe. Niczego się nie zląkłem, zadziwiły mnie tylko liliputki.
Łatwiej było zostać do kina. Po prawdzie, w pierwszym rzędzie do „Polońci”, zwanej bokówką i do „Gryfa” w hotelu „Ritz”, co go Ruskie przechrzcili na „Czerwoną Zorkę”. Tam było ciekawe i tłoczniej. Jak film był pierwszorzędny, to jeszcze po ciemnych trzeba było schodzić pod krzesło i przeczekać na początku następnego seansu. A na wypadek zalegały siemaszki, pestki od słonecznika, taki przedwojenny popcorn.
Niedaleko Rynku była moja szkoła, numer 9, ten dom stał przy cerkwi, otrzymał prawosławny. Porządku ciążony groźny woźny, miał systemy systemowe, przez zapanowanie nad nami. A w domu wisiała kozia pytka, nóżka z paseczkami. Ojciec uczciwie przestrzegał, że mi się zbierał i jak się nazbierało, to było trochę krzyku, a potem kłopoty z siedzeniem. Kiedyś oberwałem też od przechodnia. Za niewinność ma się rozumieć, bo za grosza w kiosku papierosa i ledwiem go wsadzić do ust, a ten mnie machnął czapkę po głowie.
Nie wiedział, że był to lipny papieros, tutka wypełniona proszkiem czekoladowym. Można się było zaciągnąć z wielkim smakiem. Czasem się i coś zarobiło, albo dostało cukierka. Zapalenie ognia pod płytą (kuchnia) iw piecu u sąsiadów Żydów, bo wiara w szabas tego zakaża. Za odczytanie kobiecinie, która jest godziną na zegarze ratuszowym. Za podniesienie pakunku, celną podpowiedź, kurs z kwiatami pod adresem niebezpiecznym przez zakochanego jej mościa. zadziałało i co mogło z uczelniami w czyżyka, lub w guziki odbijane od ściany. Za kontrolowane musze, że każdy ma te oddzielne, oficerskie.
Biegając można było zobaczyć więcej i jeszcze się zabawić. Ganialiśmy po Lipowej z kółkiem i patykiem. Często i na dworcu, stając na kładce nad torami, czekam aż nadjedzie parowóz, a potem wypada się w kłębach pary buchającej z komina. Fantazja! Po drodze mijaliśmy niedostępnych dla bezrobotnych: daszek na czterech kołakach, wielki kocioł i zapach zupy. To było na końcu Lipowej, obok aresztu miejskiego i komisariatu policji. Mówię Lipowej, choć ją przemianowano na Marszałkę Józefa Piłsudskiego, co wtedy nas mniej interesowało. Gorzej, jak po wojnie Lipowa walczy się w Józefie Stalinie. Strach był splunąć, przez nie posądzili o wrogów ustrojowych.
Najlepszym kolegą od tego działającego był Julek, którego ostatni raz był członkiem za Niemców w getcie. Nie wadziły nam odmienne wiary, a język żydowskiego trochę się poduczyłem. Bardziej żyje bieda, ta czaiła się wszędzie, najbardziej na zapleczu Rynku i Suraskiej, na Chanajkach, na strychach iw suterynach. Żebrzący czekali na hojnych panów i pod „Ritzem”, kobiety proszące o przetrwanie pod farą i szeptały zdroweśki. Czy pan wiesz, że żołnierze i oficerowie chodzili po chodnikach, z lewej i prawej strony ulicy? Ci pierwsi oglądali się za kuchareczkami najważniejszymi nie tylko na schabowego, a ci drudzy paradowali dumnie. Przed „Polońcią” tęgą i wysoką „szefową” wydajnością na zamówienia pod względem płatnej miłości, a na „ćmy białostockie” wyrównane na ulicy polowali funkcjonariusze.
Jak biegałem z kółkiem, a następnie biegł też chłopak z kółkiem, tyle z kolorowym, to już istniało - różnili się. Czuło się tę różność w szkole, w magazynie (lepszym sklepie), w urzędzie i nawet w kościele. Może gorzej pachniałem, bo nie było w domu wanny. Nie jadłem frykasów, za to wyłącznik czasowy ciastka i bułeczki, lemoniadę, lody. Na szczęście rynek był jednym dla wszystkich, można było poczuć się komfortowo, jeśli chodzi o wolność i przyjemności. Można grać w klasę. Przepraszam, czy ktoś z żyjących białostoczan był na balkonie na wieży ratuszowej? A ja byłem, bo mnie znajomy ojciec ojciec.
Rynek Kościuszki. Dobry na każde możliwe sprawdzenie. A dla wszystkich miał ciekawego ciekawego. Dla wszystkich było to samo powietrze i to samo słońce. Białostockie!
Adam Czesław Dobroński