Dr Siemaszko i rzeźnik Berent
Około 1875 r. na ul. Aleksandrowskiej (Warszawska) Franciszek Szpengler uruchomił małą, zatrudniającą zaledwie 12 robotników tkalnię wełny. Dochody z niej osiągane pozwoliły mu wkrótce wybudować gustowny, dom pod nr 35. Na początku XX wieku wdowa po Franciszku, Augusta Rozalia sprzedała dom Konopińskim.
Po odzyskaniu niepodległości wprowadził się do niego dr Zygmunt Siemaszko. W Białymstoku zjawił się on około 1900 r. Jednak dopiero w wolnej Polsce zaczął energicznie udzielać się zawodowo i społecznie. W pierwszych wyborach samorządowych we wrześniu 1919 r. wszedł do rady miejskiej i był radnym aż do 1932 r., sprawując jednocześnie w latach 1927-1932 funkcję wiceprzewodniczącego rady. Aktywnie działał również w PCK. Szanowano go za organizowanie wielu akcji charytatywnych. Znany był też z aktywnego życia towarzyskiego. Te zaś miało swoje blaski, ale i cienie.
Dr Siemaszko pozostawał w zażyłych stosunkach z Antonim Faranowskim, redaktorem "Echa Białostockiego", który znany był w mieście z nieskrywanej skłonności do organizowania suto zakrapianych bibek. Nic przeto dziwnego, że gdy zbliżały się jego imieniny, to wiadomo było, że będzie to niezła, wyłącznie męska impreza. Tak też było na "spóźnionych" imieninach redaktora w niedzielę 14 kwietnia 1934 r.
Towarzystwo ucztowało w restauracji Gastronomia (obecnie Astoria). Grubo po północy, gdy lokal już zamknięto, przyjaciele redaktora, wylądowali w restauracji I klasy na dworcu kolejowym. Tam fetowanie solenizanta trwało dalej. Następnego dnia rano przy stole zostali już tylko Faranowski i Siemaszko. Nagle podszedł do nich znany w mieście "zdolny rzeźnik i masarzysta" Berent. On też znajdował się pod dobrą datą, co było o tyle groźne, że był to "olbrzym wagi 180 kilogramów".
Rzeźnik ów, "po wypowiedzeniu kilku dosadnych epitetów", rzucił się na redaktora. Zanim ten zdążył zareagować, Berent zdzielił go "dwa razy w twarz i dwa razy w szyję". Na szczęście ciosy nie były nokautujące, przeto Faranowski rzucił się do ucieczki, klucząc pomiędzy stołami. Za nim, przewracając wszystko, parł Berent. Krzyczał przy tym "ja ci pokażę łobuzie!"
A co na to Siemaszko? Ano czym prędzej opuścił restaurację, wsiadł do dorożki i kazał wieźć się do domu. Jego rejterada przez następne dni stanowiła temat do kpin. Mówiono, że jako naczelny lekarz Ubezpieczalni Społecznej ma głęboko wpojone "skłonności ubezpieczalne", a tego ranka najlepiej wyszło mu "ubezpieczanie tyłów". Tymczasem w restauracji Berent próbował złapać Faranowskiego.
Personel nie mogąc ich opanować, wezwał policję. Obydwaj więc zostali odprowadzeni na kolejowy posterunek w celu spisania protokołu. Gdy procedurom stało się zadość, komendant komisariatu postanowił popisać się talentem stratega. Wypuścił Berenta, nakazując mu udanie się do domu, a Faranowskiego poprosił o pozostanie na czas, który krewkiemu rzeźnikowi będzie konieczny na oddalenie się. Fortel jednak się nie udał. Gdy po kilku minutach redaktor wyszedł z posterunku, to od razu napotkał czekającego za drzwiami Berenta. Tym razem rzeźnik dobrze przymierzył i trafił redaktora "pięścią między oczy".
Incydent ten nie zachwiał popularnością Siemaszki. Aż tu nagle całe białostockie towarzystwo zaskoczone zostało decyzją doktora. 1 września 1935 r. Siemaszko zrezygnował z funkcji zastępcy naczelnego lekarza Ubezpieczalni, a w dwa tygodnie później opuścił Białystok, przenosząc się na stałe do swojego majątku na Wileńszczyznie.
Zanim jednak doktorostwo wsiedli do pociągu, to w Ritzu odbył się huczny bankiet pożegnalny. Siemaszkę żegnała Białostocka Ochotnicza Straż Ogniowa, której był wieloletnim prezesem. Następnego dnia na dworzec państwa Wiktorię i Zygmunta Siemaszków odprowadzali najwierniejsi przyjaciele. Byli "liczni przedstawiciele tutejszej elity i sfer towarzyskich" oraz redaktor Faranowski. Szczęśliwie dla wszystkich "podchmielonego rzeźnika zawodowego Berenta" nie było!
Andrzej Lechowski
Marconi w hotelu Ritz. Człowiek błyskawica z wizytą w Białymstoku
Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie do Białegostoku wszechświatowej sławy artysty transformisty O. Marconiego, znanego jako człowiek-błyskawica.
Dziś w estradowym życiu panuje niezły galimatias. Kabarety zamiast bawić kawiarnianą publiczność dorabiają sobie powagi w teatrach. Piłkarze zamiast na stadionach występują w operach.
Trudno się w tym wszystkim połapać. W przedwojennym Białymstoku wszystkie atrakcje podkasanej muzy odbywały się najczęściej w Ritzu. Nadawał on każdemu wydarzeniu szyk i rangę. Wielkim hitem początku wiosny 1925 roku było zapowiadane przybycie "wszechświatowej sławy artysty transformisty O. Marconiego" znanego jako człowiek - błyskawica. Transformiście towarzyszyć miały "pierwszorzędne siły artystyczne" w osobach J. Rączki, Eliżanki, Kołosowskiej i Bieńkowskiej. Mówiąc wprost, był to kabaret.
Pomysłodawcą i kierownikiem całego przedsięwzięcia był Rączka. Panie zaś śpiewały wdzięczne i śmieszne kuplety. Ale gwiazdą programu był Marconi. Jego przybycie do Białegostoku "wzbudziło niepowszednie zainteresowanie". Transformatyzm tego artysty polegał na "odtwarzaniu galerii znakomitych kompozytorów".
Marconi przebierał się więc za Franciszka Liszta, Giuseppe Verdiego, Piotra Czajkowskiego, Antoniego Rubinsztejna, Ryszarda Wagnera, Wolfganga Amadeusza Mozarta czy Franza Suppe. Dzień w dzień od 25 marca o godzinie 9 wieczorem sala restauracji w Ritzu wypełniona była po brzegi. Najpierw podawano kolację, do której przygrywał "koncertowy kwintet muzyki". Pół godziny przed północą na scenę wychodził Rączka. Ze swadą objaśniał rządnej wrażeń publiczności co za chwilę będzie mogła zobaczyć. Gdy kończył, kwintet dawał tusz oparty na twórczości kompozytora, w którego właśnie miał się przeistoczyć Marconi. I wówczas z za kulisy w świetle prowadzącego reflektora wychodził człowiek - błyskawica.
Ten artystyczny przydomek miał podkreślać z jaką szybkością transformista potrafił się przeistoczyć z figlarnego, dowcipnego Mozarta w chmurnego Wagnera. Jak ze stanu depresyjnego Czajkowskiego przeistaczał się w pewnego siebie, władczego Verdiego. Cały program ilustrowany muzyką trwał około godziny. Po nim ritzowi goście ruszali na parkiet. Rozpoczynał się dancing - serpentina. Nad ranem pełni wrażeń, wymęczeni, ale zadowoleni białostoczanie, mający przekonanie, że byli uczestnikami światowego wydarzenia zapadali w domowe pielesze.
Wybrańcy, którym udało się zarezerwować stoliki na czwartkowy wieczór 26 marca mieli dodatkowa atrakcję. Tego dnia już od rana montowano w Ritzu "superocakcyjny aparat o 6 tempach". Był to najnowocześniejszy radioodbiornik. Zapewniano, że "daje pełną gwarancję, że zgromadzona publiczność usłyszy dźwięki głośno i wyraźnie".
Pokazowi towarzyszył wykład pod oczywistym w tamtych latach tytułem "Co to jest Radio". Prezenterami tego angielskiego modelu byli inżynierowie Włodzimierz Topór i Aleksander Hildebrandt. Tego ostatniego przedstawiano jako syna znanego weterana 1863 roku. Tego wieczora program zaczynał się wcześniej. Już o 19?? goście zasiedli w restauracji i ze zdumieniem wsłuchiwali się w "produkcje radiofoniczne najlepszych stacji europejskich jak - Londynu - Rzymu - Berlinu - Zurychu".
Panowała zgodna opinia, że radio "ulepszone, oczyszczone z niepotrzebnych szumów i czasami suchych trzasków otwiera olbrzymie pole do fantazji na temat ukształtowania się naszego życia za kilkanaście lat". Publiczność wdzięczna inżynierom za Wieczór Radio Koncertowy nagrodziła ich "zupełnie zasłużonymi i hucznymi oklaskami". Przy stolikach w trakcie kolacji w oczekiwaniu na występ Marconiego mówiono wyłącznie o 6 tempach superocakcyjnego aparatu.
Niestety gościnne występy Marconiego w Białymstoku zbliżały się do końca. Ostatni wieczór odbył się 1 kwietnia 1925 roku. Transformista w finale przeszedł sam siebie. "Wykonał wspaniały wodewil Królowa Fokstrotów, sam jeden w 9 osobach - 50 zmian kostiumów". Wszystko odbywało się oczywiście w błyskawicznym tempie.
Jak przystało na finał, Rączka też postarał się o coś wystrzałowego. Na afiszach pojawiła się zapowiedź, że "wykona po raz pierwszy w Białymstoku pieśni syberyjskiego zesłańca i pieśni katorgi". Mimo, że podobały się słuchaczom, to odczucia były mieszane. Po prostu publiczność nie transformerowała tak błyskawicznie jak Marconi i nie nadarzyła za zmianami nastrojów rozpiętych pomiędzy Królową Fokstrotów, a syberyjskim skazańcem.
Andrzej Lechowski
Translate
-
Miał wielką wiedzę historyczną, którą z pasją przekazywał. Wychowankowie wspominają lekcje Wacława Kłosowskiego z wielkim sentymentem. - ...
-
W bogatych zbiorach studia fotograficznego Szymborskich przy Lipowej 27 znajdują się portrety i zdjęcia z końca XIX wieku. To najdłużej d...
-
To jest nasza szkoła. Nie przyjęliśmy do wiadomości, że jedynka wyprowadziła się na ul. Brukową. Dla nas szkoła była tutaj zawsze i tak p...