Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przy ulicy Marczukowskiej

    Skrył się  wśród drzew, które dawały latem ochłodę i osłaniały od wichrów, szarug jesiennych, śnieżyc. Dom ten wybudował w dwudziestoleciu międzywojennym Wawrzyniec Piekutowski, dziadek Ireny Bieleckiej. Gospodarz to był majętny, właściciel dwóch innych domów przy ul. Alta. Można go było posądzić o fanaberie, bo zadbał nie tylko o duży ogród, ale także betonowy basen ze schodkami! Do posiadłości wiodła alejka, co nobilitowało całą posesję. 

   Tuż przed wybuchem wojny Wawrzyniec Piekutowski przekazał dom najmłodszemu synowi Ryszardowi, ojcu wspomnianej Ireny. Zbliżały się trudne czasy, przybywało lokatorów, najczęściej związanych z PKP (Kochanowscy, Zalewscy, Rydzewscy, Szotowie, Szulęcki i Wyleżyńscy). 

  Dom zarabiał na siebie (wciąż trzeba było go ulepszać) i na właścicieli. We wrześniu 1939 roku, kiedy w okolicach dworca kolejowego spadły bomby, to na podwórku Piekutowskich opatrywano rannych żołnierzy polskich. Pani Irena darła prześcieradła na opatrunki i karmiła obrońców ojczyzny pomidorami. 

    Za "pierwszego Sowieta" wprowadziło się do Piekutowskich kilku żołnierzy sowieckich. Mieli tu wygodnie, choć pozostali daleko od rodzinnych wiosek i miast. Po 22 czerwca 1941 roku musieli uciekać w panice. I stało się tak, że córka z rodziny komandira (dowódcy), kiedy wróciła z kolonii, to już nie zastała swoich rodziców. Na szczęście zaopiekowała się nią mama pani Ireny. 

  Nina bardzo ładnie śpiewała, tęskniła, w 1944 roku wyjechała z wojskiem sowieckim. Czy wspominała potem przyjazny jej dom na Marczuku? To samo pytanie trzeba byłoby zadać młodej Żydówce, ukrywanej przez panią Wyleżyńską. Była bardzo ładna i na tyle odważna, że spacerowała ze swą opiekunką wieczorami po ogrodzie. 

  Postronni nie widzieli, że to Żydówka, dom - jak się rzekło - stał na uboczu. Dziewczyna doczekała końca wojny, wyjechała z Białegostoku. Czy to prawda, że ściany domów mają uszy? "Stefan Szylęcki dostał z Londynu krzyż Virtuti Militari, podobno za wysadzenie jakiegoś niemieckiego transportu wojskowego. Kiedy wyprowadzał się z naszego domu płakał. Powiedział tylko, że największym jego szczęściem było zamieszkanie na Marczuku". Jakież to piękne świadectwo klasy domu i jego mieszkańców. Ci drudzy mogą liczyć na wyróżnienie, domy pozostają anonimowe. 

  Pani Irena, będąc z mężem na spacerze, uratowała chłopca topiącego się na środkowym stawie marczukowskim. Był gorący dzień wielkanocny drugiej połowy lat czterdziestych. "Widziałam jak przy brzegu siedział starszy mężczyzna z chłopcem i w pewnej chwili zauważyłam, jak się on zaczął topić.      

   Mąż położył się przy brzegu i wyciągnął swoją rękę, by pomóc mi wyciągnąć na brzeg chłopca. Zaraz poszli rodzice, nawet zrazu nie podziękowali. Zrobili to dopiero po jakimś czasie." Takich zdarzeń było więcej, nie wszystkie zostały zapisane i zapamiętane. Z pewnością nie o wszystkich chcieli mieszkańcy opowiadać. 

  Po wojnie basen przy domu Piekutowskich został zasypany, nie ma już alejki, pozostały natomiast ślady po bombach. Nikt nie przychodzi kąpać się w stawie, niedaleko wyrosło miasto "Słoneczny Stok", a tu ludzi ubywa. Ciąg dalszy można sobie wyobrazić, jeśli rozbiórka nie nastąpi szybko, to pojawią się cwaniaczki, ukradną okna i drzwi, spalą część desek, wypiją niejedno piwo. Zniknie dom przy Marczukowskiej, jeszcze jeden dom białostocki z bogatą historią. 

                              Adam Czesław Dobroński , Marek Jankowski

Bojary. Nasza rodzina miała trzy domy

    Nasza rodzina była jedną z większych. Dziadkowie mieli trzy domy. Znajdowało się tam piętnaście mieszkań, które wynajmowali lokatorom. Dzisiaj w tym miejscu stoją bloki - opowiada Mirosław Łukjaniuk.

  Józefa i Adam Łukjaniukowie przyjechali do Białegostoku pod koniec XIX w. z Zabłudowa. Na Bojarach po ciotce otrzymali drewniany dom. Oboje byli krawcami, on szył męskie ubrania, ona damskie ubiory. W tamtych czasach mieć taki zawód to było coś. Szybko stanęli na nogi i dorobili się. Po jakimś czasie kupili drugi dom, podobnej wielkości wraz z ziemią położoną po sąsiedzku, a w latach 20. wybudowali kolejny dom, trzyrodzinny. Urodziło się im aż 13 dzieci, niestety część zmarła we wczesnych latach.

  - Mój ojciec Marian Jerzy (rocznik 1920) był ich najmłodszym dzieckiem - opowiada pan Mirosław. - Utalentowany muzycznie (grał na mandolinie), miał też zdolności manualne do wykonywania różnych rzeczy, które później wykorzystał w pracy zawodowej; był cenionym racjonalizatorem i wynalazcą.

  Jednak dzieciństwo i młodość miał trudną. W 1931 r., gdy skończył 11 lat, jego ojciec zmarł. Zaś z licznego rodzeństwa żyli wtedy już tylko dwaj bracia i siostra. We czwórkę więc mimo młodego wieku z konieczności pomagali mamie, która oprócz krawiectwa, administrowała mieszkaniami, wynajmowanymi lokatorom.

  Marian ukończył Szkołę Rzemieślniczo-Przemysłową, następnie po zdaniu egzaminu czeladniczego jako ślusarz-mechanik został wcielony do 8 Batalionu Pancernego w Grodnie. Kto wie jak by się potoczyły jego losy, może by zrobił karierę w wojsku, ale wybuchła wojna i wszystkie plany trzeba było zmienić.

  We wrześniu 1939 r. na ochotnika brał udział w walkach w obronie kraju w okolicach Łomży, Osowca i Czyżewa. Po przegranej kampanii zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa wrócił do domu. Pracował w wojskowych warsztatach samochodowych na lotnisku Krywlany, a kiedy do Białegostoku weszli po raz drugi Niemcy tym bardziej musiał pracować, bo taki był nakaz okupanta, a i sytuacja w rodzinie znacznie się pogorszyła.

  W 1940 r. zmarł brat Edward, zaś drugi brat Henryk chory na gruźlicę nie był w stanie podjąć żadnego zatrudnienia (zmarł w 1944 roku).

  Los nie oszczędzał Marianowi zmartwień. Został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Kiedy po jakimś czasie przyjechał na urlop, postanowił już nie wracać. Bał się, dwaj koledzy, z którymi był na robotach, pojechali i ślad po nich zaginął. W ciągu dnia ukrywał się w okolicy, a nocował u rodziców swojej narzeczonej Eugenii przy ulicy Sobieskiego. 

  Pewnego wieczoru usłyszeli dobijanie się do drzwi. To byli Niemcy. Gospodarz Michał Skorupski otworzył drzwi, znał dobrze język niemiecki (był w niewoli podczas I wojny światowej), więc zaczął tłumaczyć, wskazując na śpiącego Mariana, że to jego syn Alojzy. Na szczęście Alojzy w tym czasie był na nocnej zmianie w piekarni i Niemcy uwierzyli. Chwilę porozmawiali i poszli.

- I tak z nastaniem wolności z rodziny dziadka zostało ich tylko troje - mówi pan Mirosław. - Babcia, mój tata i jego siostra Bronisława. Ojciec wkrótce się ożenił. Nas było troje dzieci, ja i dwie siostry Jolanta i Danuta. Babcia zmarła w 1958 r. A ojciec we wrześniu 1944 r. rozpoczął pracę w Państwowych Zakładach Mechanicznych przy ul. Starobojarskiej, z których potem powstała Fabryka Przyrządów i Uchwytów.

  Marian Łukjaniuk pracował w Uchwytach na różnych stanowiskach. Był ceniony za fachowość, racjonalizatorstwo i patenty. Zgłosił ponad 100 wniosków racjonalizatorskich z zakresu produkcji i bhp.

  Dostał wiele nagród. Zmarł na zawał serca 13 grudnia 1989 r. Został pochowany na najstarszej części cmentarza farnego w grobie rodzinnym jako ostatni potomek swego pokolenia.

  Co z domami? - Ten przy Granicznej 14 babcia zapisała córce Bronisławie, a pozostałe dwa, przy Granicznej 14 A i przy Spacerowej 15 przekazała memu ojcu. Mieszkaliśmy w domu tym przy Granicznej -opowiada pan Mirosław. - W połowie lat 70. domy zostały wywłaszczone pod budowę osiedla. 

  Dzisiaj w tym miejscu stoją bloki. Mieliśmy duży sad, podwórze. Teraz byłby z nich pożytek, duże pieniądze. Ale w czasach pereelowskich, kiedy obowiązywało inne prawo, więcej przysparzały one kłopotów aniżeli korzyści - przyznaje pan Mirosław. - Mieszkaniami rządziły wydziały nieruchomości. Lokator miał więcej do powiedzenia aniżeli właściciel.

Alicja Zielińska

Translate