Postaw mi kawę na buycoffee.to

Na ulicy Cichej wcale nie było cicho

 


   Ulica Piesza i jej zadziornymi chojrakami  w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali. 

   Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów. W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. 

   W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary. Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. 

  W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał 

kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu. 

   Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku. W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.  Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol. 

   Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre. 

  W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi  w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.  W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. 

  Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.  No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów. 

  Jej brat Antoni należał  do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata. W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada! 


Włodzimierz Jarmolik

Gadzinówki - brutalna kolaboracja z niemcami

    Tytułowe określnie wydaje się być oczywiste. Na naszych ziemiach gadzinówkami nazywano  gazety wydawane w czasie II wojny  światowej z inicjatywy władz niemieckich lub sowieckich z przeznaczeniem dla mieszkańców okupowanych terenów. Teksty pisano w nich w języku polskim – w miarę poprawnym –  i nawiązywano do sposobów redagowania prasy z międzywojnia, Przykładami była ruska „Wolna Łomża” i germański „Kurier Białostocki”, za wzór najbardziej znany uchodził  „Nowy Kurier Warszawski, zwany pospolicie kurwarem lub ścierwoniakiem od koloru czcionki.

      Dla uwiarygodnienie i rozpowszechnienia szmatławców umieszczono w nich również wiadomości pożyteczne, aktualne komunikaty, przepisy porządkowe i porady, kronikę poszukiwań osób zaginionych, ogłoszenia drobne. Reklamy, nawet kawałki literatury itp.  Najważniejsze jednak dla wydawców były teksty (artykuły, komentarze, felietony, reportaże), zdjęcia i karykatury promujące programy nazistowskie lub bolszewicko-stalinowskie. Sławiono w nich sukcesy autentyczne i rzekome własnych wojsk, ośmieszano przeciwników. A wszystko po to, by osłabić wolę oporu przeciwko okupantom, szerzyć fałsz, dzielić narody, pozyskiwać kolaborantów, ogłupiać.

   Do szmatławych gazet może jeszcze powrócę, W swoich zbiorach mam jednak i Kalendarzyk-Notatnik z 1942 roku z nadrukiem Wydawnictwo Polskie Sp. Z O. O. Warszawa (ul. B. Prusa 2). Mały, kieszonkowy format, 32 stroniczki i okładka z cienkiego kartonu.  Nie wymieniono w nim Hitlera, III Rzeszy i Wehrmachtu, nie ma słowa o polityce, wojnie, Żydach lub wrogach ludu. Wydawcy gadżetu skupili się na zachęcaniu użytkowników do pilnej i wytrwałej pracy, skrupulatnego wykorzystywania własnego czasu. 

     W tym celu na kartkach z kolejnymi miesiącami i przy każdym dniu właściciel kalendarzyka powinien zakreślać kratki wskazujące godziny poświęcone na pracę. Można też było zastosować kolory, by czarnym zaznaczyć godziny zajęć zawodowych, czerwonym lekcje jęz. niemieckiego, a zielonym godziny dokształcenia zawodowego itp.  Do tego dodano hasła promujące czystość i pogody ducha, sięganie po literaturę fachową. W podsumowaniu, na tylnej okładce, znalazło się wyliczenie „7 grzechów głównych przeciwko sobie”: niesumienność, niesłowność, niepunktualność, nieuprzejmość, niedbalstwo, niezdecydowanie, nieumiejętność zorganizowania własnego czasu.

   Przeglądając kalendarzyk można odnieść wrażenie, że na w okupowanej Polsce panowały w 1942 r. spokój i braterstwo, a wydawca apelował jedynie o doskonalenie się, by żyć szczęśliwie. Nawet zdanie: „Gdy wysiłek rąk poprze wysiłek mózgu powstają drogi, koleje, fabryki, szkoły, ogrody” brzmiał niewinnie. Pracuj Polaku przykładnie nie zważając na okupacyjną rzeczywistość, bo Niemcom do zwycięstwa potrzebne są właśnie drogi, koleje, fabryki.

     Spółka Polska wydała w czasie okupacji również duże „praktyczne kalendarze dla wszystkich”, kryminały, w tym wznowienia sprzed wojny, książkę o reklamie. Wszystko po polsku, legalnie, w miarę starannie i tanio. Niby nie gadzinówki i potrzebne, ale odciągające uwagę od tego co było najważniejsze – od walki z okupantami. To były wentyle, by naiwni zechcieli uwierzyć, że Niemcy lub Sowieci nie są wcale tacy źli. Wydawnictwa przydatne dla mądrych i myślących, perfidnie szkodliwe, jeśli trafiły w ręce mniej rozgarniętych i naiwnych.

   Żyjemy w wolnym kraju, zapomniano o gadzinówkach, a przecież jesteśmy atakowali przez fake newsy, zagraniczne i krajowe. Bądźmy roztropni!

                                                                                                        

A.C.D ,M.R

Chanajki zakazana dzielnica

    Egzotykę Chanajek na tle reszty miasta stanowiło zamieszkałe tam licznie szemrane bractwo spod znaku wytrycha, noża, a nawet rewolweru.

  Zapuszczone i brudne  uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych – prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi  i gotowi na wszystko bandziorzy.   Szukający sensacji ówcześni  dziennikarze nazywali ich z upodobaniem – królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu. 

   Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w noż owym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 

 

  Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy – złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej.

   Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.

   Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.

Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 

  W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 

  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.

 Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.

Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 

W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 

Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.

W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.  Od nowego roku nowe, złe historie z przedwojennego Białegostoku i okolic będą znakowane szyldem „Proszę wstać, Sąd idzie”. Zapraszam do czytania.


Włodzimierz Jarmolik

Translate