Postaw mi kawę na buycoffee.to

Drab z ul. Kijowskiej terroryzował Białystok

 

  W świecie przestępczym zawsze musiał istnieć czarny charakter. Nie zwykły złodziej czy oszust, ale ponury zbir, który potrafił napędzić ludziom dużo strachu. Białystok początków lat trzydziestych też miał takiego typa - Abrama Tyszlermana.

  W tym czasie było w mieście wiele stołów bilardowych rozstawionych w różnych lokalach rozrywkowych, hotelach, restauracjach, jak też specjalnych salach. Grano tam głównie w piramidkę. Grano oczywiście na pieniądze i to często nie o liche sumy.

  Jednym ze stałych i namiętnych graczy był niejaki Najdorf. Uważano go za głównego bankiera białostockiego światka przestępczego. Grał ostro, zwłaszcza w sali bilardowej "Polonia" przy Rynku Kościuszki. Do ochrony swojej osoby potrzebował, jak to się dzisiaj mówi, goryla. Bezwzględnego i krzepkiego osiłka. Został nim dwudziestoparoletni Abram Tyszlerman z ul. Kijowskiej, czyli z samego środka ponurych Chanajek. Ten oczywiście zawsze kręcił się koło szefa. Pilnował go zarówno w bilardowni, restauracji czy piwiarni, jeśli ten zechciał tam wstąpić. W razie potrzeby bił i poniewierał dłużników bilardowych swojego pryncypała.

  Los taki spotkał w lutym 1932 roku Szlomę Fina, który winien był Najdorfowi 100 złotych. Kiedy w klubie "Polonia" grał spokojnie w bilard, Tyszlerman i jego kompan Lejba Kagan, zaczęli go przymuszać do zwrotu długu. Ten odważnie odmówił. Wtedy w ruch poszły kije bilardowe, a nawet noże. Szczęściem dla Szlomy Fina było to, że jego głośne krzyki usłyszał przechodzący ulicą posterunkowy. Gdyby nie jego interwencja doszłoby do dużej masakry. Tyszlerman został zatrzymany, a policja zaczęła się bacznie przyglądać jego dotychczasowym poczynaniom.

  Co się okazało? Już od kilku lat stał on na czele bezwzględnej grupki opryszków, którzy sami siebie, na wzór rozsławionych przez prasę amerykańską gangsterów, nazywali "Czarną Ręką". Zaczęto więc dokładnie sprawdzać w policyjnych sprawozdaniach historie pasujące do tej z bilardowni "Polonia".

Od roku 1930 na białostockich ulicach zaczęły zdarzać się brutalne napaści na wracających nocną porą spóźnionych przechodniów. Wymuszano pieniądze, odbierano walizki, zdejmowano siłą zegarki. Ofiarami "czarnorękich" padali też właściciele szemranych interesów - piwiarni z nielegalną wódką, podrzędnych restauracji czy potajemnych burdeli.

  Okazało się także, że swój haracz bandziorom musieli płacić właściciele prywatnych autobusów międzymiastowych. W razie odmowy ich pojazdy miały natychmiast poprzecinane opony.

  Firma Tyszlerman i spółka prowadziła wielce wszechstronną działalność. Za ustaloną opłatą można było zlecić jej pobicie niewygodnego konkurenta albo podpalenie jego interesu. Można było też zamówić ukrócenie zbyt długiego języka świadkowi sądowemu. Do kieszeni opryszków trafiały również sumki od ojców, którzy wydawali właśnie swoje córki za mąż.

  Co jeszcze ustalili policjanci z Wydziału Śledczego? Otóż specjalnością Tyszlermana było prześladowanie właścicieli lokali z tzw. rozrywką. Żeby nie tracić klientów i sprzętu, owi nieszczęśnicy musieli wręczać zbirowi określoną sumę albo raczyć sutym poczęstunkiem.

Jednym z najbardziej prześladowanych był dzierżawca sali bilardowej "Polonia. Co tydzień wydawał sporo forsy na podejmowanie Tyszlermana i jego kumpli w pobliskiej restauracji "Łącz". Doszło do tego, że musiał otworzyć tam dla Tyszlermana stały rachunek.

  W końcu miarka się przebrała. Oprych z ul. Kijowskiej został aresztowany. Razem z nim za kratki trafiła cała jego kompania. W październiku 1932 roku odbył się głośny w mieście proces "Czarnej Ręki". Abram Tyszlerman zainkasował trzy lata odsiadki. Podobnie jak jego braciszek Zorach i bracia Lejba i Josel Kaganowie.

  Na ławie oskarżonych zasiadł też Izrael Fiszer, z zawodu tragarz i awanturnik, jakich mało. W 1931 roku posterunkowy przydybał go na ulicy Surażskiej, kiedy w pijanym widzie mocował się ze słupem telegraficznym. Tygodnik Reflektor odnotował taki oto dialog między nimi: - Odstaw się pan od tego słupa. Na co Fiszer: - A pan nie zwracaj na mnie uwagi. Ja go tylko wyrwę i pójdę do domu. Jak widać król tragarzy, jak nazywano Fiszera, miał duże pożucie humoru.


Włodzimierz Jarmolik

Hazard w Białymstoku na Rynku Siennym

   Swego czasu była już w tej rubryce mowa o hazardzie w międzywojennym Białymstoku. Kwitł on na Rynku Siennym, w pobliskich bramach, w popularnych lokalach gastronomicznych, i rzecz jasna w prywatnych mieszkaniach. Przodowały Chanajki. Karty, kości czy ruletka przyciągały różnych bazarowych straceńców, którzy topili w swoim nałogu wszystkie, często ciężko zarobione pieniądze. Na podwórku przy ul. Surażskiej czy Mazowieckiej stale urzędowali fachowcy od oczka, paska czy kostek. Lepsi goście spotykali się w cukierni Lux na rogu Warszawskiej, gdzie grano w pokera czy chemin de fer.

  Jednak najbardziej zagorzali amatorzy hazardowego ryzyka jeździli z Białegostoku do stolicy, gdzie naiwniacko pozwalali ogrywać się miejscowym szulerom i wyrwigroszom.

  Szczególnie wiele pokus czyhało na odwiedzających słynny warszawski Kiercelak. Na samym placu targowym, a także pod parkanami i bramami wpadających do niego ulic, działały non stop lotne kasyna. Prosty stolik z numerkami, to było wszystko. Kiedy krupier kierujący grę w numerki zorientował się, że wśród podstawionej publiki znalazł się jakiś, łatwo rozpoznawalny frajer, zaczynał namiętnie namawiać do obstawiania ulubionych cyfr.

  Przybysze z prowincji, w tym także i białostoczanie, łatwo ulegali magii pomnożenia przywiezionych do stolicy złotówek. Kręcący się po Kiercelaku naganiacze potrafili zachęcić do gry w rozrzucane karty prawie każdego, choćby nie miał na to wcale ochoty. Zaraz pojawiała się butelka wódki, a i przyjemna kobitka do boku. Podochocony białostoczanin, który przyjechał nad Wisłę, żeby pomnożyć swój portfel, tracił bardzo szybko wszystko co posiadał. Najpierw oczywiście, zgodnie z taktyką szulerów, wygrał kilka razy nieduże sumki, a później musiał tylko, co i rusz sięgać do kieszeni, aż została ona całkiem pusta. 

  Do spółki z oszustami karcianymi działali na Kiercelaku także doliniarze. W tłoku zaabsorbowanych graczy i gapiów łatwo było dobrać się do cudzego palta czy torby. Jeśli przegrany frajer, mający o sobie mniemanie rasowego hazardzisty, zaczynał po przegranej głośno protestować i straszyć szulerów policją, do akcji wkraczali silnoręcy pomocnicy, a w ruch szły nawet noże i kastety.

  Nałogowi hazardziści z Białegostoku, którym nie odpowiadało brutalne towarzystwo z Kiercelaka, szukali dla siebie spokojniejszych miejsc. W latach trzydziestych można było je znaleźć w Warszawie zwłaszcza przy ul. Chmielnej i Nowogródzkiej. Działały tam bez przerwy potajemne domy gry dla lepszych gości. Oto dosyć obszerny cytat na ich temat z artykułu zamieszczonego w jednej ze stołecznych gazet.

  "Po cichu, na ucho, szepcą sobie zwolennicy hazardu, adresy domów gry. Luksusowe urządzenia, marmurowe stoły. Przy ul. Chmielnej wchodzimy w bramę i przez podwórze w poprzeczną sień. Na drugim piętrze mieści się świątynia hazardu. Przybita na drzwiach tabliczka oznajmia: "Biuro handlowo-komisowe". Dwa pokoje z kuchnią, przerobioną na trzeci. Urządzenia biurowe. W największym pokoju stół konferencyjny przykryty zielonym suknem. Miękkie fotele otaczają niskie stoliki. W oknach rolety. W dzień w biurze nie ma nikogo. Ożywa wieczorem. Ruleta, poker, chemin de fer, bakarat..."

  Ale przecież nie wszystkich zamiłowanych hazardzistów z naszego miasta stać było na warszawskie fanaberie. Musieli zadawalać się produkcją miejscowych kombinatorów od trzech kart czy kubków. W Białymstoku specjaliści od tych trefnych gier panoszyli się w pierwszej połowie lat trzydziestych na ul. Lipowej i Sienkiewicza. Pod przykrywką i pozwoleniem na prowadzenie gier zręcznościowych dla młodzieży, rozkładali oni tam swoje parasole i prowadzili szulerkę dla dorosłych.

  Najpopularniejszą grą u parasolarzy były kości. Wystarczyła plansza z numerami od 3 do 18, kubek i trzy kostki do gry. Gracze obstawiali wybrane numery. Bankier wyrzucał kostki z kubełka na stół, szczęśliwie obstawiający cieszyli się z wygranej. Kiedy stawki stawały się coraz wyższe, szuler sięgał po komplet fałszywych kostek, i już nikt nie wygrywał, oczywiście oprócz niego.

  W 1937 roku, w samą wigilię, swój szulerski stolik rozłożył pod Ratuszem Józef Koziński. Próbował coś ugrać na święta. Ugrał - trzy miesiące więzienia.


Włodzimierz Jarmolik

Ulica Kalinowskiego. Na Park Centralny mówiono gruzy

   Moim podwórkiem była ulica Kalinowskiego - zaczyna swoją opowieść pan Stanisław. - Mieszkałem pod numerem 4. Z jednej strony znajdowały się dwie piaskownice, z drugiej naprzeciw Park Centralny. Pamiętam zalegające tam stosy gruzów i macewy. Jak później czytałem, w XVIII wieku utworzono tam żydowski cmentarz rabinacki - kirkut. Z biegiem lat tracił na znaczeniu. Hitlerowcy dopełnili reszty zniszczenia. Nieco dalej przy Bema znajdował się cmentarz choleryczny, nazywany tak od tego, że chowano tam niegdyś zmarłych na cholerę.

  Pod koniec lat 60., gdy handel przeniesiono na Bema, chodziłem tam na rynek gołębiarzy, który odbywał się w niedziele. Przy ul. Odeskiej trzymaliśmy gołębie - piękne sztuki mieliśmy. Do dzisiaj tęsknię za tymi ptakami. Tyle lat minęło, a ja zamknę oczy i widzę, jak wzbijają się w niebo. Na rynku, jeszcze w 1968 roku gołębiarze stawiali na macewach klatki ze swoimi pupilami.

  Na Park Centralny wszyscy mówili "gruzy". Gdzie idziesz? Na gruzy. Rosły tu różne trawy, osty. Latem pięknie pachniało, jak na łące. Biegaliśmy tam się bawić, ale głównym naszym zajęciem był biznes, gdzieś coś znaleźć, butelki, łom i sprzedać.   Na ul. Grochowej były dwa sklepy: spożywczy i warzywniak, w którym skupowano butelki. Więc jak tylko jakiś facet kupował pół litra czy ćwiartkę, uważnie śledziliśmy, gdzie szedł w stronę parku, bo tam najczęściej rozpijano wódeczkę. Z kolegą Jankiem, ksywa Korzonek czatowaliśmy na rogu Grochowej na każdą porzuconą butelkę. Kto pierwszy krzyknął "zamówka", do tego należała butelka. Butelki były w cenie, za jedną płacono złotówkę. W dzień wypłaty udawało się zdobyć 10-11 sztuk, to było dużo. Przeliczaliśmy ten zarobek na cukierki - iryski zwykłe, mleczne kosztowały 11 zł, sezamowe 18 zł.

  Naszą ulubioną rozrywką było puszczanie latawców. Robiliśmy je sami, rzecz jasna. Ze środka zeszytu wyrywało się dwie kartki, dziurki po zszywaczu zaklejaliśmy. Między parkiem a ul. Suraską była stolarnia, braliśmy stamtąd wyrzucone listewki, zbijaliśmy konstrukcję, z kawałka prześcieradła, doczepiało się ogon. 

  Mama Janka pracowała jako chałupniczka w spółdzielni krawieckiej, gdzie szyto rękawice robocze, więc miała dużo nici, były cienkie, ale bardzo mocne. Nawlekaliśmy taką nitkę na drewnianą szpulkę, dużo, około 500 metrów i latawiec był gotowy. Jak puszczałem nitkę z tej szpulki, to tylko furczało, latawiec wysoko wzbijał się w niebo. I myśmy nie biegali za nim, sam leciał. Bywało aż do domu towarowego na Kościuszki. Przechodnie patrzyli z zaciekawieniem: To wasz latawiec? Ale ciągnie - mówili z uznaniem.

  Z czasem przystąpiono do porządkowania placu pod park centralny. Wjechał buldożer tzw. staliniec i spychał macewy. Jak poprosiliśmy, to kierowca pozwolił podjechać, to była frajda. Na otwarcie parku, żeby uczcić to wydarzenie, zorganizowano wystawę sprzętu rolniczego. Oglądaliśmy nowe, czerwone maszyny. W Parku Centralnym, to też świetnie pamiętam, Janusz Laskowski śpiewał swoje słynne przeboje, Beatę, Żółty jesienny liść. Grał na gitarze, ludzie się zbierali i chętnie słuchali.

  Wrócę na chwilę do wspomnień z dzieciństwa. Na rogu ul. św. Mikołaja, gdzie teraz jest Cepelia i czteropiętrowy blok (wtedy ta ulica nazywała się Sosnowa) stał drewniany domek. Należał do pana Konikowskiego, myśmy jako dzieciaki z narażeniem życia wyciągali z niego stalowe elementy, żeby oddać do punktu skupu złomu.

  Z czasem Kalinowskiego i okoliczne ulice zaczęły się zmieniać. O, na przykład pamiętam, jak stawiano wieżowiec, zwany powszechnie Merino, od sklepu z materiałami na parterze. Teraz jest tam bar. Ten mój kolega Janek, świętej pamięci odczytywał napis jako Mertno, śmieliśmy się z tego.

  Uczyłem się w SP nr 9, na Suchej, ale w sumie zaliczyłem trzy podstawówki, z powodu rejonizacji. Klasy 1-4 skończyłem w czwórce na Częstochowskiej, potem przeniesiono nas do piętnastki na Lipowej, i w końcu w 1963 roku poszedłem do dziewiątki na Suchej. Początek roku szkolnego wtedy był 2 września w poniedziałek, znalazłem datę w kalendarzu. Pamiętam to doskonale, staliśmy na boisku, a potem z wychowawczynią, panią Ireną Wojtasiak (uczyła nas fizyki, matematyki i chemii) poszliśmy do starej szkoły na rogu Młynowej i Kijowskiej, po sprzęt i pomoce naukowe.

  Do dziewiątki na Suchą też chodziliśmy przez park. Do dzisiaj jest ta alejka. Na rogu wtedy stała stara brązowa dwuskrzydłowa brama okolona kawałkami muru, i na tych dwóch skrzydłach listewkami były nabite gwiazdy Dawida. Skojarzyłem sobie później, że przechodziłem obok bramy cmentarnej. Nędznie już to wyglądało, farba się łuszczyła.

  Polskiego uczyła nas pani Anna Tomaszuk, świetna nauczycielka. Jako jedna z pierwszych wtedy organizowała na lekcjach pracę w grupach, wtedy to była nowatorska metoda prowadzenia zajęć. Zestawialiśmy stoliki, siadały dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, lepsi i trochę słabsi i opracowywaliśmy temat. Bardzo lubiłem te lekcje, pani Tomaszuk często wybierała mnie do referowania.

  W 1964 roku, pamiętam dokładnie zwołali nas do sali gimnastycznej. Wszedł pan Grycuk, czy Gryczan, nie pamiętam dokładnie, od śpiewu i donośnym głosem krzyknął: Na cześć dostojnych gości hip, hip, hura. Myśmy już wtedy mieli telewizor, oglądałem dzienniki, rozpoznawałem ważne osobistości w kraju. No i wtedy to był Marian Spychalski, przewodniczący Rady Państwa. Nasza szkoła była tysiąclatką, zbudowaną w ramach akcji 1000 szkół na tysiąclecie. Spychalski widocznie wizytował te szkoły, wypytywał panią Tomaszuk o sposób prowadzenia lekcji, pochwalił.

  A raz znowu byłem świadkiem manifestacji pod komitetem partii. Zebrał się tłum, z budynku wyszedł niewysoki mężczyzna w prochowcu, a ludzie skandowali: Niech żyje towarzysz Wiesław! Byłem pewny, że to Gomułka, ale nie zgadzał mi się okrzyk. Później zrozumiałem, że "Wiesław" to pseudonim wojenny Gomułki. Wtedy nawet podszedłem blisko niego, chwaliłem się tym potem, jak to chłopak. Jakieś szczególnej obstawy, jak dziś się widzi, nie było przy nim. Pewna kobieta wręczyła mu też list. Gomułka schował go od razu do kieszeni. Mieszkałem w samym centrum, jak coś się działo, od razu z kolegami biegliśmy patrzeć.

  Chcę jeszcze dodać, że tu, gdzie jest Central, był ogród, zrywaliśmy tam jabłka. Po lewej stronie znajdowało się olbrzymie wysypisko. Obok zaś na prawo stały kamienice, w jednej z nich pan Dunaj miał studio fotograficzne. Mam zdjęcie tam zrobione, jako 14-latek, na zakończenie podstawówki, byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedmioklasową szkołę podstawową.

  Restauracja Staromiejska, która tam stała, nieszczególnej była reputacji, taka lokalna speluna. Wzdłuż ulicy Pięknej naprzeciw obecnego Wersalu Podlaskiego znajdowały się stoły, na których przekupki sprzedawały warzywa i owoce. Raz na jakiś czas przyjeżdżał mężczyzna, to był pierwszy biznesmen powojennego Białegostoku, który sprzedawał bombonierki, smaczne, mordoklejki, których nigdzie się nie kupiło. Miał je zapakowane w kartoniki po 5 albo po 3 sztuki, w zależności jaki los się wyciągnie. Los kosztował złotówkę, gdy był pełny, to on krzyczał niezbyt zadowolony: "bomba w górę" i wydawał fanta.   Chodziłem z mamą tu często na zakupy, a nawet i sam handlowałem. Mieliśmy działkę przy Podleśnej. Pewnego razu z Jankiem narwaliśmy rzodkiewek, które wówczas bardzo obrodziły, wyrosły wielkie jak buraki. Powiązaliśmy je w pęczki, załadowaliśmy do worka i poszliśmy sprzedawać na te stoły. Ludziom tłumaczyliśmy, że to jest amerykańska rzodkiew, wiadomo co z Ameryki to najlepsze.

  Za straganami ciągnęła się już ulica Sucha, gdzie znajdowała się kamienica, w której był ten osławiony sklep z błyskotkami, o którym opowiadała pani Krystyna. Mnie chłopaka interesowało jednak co innego. Tam sprzedawano płyty Beatlesów, winylowe, longlay'e. Kolega z technikum pod koniec lat 60., kupił taką płytę. Wszyscy mu zazdrościliśmy.


Alicja Zielińska 

Translate