Postaw mi kawę na buycoffee.to

Na nartach najlepiej zjeżdżało się w Ogrodniczkach

  W latach 50. studenci Akademii Medycznej, pochodzący z południa Polski, zimą tak tęsknili za nartami, że w czynie społecznym wybudowali skocznię narciarską. Znajdowała się ona po lewej stronie szosy, jadąc w kierunku Supraśla. Można było na niej skoczyć na odległość około 20 metrów. Któregoś razu jeżdżąc na nartach po okolicy z kolegami wytropiliśmy tę skocznię - wspomina Jerzy Szóstko.

  Wiadomo od dawna, że Białostocczyzna to polska Syberia. Zawsze zimą było u nas mroźno, dużo śniegu. Dla tych, którzy lubili aktywnie wypoczywać była to frajda - mówi Jerzy Szóstko. - A już zwłaszcza dla młodych. Gorzej było ze sprzętem. Za mojej młodości mało kto miał porządne narty. Te zwykle pochodziły z czasów przedwojennych, bądź z okresu wojny - rosyjskie (miały wiązania z paskami) no i niemieckie już wysokiej klasy.

  W większości radzono sobie domowymi sposobami. Byli tacy spece, którzy sami robili sobie narty, na przykład mój starszy kolega Mirek Gajewski czy syn państwa Krachów z naszej ulicy Kapralskiej. Początkowo jeździliśmy po płaskim terenie albo zjeżdżaliśmy z małych górek przy cmentarzu ewangelickim, w pobliżu cmentarza prawosławnego. W starszym wieku, kiedy chłopaki nabierali już odwagi, no i więcej już umieli, to wypuszczali się dalej, na inne trasy. Na Pieczurki, Pietrasze, Jaroszówkę, Ogrodniczki. Właśnie w Ogrodniczkach były najlepsze górki do zjeżdżania na nartach.

  W latach 50. studenci Akademii Medycznej, pochodzący z południa Polski, tak tęsknili za nartami, że w czynie społecznym wybudowali skocznię narciarską. Znajdowała się ona po lewej stronie szosy, jadąc w kierunku Supraśla. Można było na niej skoczyć na odległość około 20 metrów. No i ci studenci osiągali te odległości, gdyż mieli narty przystosowane do takich skoków. Te narty były szersze i dłuższe od normalnych.

  Nasza grupa chłopaków przypadkowo odnalazła tę skocznię. Z ciekawością obserwowaliśmy skoki medyków z gór. A oni widząc nasze zainteresowanie krzyknęli do nas, byśmy też zjeżdżali. Mieliśmy trochę pietra, bo co innego skakać z progu terenowego około czterech, pięciu metrów, a tu rozbieg duży, stromy, i ten zeskok.

Ale co tam, raz kozie śmierć. Pierwszy ruszył Konrad Suska, skok był udany około dziesięciu metrów. Drugi skoczył Jurek Gerdo, potem ja i pozostali. Wszyscy w granicach dziesięciu metrów. Bez upadku! Skakaliśmy bez odbicia, spokojnie i z rozwagą. Ale kolejne skoki z lekkim odbiciem już były dłuższe o dwa metry. Byliśmy zadowoleni z naszego chrztu bojowego.

  Pewnego razu profesor Matysiewicz z Liceum nr 1 przy ul. Kościelnej zebrał chłopaków, którzy jeździli na nartach zaproponował, abyśmy spróbowali swoich sił w biegach narciarskich. Organizowano właśnie eliminacje szkół średnich z Białegostoku, a następnie wyjazd do Ełku na spartakiadę zimową.

  Kwalifikacje odbyły się na Nowym Mieście. Udało mi się, wygrałem, drugi był uczeń z Liceum Pedagogicznego przy ul. Mickiewicza. Pojechaliśmy do Ełku. Pierwszy dzień zawodów był nieudany, gdyż połowa zawodników pomyliła trasę. Po południu, po dokładnym zapoznaniu się z jej przebiegiem, byliśmy już dobrej myśli. Na drugi dzień miały się odbyć zawody. Wystartowaliśmy. Dobrze mi się jechało, na punktach kontrolnych plasowałem się w czołówce (byłem drugi, trzeci). No i w połowie trasy pech. Wiązania nie wytrzymują, pęka klamra - dla mnie to koniec zawodów.

  Wygrał uczeń z Ełku, okazał się bezkonkurencyjny. Miał świetne narty - oryginalne biegówki, dobry smar, ale przede wszystkim sam był świetny. Kolega z białostockiego Liceum Pedagogicznego otrzymał dyplom i nagrodę. Musiał być drugi albo trzeci, nie pamiętam dokładnie.

  Zwolenników białego szaleństwa w Białymstoku przybywało. Odbywały się różne turnieje. Mój przyjaciel Czesław Oracz podczas jednych z takich zawodów (skoki plus biegi) zajął pierwsze miejsce. Mnie biegi nie interesowały, gdyż były męczące, natomiast zjazdy uwielbiałem. Lubiłem szybkość. Przez wiele jeździłem w góry z rodziną. Tą pasją zaraziłem też syna.

  W późniejszym czasie zabrakło zapaleńców, którzy by zajęli się rozwojem narciarstwa na Białostocczyźnie. Na Nowym Mieście wybudowano skocznię, ale nie zastąpiła ona stoku w Ogrodniczkach.


Alicja Zielińska 

Tu zaczynała się dawna dzielnica Piaski

 

  Chanajki i Piaski - te dwie nazwy nieodmiennie kojarzą się z nieistniejącymi dzielnicami żydowskimi. Rozciągały się one niegdyś na południe od Rynku Kościuszki.

  Kres ich istnienia nastąpił w czasie II wojny światowej, a dzieła zniszczenia dopełniły późniejsze urbanistyczne przekształcenia miasta. Znacznie więcej starej zabudowy przetrwało na terenie dzielnicy Piaski. Trudno dziś wskazać jednoznacznie przebieg granicy między dwiema dzielnicami. Nie ulega jednak wątpliwości, że zabytkowe domy przy ul. Młynowej, począwszy od jej zbiegu z ul. Suraską i Piękną, stały niegdyś "na Piaskach".

  Skąd ta nazwa? Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że pochodzi ona od topograficznej charakterystyki terenów położonych tuż przy zachodniej i południowej granicy Białegostoku. Co ciekawe, już w XVIII w. zanotowano, że za bramą suraską droga w kierunku wsi Słoboda przebiegała "otwartym polem piaskami po prawej stronie browarów". 

  W kolejnych dziesięcioleciach często w źródłach historycznych notowano "piaski" lub domy "na piaskach". W ciągu XIX stulecia cały ten obszar zabudowali sprowadzający się do miasta Żydzi. Najszybciej, bo już w połowie tego wieku, powstały parcele miejskie w okolicy nieistniejącego już cmentarza rabinackiego (dziś obszar ten zajmuje w znacznej części Park Centralny). Pozostałością rozwoju tej części miasta, a zarazem symbolicznym punktem granicznym dzielnicy Piaski, jest dom przy ul. Młynowej 2.

  Działka, na której dziś stoi omawiany zabytek, powstała już na przełomie XVIII i XIX w., bezpośrednio przy cmentarzu rabinackim. Na przełomie lat 70. i 80. XIX w. grunta te przynależały do Peszy Rożańskiej oraz Benjamina Szustera. Przed 1884 r. omawianą posesję, powstałą z fragmentów działek należących uprzednio do Rożańskiej i Szustera, nabyli Mordchel i Dwora Zawadzcy.

  Mordchel zmarł pod koniec 1891 lub na początku 1892 r. Pozostawił nieruchomość obciążoną niespłaconymi długami. W ramach egzekucji należności wobec wierzycieli została ona zlicytowana 12 kwietnia 1893 r. Nabyła ją Szosza Zawadzka, żona Gdala, wnuka Mordchela. Z Szoszą, córką Wolfa Szmerkesa (właściciel domu przy ul. Mostowej 6) Gdal ożenił się w 1888 r.

  Nabyta przez Szoszę nieruchomość, położona wówczas przy ul. Błotnistej, składała się z dwóch domów, z których jeden był stary, a drugi nowy. Wszystkie budynki, wzniesione z drewna i pokryte dachówką, powstały pomiędzy 1884 a 1892 r. 24 kwietnia 1895 r. Szosza odsprzedała Gdalowi Zawadzkiemu prawa do połowy majątku kupionego w 1893 r. W kolejnym roku zadłużyła się w Petersbursko-Tulskim Banku Ziemskim na kwotę 6000 rubli. Pieniądze przeznaczyła na budowę zachowanego do dziś domu przy ul. Młynowej 2. Wzniesiono go prawdopodobnie na przełomie 1896 i 1897 r., a na pewno przed 1899 r. W tym roku mija więc 115 lat jego istnienia.

  Z 1915 r. pochodzi najwcześniejszy znany spis mieszkańców omawianego domu. Żyły w nim wówczas cztery rodziny. Największy lokal na piętrze zajmowali Zawadzcy z dziećmi: Lwem (w latach 30. XX w. pracował wówczas jako blacharz), Mejerem, Małką, Szyfrą i Szymonem.

  Pozostałe lokale wynajmowali wyłącznie Żydzi. W 1915 r. byli to Rakowszczykowie, Gierginowie i Percowscy. Rakowszczykowie pod tym adresem mieszkali najdłużej. Głową rodziny był Aron, który ok. 1913 r. założył w parterze domu przy ul. Młynowej 2 skład apteczny i kosmetyczny. W 1935 r. Rakowszczykowie sprzedali aptekę Józefowi Epelbaumowi, on zaś jeszcze tego samego roku odstąpił ją Benjaminowi Gutmanowi. Z kolei w 1932 r. pod adresem ul. Młynowa 2 wymieniono dwóch lekarzy-dentystów: Arona Rakowszczyka i M. Rakowszczyk-Cytron. Funkcjonowanie zarówno apteki, jak i gabinetu dentystycznego, znacząco podwyższyło prestiż domu Zawadzkich.

  Oprócz firmy Rakowszczyka w parterze działał wymieniony w 1914 r. sklep galanteryjny S. Lewina. W latach ok. 1928-1935 jedno z mieszkań wynajmował jego potomek - Michel Lewin, prowadzący w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 14 sprzedaż mięsa. W 1921 r. zarejestrowano działającą przy ul. Młynowej 2 sprzedaż wyrobów galanteryjnych Mordki Warona, a w 1922 r. sklep spożywczy Mojżesza Boczkowskiego.

  Zawadzcy pozostawali właścicielami domu przy ul. Młynowej 2 do 1941 r. Holokaust przeżył tylko wnuk Gdala i Szoszy Zawadzkich - Mejer. W 1948 r. odzyskał sądownie prawa do swojej nieruchomości, po czym odsprzedał ją miastu, w posiadaniu którego pozostaje do dnia dzisiejszego. W 1952 r. budynek podzielony był na osiem lokali mieszkalnych, w których żyło łącznie 41 lokatorów. Na parterze, w lokalu po prawej stronie od bramy wjazdowej, działał wówczas uspołeczniony zakład fryzjerski. Aż do końca XX w. budynek pełnił funkcje mieszkaniowe, połączone z drobnymi usługami w dolnej kondygnacji. 


Wiesław Wróbel 

Irena Białówna - taka właśnie była

   Całe szczęście, że nie zgodziła się zostać na Uniwersytecie Warszawskim i sama się zesłała na prowincję. Prawdopodobnie bez takiej decyzji setki białostoczan w ogóle by nie przeżyły.   Dziś o Doktor Irenie śpiewa nawet białostocki hiphopowiec. A Białystok zawdzięcza jej zbudowanie po wojnie niemal od podstaw lecznictwa pediatrycznego.

  Dla młodszych białostoczan Białówna to tylko patronka ulicy, na której leczą połamańców (chyba każdy w swoim życiu odwiedził ulokowaną na tej ulicy miejską poradnię ortopedyczno-urazową).

  Ale dla starszych mieszkańców Białegostoku to cicha bohaterka. Miejska Siłaczka. Albo – jak kto woli – Doktor Judym w spódnicy. By przeforsować wiele spraw, musiała być jednocześnie delikatna, twarda jak stal i kompetentna. I choć słowo „niezłomna” przez lata stało się jednym z tych wyświechtanych frazesów, które trącą patosem, to jednak nie da się od tego określenia uciec: Irena Białówna taka właśnie była.

  Czy to przed wojną w bolszewickiej Rosji, czy w piwnicach białostockiego gestapo w czasie okupacji, czy w kilku obozach koncentracyjnych, czy wreszcie znów w powojennym Białymstoku, który podnosił się z ruin i wszystko w nim trzeba organizować od podstaw. M.in. położnictwo, system opieki nad umierającymi niemowlętami, dziećmi i matkami.

  Ale nim Irena na swoje miejsce na ziemi wybierze Białystok, 27 lat wcześniej, w 1900 roku, przychodzi na świat kilka tysięcy dalej kilometrów na Wschód – w Carycynie (obecnie Wołgograd). Rodzice to polscy inteligenci, którzy zdecydowali się wyjechać aż tam w poszukiwaniu pracy. Ojciec, Józef Biały, jest inżynierem kolejnictwa, matka – Kazimiera z Kobylińskich – nauczycielką i społeczniczką. Irena rodzi się jako jedno z pięciorga dzieci.

  Gdy w Europie kończy się pierwsza wojna światowa, Irena pisze maturę w Jelcu (ówczesna gubernia orłowska) i zaczyna pracę jako przedszkolanka. Gdy na Kresach zaczyna się wojna polsko-bolszewicka, a Polacy bronią niepodległości, w 1920 roku Irena wstępuje na Wydział Lekarski Uniwersytetu w Woroneżu. Ale rodzina Białych się decyduje: wracamy do Polski. I wracają – w sierpniu 1921 roku.

  Irena postanawia zamieszkać w Warszawie. Zaczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i właściwie od początku wie (może bycie przedszkolanką przez półtora roku miało znaczenie?): chce się skupić na pediatrii. Jest tak chłonna wiedzy, zaangażowana i nieustająco pewna swojej decyzji, że jeszcze będąc na studiach, na IV roku, prowadzi studenckie koło pediatryczne w klinice kierowanej przez prof. Mieczysława Michałowicza.

  Nic dziwnego, że taką studentkę na uczelni zapamiętano. I miano co do niej plany. A jednak Białówna, już z dyplomem doktora wszech nauk lekarskich, uzyskanym w 1927 roku, wie, co chce dalej robić. Decyduje się zamieszkać w Białymstoku.

– Nie skorzystała z propozycji pracy na uczelni – podkreślają Mieczysław Sopek i Magdalena Szkudlarek, doktorzy nauk medycznych związani z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku, którzy przypominali Irenę Białównę w Medyku Białostockim z kwietnia 2012.Lekarka mogła zostać w stolicy, wybrała jednak pracę w prowincjonalnym mieście. I pozostała mu wierna do końca życia.

Dwie odważne kobiety

  Jest rok 1927, Białówna ma lat 27. I powoli, mozolnie, wręcz od podstaw zaczyna swoją pracę lekarza w mieście. Pracuje w szkołach podstawowych. W tzw. stacjach opieki nad niemowlętami. Jako wolontariuszka w szpitalu miejskim im. św. Rocha. Jako organizatorka letnich kolonii dla dzieci z rodzin biednych i patologicznych. Sprawdza, w jakich warunkach żyją, stara się pomóc. Największą biedotę leczy za darmo, dając jeszcze pieniądze na wykupienie leków.

  Na 9 miesięcy przed wybuchem II wojny światowej zaczyna pracować jako lekarz pediatra w Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Zawsze we właściwym miejscu, zawsze na posterunku. Właściwie to nigdy z niego nie zeszła.

Kampania wrześniowa: to pod jej opieką w Białymstoku i okolicach funkcjonują punkty opatrunkowe PCK dla rannych mieszkańców i żołnierzy.

Wkroczenie Sowietów i ich „porządki” w mieście: Białówna prowadzi oddział dziecięcy w szpitalu przy ul. Fabrycznej.

  AKCJA „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Białystok zajmują Niemcy i tworzą getto: Białówna wraz z innymi lekarzami ewakuuje chore dzieci na ul. Warszawską – szpital przy Fabrycznej znalazł się na terenie getta.

Okupacja niemiecka: Białówna wraz dr Anną Ellert starają się jak mogą, by zapewnić opiekę i leczenie wszystkim dzieciom, które tam trafią: polskim, żydowskim, i dzieciom obywateli ZSRR, które zgubiły się podczas wojennej zawieruchy.

  Obie kobiety wykazują się wielką odwagą: przy szpitalu nielegalnie tworzą zakład opiekuńczy dla maluchów, w którym ukrywają dzieci żydowskie. Dla dzieci powyżej trzech lat tworzą drugi, przy Sitarskiej. Jak dają radę? Nie wiadomo.

Pomaga wszędzie

  Ale Białównej to nie wystarcza. Angażuje się w konspirację, współpracuje z AK. Przyjmuje pseudonim „Bronka”. Tu też korzystają z jej zdolności przywódczych – jest szefową Wojskowej Służby Kobiet w Sztabie Obwodu AK w Białymstoku.

  Niestety, gestapo wpada na trop siatki w marcu 1942 roku. Jak szacuje Eugeniusz Bernacki w „Białostocczyźnie” z 1994 roku – aresztowano wówczas kilkadziesiąt osób, z których rozstrzelano około 60 osób. Białówna znalazła się wśród nielicznych, którym udało przeżyć. Siedzi pięć miesięcy w piwnicach białostockiego gestapo, potem trafia do miejscowego więzienia.

  I tu też działa. Razem z innymi osadzonymi lekarzami leczy, na ile może, chorych współwięźniów. Nie wiadomo, jak to robi – bez środków, w kiepskich warunkach – ale opanuje epidemię duru plamistego. Sama będąc chorą.

Najgorsze jednak przed nią – lekarkę wywożą do obozu koncentracyjnego. Najpierw Brzezinka. Potem Ravensbrück, Gross Rosen i Neunbrandenburg.

  Nie załamuje się, pomaga współwięźniom, szczególnie matkom z małymi dziećmi. I znów działa. To m.in. dzięki jej staraniom w Birkenau wydzielony zostaje barak szpitalny dla chorych dzieci, które dostają dodatkowe porcje żywnościowe.

  Hart i dobroć

W publikacji „Lekarze – więźniowie w Auschwitz-Birkenau” Zdzisław Ryn wylicza kilkanaście lekarek więźniarek, które „w historii lecznictwa polskiego zapisały się złotymi zgłoskami”. Wśród nich – Irenę Białównę.

– Wszystkie z narażaniem życia zmieniały dokumentację lekarską, fałszowały rozpoznania, zmieniały daty przybycia do obozu i na rewir, przenosiły lżej chore z bloku na blok, by w ten sposób zamaskować długi pobyt w szpitalu, a wszystko po to, by chronić więźniarki przed selekcją. Wykazywały przy tym odwagę i pomysłowość – pisze Ryn.

  A o białostockiej lekarce dopowiada jeszcze: – Irenie Białównie udało się wyreklamować od selekcji wiele więźniarek, wśród nich Żydówkę, dentystkę o nazwisku Mazo. Bez reszty poświęciła się chorym, szczególnie dzieciom, wykazała niezwykły hart, niezłomny charakter, imponującą postawę, odwagę, zaradność, dobroć. W ratowaniu chorych uciekała się do najwymyślniejszych wybiegów.

  Białównie wyleczenie i życie zawdzięcza m.in. Tamara Faszczewska z podlaskich Folwarków Tylwickich, która do obozu w Birkenau trafiła wraz z matką Olgą Repnik i siostrą Lidką. O ich przeżyciach córka pani Tamary Irena Rożko opowiedziała dziennikarce „Przeglądu Prawosławnego”.

  „Praca ponad siły, niedożywienie, chłód zrobiły swoje. Tamara zachorowała. Wysoka gorączka, dreszcze. – Tyfus – Irena Białówna, znana białostocka lekarka pediatra, więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu, nie miała wątpliwości. A to oznaczało śmierć. Chorych na tyfus Niemcy od razu kierowali do komór. Białówna wystawiła błędną diagnozę – ocaliła Tamarę. Ta wciąż zamartwiała się o swoje dzieci. (…) [Po wojnie] Olga Repnik po raz kolejny brała się z życiem za bary. Wystarała się o pomoc z UNRR-y, uzyskała prawo do opuszczonego domu, podjęła pracę w gminie w Zabłudowie. Nie było sprawy, której nie potrafiłaby załatwić. Często odwiedzała doktor Białówną w Białymstoku – obozowa przyjaźń wytrzymała próbę czasu” – pisała Ałła Matreńczyk.

  Doktor Irena zakasuje rękawy

  Białówna obozowy koszmar przeżyje, dotrwa do wyzwolenia ostatniego obozu przez aliantów. Zaraz potem trafia do Szwecji, gdzie wycieńczone więźniarki poddawano kuracji i pomagano dojść do siebie. Po kilku miesiącach decyduje, że wraca do domu. Był wrzesień 1945 roku. A Białówna już 15 października przystępuje do pracy – jako pediatra w Ubezpieczalni Społecznej.

  Białystok podnosi się z ruin, wszystko zaczyna od nowa. Od nowa trzeba było organizować też opiekę medyczną i szpitalnictwo. Doktor Irena, nie zważając na własne zdrowie, zakasuje rękawy i zajmuje się innymi. Łatwo nie jest. Jak zbudować system opieki medycznej, skoro nie ma nic, medycyna białostocka w szczątkowej postaci, problem ze środkami, lekami i przede wszystkim lekarzami?

Eugeniusz Bernacki przypomina: – Aż do lat 50. w Białymstoku było tylko trzech pediatrów, zaś choroby wieku dziecięcego były podówczas znacznie groźniejsze niż dziś.

Dopiero w 1950 roku, gdy powstaje Akademia Medyczna, do Białegostoku przyjedzie wielu lekarzy z Wilna i innych części Polski.

  Nim do tego dojdzie, Białówna leczy setki dzieci, w szpitalu, i prowadząc prywatną praktykę. Dzieci z ubogich rodzin – znów, jak przed wojną, leczy za darmo, znów nieraz oddając swoje pieniądze na wykupienie lekarstw.

Już w kwietniu 1946 roku zostaje powołana na dyrektora w Centralnej Wojewódzkiej Poradni Matki i Dziecka oraz Specjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej nad Matką, Dzieckiem i Młodzieżą. Funkcję tę sprawuje przez prawie 30 lat.

  Robi specjalizację z pediatrii II stopnia i w zakresie ochrony zdrowia. Zostaje ordynatorem oddziału dziecięcego Wojewódzkiego Szpitala im. Śniadeckiego. Organizuje Państwowy Dom dla Małych Dzieci, oddziały noworodków i pediatryczne w szpitalach. Tworzy (i mu prezesuje) oddział Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego i działa w międzynarodowym; działa też w rozmaitych radach naukowych przy różnych instytucjach.

W międzyczasie (1957-61) zostaje posłem na Sejm. I nieustannie szkoli innych.

  Dar ze Szwecji

Tak mocno angażuje się w edukowanie, że w końcu tworzy do takich działań konkretne miejsce. To Ośrodek Szkoleniowy Społecznej Pediatrii i Położnictwa – dla lekarzy i pielęgniarek. Zwany nieprzypadkowo „domkiem szwedzkim”. Kontakty z czasu pobytu w Szwecji procentują – domek był darem szwedzkiego towarzystwa Radda Barnen, współdziałającego z UNICEF-em. Kosztował podobno co najmniej 100 tys. dolarów. Drewniany budynek, w typie długiego baraku przyjechał w częściach, wraz z wyposażeniem ze Szwecji i tu został zmontowany przez monterów, którzy wraz z darem przybyli do Białegostoku.

W 1959 roku domek stanął przy ul. Wołodyjowskiego, i jak na owe czasy był nowoczesny i innowacyjny. Poza salami szkoleniowymi znalazła się tam biblioteka, kuchnia i 36 miejsc noclegowych. Niestety, budynek niedawno został rozebrany.

Szkolenia sprzed ponad pół wieku i doktor Białównę dobrze zapamiętała dr Franceska Michalska, lekarz pediatra I I II stopnia, ordynatorka oddziału dziecięcego szpitala w Siemiatyczach.

– W latach 1957-61 dr Białówna była posłem na Sejm i w Białymstoku po wojnie bardzo dużo zdziałała. Siemiatycze oraz ja dużo jej zawdzięczany. Trudno było coś przeprowadzić z miejscową władzą, gdyby nie poparcie dr Białówny z Białegostoku. Nigdy nie odmawiała przyjmowania dzieci chorych do szpitala do Białegostoku. Uczestniczyliśmy jako pediatrzy w szkoleniach w Białymstoku, w tzw. domku szwedzkim. Były tam dobre warunki, pokoje jednoosobowe, stołówka.

  Szkolenia trwały dwa dni w miesiącu. Przypadki, które były nie do rozwiązania w Siemiatyczach, tam były rozwiązywane. Człowiek dużo się uczył, ale też i zbierał pochwały za zmniejszanie śmiertelności wśród noworodków w Siemiatyczach. Jeśli się zdarzało, że brakowało personelu w Siemiatyczach, to dr Białówna przysyłała z Wojewódzkiego Ośrodka Zdrowia lekarza do Siemiatycz na trzy miesiące. Podobnie było, gdy jeździłam robić specjalizację do Warszawy. Na zastępstwo byli przysyłani lekarze z Białegostoku – opowiadała dr Michalska Marcinowi Kornilukowi z tygodnika „Głos Siemiatycz”, przypominając, że dziadek dr Białówny jest pochowany na cmentarzu właśnie w Siemiatyczach.

Kwiaty samolotem

  O tym, jak bardzo ceniono dr Irenę, nie tylko w Białymstoku, ale i za granicą, z którą utrzymywała zawodowe kontakty, jedenaście lat temu wspominał w Biuletynie, piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej, jego redaktor naczelny – prof. Jan Stasiewicz:

– Pamiętam Panią Doktor, zaprzyjaźnioną z moimi Rodzicami, gdy badała mnie z powodu przeciągającej się infekcji. Była niezwykle serdeczna i pełna ciepła, ale równocześnie konkretna i stanowcza. Pamiętam też pewne wydarzenie z lat 60., drobne, jednak wiele mówiące. Dr Białówna leżała jako pacjentka w Klinice Neurologii. Otrzymała wówczas drogą lotniczą od przyjaciół ze Szwecji ogromny bukiet ponad 100 goździków, wielkich, pachnących, o wspaniałych barwach; w czasach szarego PRL-u wzbudziły one w szpitalu zrozumiałą sensację. Dr Białówna obdarowała kwiatami lekarzy i pielęgniarki – wspomina prof. Stasiewicz, którego ojciec, Witold Stasiewicz po przyjeździe z Lidy do Białegostoku po wojnie również wraz z innymi lekarzami zaczął odbudowywać szpitale, przychodnie i poradnie w całym województwie.

Tak więc…

Pani Doktor, Doktor Irena, Doktor Białówna, „Bronka”…

   Niezwykła postać, łącząca medyczny profesjonalizm ze społecznikowskim zapałem. Nawet już po odejściu na emeryturę, w 1972 roku, jeszcze przez trzy lata pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej. Zmarła w 1982 roku. Jest pochowana w grobowcu na cmentarzu farnym w Białymstoku.

   Została po niej ulica w centrum miasta, wdzięczna pamięć, tych, którzy mieli okazję z nią się zetknąć, dziesiątki wyszkolonych medyków, setki, a raczej tysiące uratowanych dzieci.

  Śpiewa o niej nawet białostocki raper – Michał „Cira” Ciruk, na „Pocztówkach z miasta B.” przypominających zasłużonych białostoczan.

18 lat temu, w plebiscycie – „Białostoczanin XX wieku” głosami mieszkańców Doktor Białówna znalazła się na czwartym miejscu – po Ludwiku Zamenhofie, dyrygencie i kompozytorze Jerzym Maksymiuku, prof. Marianie Szamatowiczu, polskim prekursorze metody in vitro.

Monika Żmijewska

Wiesław Wróbel " Irena Biała (Białówna) pochodziła z rodu osiadłego w Białymstoku od kilku pokoleń, jej dziadek też był lekarzem i właścicielem domu przy ul. św. Roch 2, który potem odziedziczyła Irena. Tak więc warto by było poprawić artykuł, bo jej przyjazd do Białegostoku nie był kwestią przypadku czy wyboru czysto praktycznego. Notabene jej dziadkowie - Kobylińscy, i rodzice Biali, są pochowani na Farnym obok Ireny, warto przyjrzeć się temu nagrobkowi. Na postumencie za wysoką trawą są odnotowani jej rodzice- inż. Józef i matka Janina Kazimiera. "

Translate