Postaw mi kawę na buycoffee.to

Miss Polonia 1930

    Jak karnawał, to tańce i szaleństwa. W przedwojennym Białymstoku tradycja ta mieszała się z nowoczesnością. Czasem była to kolizja. Stan ten wywoływał komiczne komentarze.

  Starsze pokolenie, oglądając królujące na parkietach shimmy, charlestona czy z lekka już staromodne tango, twierdziło, że to koniec świata. Mówiono, że kiedyś, za ich młodości, takie brewerie wyczyniano jedynie pod kołdrą w alkowie, ale żeby robić takie bezeceństwa publicznie? Skandal!

   Ale świat i młodość nie zwracały uwagi na te utyskiwania. W Białymstoku jak grzyby po deszczu mnożyły się szkoły tańca. Można było przebierać w ofertach Skrzypkowskiego, Majsa, Ulickiego czy Klajmersa. To byli ówcześni dyktatorzy bon tonu, mody i konwenansu. Młodzież szybko przerabiała przedkarnawałowe kursy, aby już w samym carnavalle szokować, drażnić zmysły, być nowoczesnym. Praktykom tym z ogromnym zatroskaniem przyglądali się pedagodzy.

  W karnawale 1939 roku miarka się przebrała. "Nauczycielstwo szkół średnich i zawodowych" wystąpiło z apelem aby zabroniono młodzieży szkolnej uczęszczanie do szkół tańca. Twierdzono, że są to jaskinie rozpusty i deprawacji. Jednocześnie nauczycielstwo dostrzegało w tańcu, oczywiście nie w jakowyś niemoralnych wygibasach, tylko w tańcu typu walczyk, poleczka itp., istotne aspekty wychowawcze. Uważano bowiem, że taniec to świetna szkoła do nauki przyzwoitego zachowania się w towarzystwie, a też i sposób na podniesienie sprawności fizycznej.

  Proponowano więc, aby rozpocząć prace nad "projektem nauczania tańców w szkole pod nadzorem nauczycielstwa".

  Konkurs urody budzący zgorszenie

Nie przychodziło temuż nauczycielstwu do belferskich łepetyn, że młodym wcale nie o konwenanse w tańcu chodziło i w związku z tym szkolne lekcje miałaby ta młodzież w odpowiednim poważaniu.

  Na karnawałowych balach oprócz tańców zgorszenie budziły "konkursy urody". Wiadomo, że nie chodziło w nich o ocenę inteligencji startujących. I w tej materii nauczycielstwo białostockie też zachowało należytą czujność. Już w 1929 roku władze oświatowe "zleciły przełożonym szkół średnich, by zakazali młodzieży branie udziału w tego rodzaju imprezach niewskazanych ze względów pedagogicznych".

  Tymczasem popularność konkursów piękności gwałtownie wzrastała. Nikt nie zwracał uwagi na nauczycielskie moralizowanie. Zbiorową wyobraźnią rządziły "miski" balu, karnawału.

  W styczniu 1930 roku białostoczanie po raz pierwszy mogli bezpośrednio głosować w konkursie Miss Polonia. Miejscowa prasa ogłosiła triumfalnie: "Białostoczanki i białostoczanie przeczytajcie uważnie. Białystok wybiera Miss Polonię. 6 stycznia przystąpiliśmy do wielkiego konkursu urody, do wspaniałego turnieju o tytuł Miss Polonii na rok 1930".

  Chętni mogli głosować na, ich zdaniem najpiękniejsze panny, składając wypełniony kupon w redakcji Dziennika Białostockiego przy Rynku Kościuszki 1. Znawcy tematu twierdzili, że w konkursie znalazł się "materiał nazbyt bogaty". Zaiste uroda kandydatek robiła duże wrażenie.

  Białostoczanie nie głosowali na warszawiankę

Nic więc dziwnego, że numer gazety z kuponem rozprzedano w mgnieniu oka. Urywał się też redakcyjny telefon. Każdy chciał wybrać tę najpiękniejszą.

Zwyciężczynią białostockiego głosowania została Elżbieta Chamska. Do ścisłego finału kwalifikowało się 15 panien. Niestety po podsumowaniu głosów z innych polskich miast "nasza" Chamska zajęła dopiero 27 miejsce i przepadła.

W następnych dniach cała Polska z zapartym tchem oczekiwała, kto zdobędzie zaszczytny tytuł Miss. Wreszcie w środę 29 stycznia 1930 roku jury ogłosiło swój werdykt.

  Najpiękniejszą Polką została lwowianka Zofia Batycka. W białostockim głosowaniu była dopiero 12. Wyprzedziła ją nawet jedna z wicemiss, poznanianka Larysa Winkowska, którą białostoczanie widzieli na 3 miejscu. Druga wicemiss Władysława Malczewska z Warszawy kompletnie nie przypadła do gustu białostockim koneserom. Nie oddali na nią ani jednego głosu!

Tego werdyktu w Białymstoku pojąć nikt nie potrafił. Batycka jak Batycka, ale Chamska! No sami Państwo zobaczcie. To spojrzenie, usteczka, a co za zawijasek nad czółkiem. I niech nam nauczycielstwo da święty spokój. Karnawał to karnawał.


Andrzej Lechowski

Nochim Abelewicz i inni spece od łomu i wytrycha

    Największą grupę wśród złodziei, poza kieszonkowcami, stanowili zawsze włamywacze. Dzielili się oni tradycyjnie na włamywaczy pospolitych, preferujących siłowe metody i ciężkie narzędzia w dostaniu się do upatrzonego mieszkania, sklepu czy biura oraz włamywaczy okiennych, tzw. lipkarzy i klawiszników, czyli włamywaczy pokonujących zamknięte drzwi za pomocą podrobionych kluczy i wytrychów.

  Ci ostatni, obok kasiarzy, należeli do elity złodziejskiego bractwa.  Na przedwojennym bruku białostockim klawiszami (podrobione klucze) i szpyrakami (wytrychy) szczególnie chętnie, acz ze zmiennym powodzeniem posługiwał się Nochim Abelewicz, złodziej zamieszkały przy ul. Malinowskiego 2.

  Na co dzień Abelewicz był pracowitym masarzem i sprzedawał w swojej jatce mięso. Kiedy jednak przychodziła noc zamieniał się w zuchwałego włamywacza i sam, albo z wybranym wspólnikiem odwiedzał białostockie domy czy też zasobne składy towarowe.

  Już w 1926 r. Dziennik Białostocki, piszący rozwlekle o majowym przewrocie Józefa Piłsudskiego, na ostatniej stronie w kronice kryminalnej donosił: „W nocy przy ulicy Suraskiej zatrzymany został z narzędziami do włamań Abelewicz Nochim, mieszkaniec m. Białegostoku, zawodowy złodziej i włamywacz, w chwili gdy usiłował dostać się do sklepu pod nr 42 przy tejże ulicy.

  Abelewicza aresztowano i przekazano władzom sądowym”. Jak każdy zawodowy złodziej miał on w kartotece policyjnej w Wydziale Śledczym przy ul. Warszawskiej 6, swoje miejsce. Sprawdzano go przy każdej okazji. Kiedy w mieście doszło do szczególnie grubej roboty, Nochim Abelewicz mógł natychmiast spodziewać się wizyty agentów policyjnych. Przesłuchiwano go, sprawdzano alibi, stawiano do konfrontacji.

  W 1933 r. dom przy ul. Malinowskiego władze śledcze nachodziły wielokrotnie. Był to bowiem rok szczególnie obfity we włamania i inne podstępne kradzieże. Panował potężny kryzys gospodarczy, a złodzieje, podobnie jak uczciwi obywatele także go odczuwali.

  W lutym policyjna inspekcja odkryła, że praktykujący wciąż rzeźnik Abelewicz posługuje się fałszywymi stemplami rzeźni miejskiej. Znakuje nimi mięso pochodzące z potajemnego uboju. Kilka miesięcy później znowu z powodu podejrzeń o handel niezalegalizowanym mięsem, u Abelewicza odbyła się kolejna rewizja. W zmyślnym schowku pod schodami agenci policyjni odkryli jednak nie połacie poćwiartowanego cielaka czy wieprzka, lecz istny skład złodziejskich narzędzi. Czego tam nie było: zgrabne łomy i łomiki, mesle, śrubsztaki, no i oczywiście wykonane na pasówkę klucze oraz pęki wytrychów. Nie było wątpliwości do czego to wszystko służy.

  Sprawa trafiła do sądu. Abelewicz musiał przez miesiąc korzystać z państwowego wiktu w szarym domu przy Szosie Baranowickiej. Na początku 1934 r. rzeźnik –  klawisznik zaplanował duży skok. Celem miały być składy towarowe przedsiębiorstwa Warrant przy ul. Kolejowej. Potrzebował pomocników.

  Jego wybór padł na Icka Goldsztejna, także rzeźnika, który z braćmi prowadził przy ul. Krakowskiej popularny w Chanajkach sklep z mięsem i wędlinami. Do złodziejskiej spółki wszedł też Franciszek Więckowski, młody, ale już z dużym dorobkiem włamywacz bez stałego miejsca zamieszkania, którego policja zwykle szukała po chanajkowskich melinach. 

  Tercet złodziei o północy wybrał się pod parkan ogrodzenia składów Warrant. Najpierw zrobiono wyłom w płocie,  a później dobrano się do drzwi budynku.

  Skok jednak się nie udał. Gorliwy posterunkowy obchodzący swój rewir usłyszał podejrzane szmery, wyciągnął rewolwer i, jak później napisał dziennikarz tygodnika Reflektor, ujął wszystkich „trzech rycerzy nocy”. Wojowali oni jednak nie mieczami i z otwartą przyłbicą, ale po ciemku z łomem i wytrychami w ręku.


Włodzimierz Jarmolik

Raport z Nocy Sylwestrowej

    Rok Stary ustapił miejsca Nowemu. W  serca ludzkie wstępują nowe  nadzieje , nowe wiary w  lepsze ,jaśniejszą  przyszłośc.

  Bieg czasu wszechwładną dłonią starł patynę wieków ,zmodernizował pomału tradycyjny zwyczaj spędzania wieczoru Sylwestrowego przy domowym ognisku, przenosząc powitanie Nowego Roku  do lokali publicznych.

  Za przykładem rozdancingowanej Warszawki wyległa część towarzystwa białostockiego  do Resusy., Ritza i innych lokali, by w zawrotnem tempie wyładować z siebie humor beztroski lub zapomnieć o szarzyźnie dni powszednich.

  W Resusie  pełno. Wszystkie stoliki zajete. Ty high-life miejscowy dał sobie randez-vous. Króluje  wersalska swoboda ujęta  w karby wytwornych nawyknień towarzyskich. Piękne  toalety pań przeplatają się z czernia fraków. Nastrój  swój , rodzimy. Kultura polska idzie w parze z prasłowiańską serdecznością  w wylewaniu uczuć.

  U Ritza jakby to samo , a jednak .... wyczuwam jakąś nieuchwytną , niedostrzegalną nitkę businessowej nowoczesności, obcą duchowi zwyczaju i tradycji. sztuka choreograficzna święci triumfy ,a Pommery , Palugay , Martek i Prunier walczą  o lepsze z haszyszami krajowymi. Królewicz alkohol otwiera podwoje  Królowi - Karnawałowi.

  W sali " Palace" Bachus z Wenerą złączyli wszystkie stany. Frekwencja olbrzymia . Hucznie bawia się publiczka. Proporcjonalnie  w wypitą wódką wzrastał humor i złagodniały się temperamenty. Zapach tanich perfum  i potu , pomieszany z pyłem żle wentylowanej sali mącił do reszty umysły bawiących się. A pęd do zabawy wielki. W małej , ciasnej sali stłoczone kłębowisko ludzkie dawało  obraz zabawy ludu paryskiego z czasów Komwentu. Brak tylko jarmółek  frygijskich.

 W lożach na galerii spokojnie. Przy stolikach nastrój nawet sentymentalny. Słychać szept jakiejś rozczulonej. Imfaltylicznej niewiasty : " Kocham pana i jak nienawidzę"

  Duża sala wita Nowy Rok pod znakiem wódki , bijatyki i awantur. Jak zawsze i wszędzie " cherchez la famme" .

Dzielne bylo natarcie wrogich Walkiryj. W zapasach  brało udział kilkanascie  osób. Przypatrywali sie zapasom wszyscy. Ludzkie bestja musiała się wyładować .

  W" Gastronomoo"  i " Wersalu " hucznie i wesoło , lecz z umiarem. Bawia się przedstawiciele stanu średniego. 

   U sprytnego  i drogiego  wujaszka Mandelbauma najspokojniej. Jazz Band wrzaskliwy stara się dodać animuszu. Wiem jak złośliwy zgrzyt w ogólnym nastroju wpada w ucho Suita Per Gynt. Załkały skrzypki najsutniejszej  z piesni  , Pieśnią Solvegi.

   Powiała pustka , nuda  i samotność ...  Z piersi wyrwał sie szloch -wspomnienia zatruły duszę.

  Ranek . Godzina 7-ma. Z mgieł i oparów nocy wstają kontury śpiącego jeszcze miasta.

  Na ulice  zaczyna wypełzać nędza ludzka... Widać gdzieniegdzie jeszcze spóźnione ,zmęczone zabawą, powracające do domów pary.

   Nowy Rok ... 


Dziennik  Białostocki 1931 r.

Translate