Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bracia Szajkowscy

   Przedwojenni przestępcy białostoccy rozpoczynali swój proces zazwyczaj w wyróżniającym się wieku. Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona ponownie aresztami i więzieniem. Tak też zacząłem i Jan Moroz .

  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używany przez agenta Piłaszewicza) odnotowały w innym 1922 roku. Jako początek kieszonkowca nie udało się wykraść portmonetki z futra jego pewnegomościa w pobliżu hotelu Ritz. upadł. był sprawą nieduża, do wyroku symbolicznego.

  W roku dźwiękowym było już poważnej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, wówczas stracił 3 miliony marek i miał do tego wypadku z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.

  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kompletnymi, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, występujących w jego przypadku, nazbyt wyzywających. Dla ofiar nożowników szpitala, dla Moroza kolejnego aresztu.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. 

  Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego udało się skutecznie naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za trzy miesiące odsiadki.

  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiałem się przewietrzyć po określonej dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na rynku finansowego klienta. Łup wynosił 300 zł. 

  Do domu nie wraca autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak powiadomił o swoim stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymana przez środek transportu złodzieja. Piłaszewicz trafił ponownie za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymywał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dać drapakę. Po powrocie w rodzinne kąty. Teraz dopiero udostępnianie koncertu złodziejskich. W ciągu następnego dnia, na przełomie maja i czerwca, z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.

  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez zastosowanie śledczą, a określony w „Dzienniku Białostockim” przez dziennikarza, który został wykonany w wydaniu krytycznym kryminalnymi był bardzo szczegółowy. Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka - wartość 50 zł. 

  Dalej następowały kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, papierosów i większych ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego straciła nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką.

  Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złote.

  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam północną kieszeń. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swoich szkód. Oddali rzezimieszków w rękach policji. Kto mógłby się zamknąć w procesie finałowym.

  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Trybunał Sprawiedliwości K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali. Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny prawnej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu bezpiecznie tę odsiadkę.


Włodzimierz Jarmolik

Rozstanie z " duchą "

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku.

   Życie codzienne przedwojennego Białegostoku to zdecydowanej większości z nas temat mocno odległy i egzotyczny. Wystarczy posłuchać zyjących jeszcze białostoczan albo tez poczytać wspomnienia. Tymczasem , jeśli ktoś baczniej się przyjrzy się zdarzeniom i problemom z lat 20 i 30  , którymi żyło miasto i jego mieszkańcy ,stwierdzi zadziwiajacy fakt - historia sie powtarza !

   Wieleówczesnych spraw i zwyczajowych  scenek pasuje jak ulał do naszej codzienności.  Ażeby to właśnie udowodnić , proponuję Sz. Czytelnikom cykl róznych historii rozgrywających się na bruku białostockim dobre dziesiatki lat temy . Prosze czytać i porównywać . 

   Stałym przewodnikiem Państwa po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku będzie autentyczny przedwojenny dorożkarz Hone Sybirski . Urodził się on gdzieś w połowie XIX wieku, zaś swoją dorożkarską profesją zaczął trudnić sie pod koniec tego stulecia. Twierdził przy tym ,że na kozioł siadł równocześnie z carem Mikołajem II . Ten ostatni bowiem właśnie w 1894 r. obja tron Cesarstwa Rosyjskiego. 

   Kiedy po I  wojnie światowej Białystok znalazł się wreszcie w niepodległej Polsce , Sybirski był już 70 - letnim " izwozczykiem" o ogromnym doświadczeniu zyciowym. Przetrwał kilku imperatorów , pogromy Żydów ,okupację niemiecką i rewolucję bolszewicką. Nieodmiennie jezdził dorożką nr. 1 po Białymstoku ,a ze swojego kozła widział wiele, a słyszał jeszcze więcej. Zmarł w 1936 r w wieku  88 lat jako senior białostockiego rodu dorożkarskiego. jego liczni synowie bowiem jeszcze za życia ojca poszli w jego ślady i też wdrapali się na kozły.

   A oto pierwsza historia związana zresztą bezpośrednio z naszym ciceronie - Hone Sybirskiem.  W 1923 r władze miejskie Białegostoku na gwałt zaczęłu poprawiać wygląd miasta. Główne hasło brzmiało - zerwać całkowicie z duchem rosyjskim ,który nadal jeszcze uparcie krązył po miejscowych urzędach , sklepach i ulicach, Dorożkarzom polecono więc zmienić charakterystyczną rosyjską uprząż z tzw. "duchą" , na wzór krakowski. 

 

  Mistrzowie bata opierali się jednak jak mogli. Tłumaczyli przede wszystkim , że nowa uprzaż jest bardzo droga ( był to rok ogromnej inflacji)  i niewygodna dla koni. Starostwo i Komenda Policji aż trzykrotnie przekładały termin wprowadzenia zmian , w końcu jednak twardo stanęły na swoim.  jedyne co w tym czasie wytargowali białostoccy dorozkarze , to rezygnację z obowiązkowej liberii z granatowego sukna. Mieli nadal powozić w dowolnym odzieniu, obowiazywała ich tylko jednakowa czapka z ceraty.

   Sybirski ,który także nie specjalnie kwapił się do nowych zasad jazdy , zmobilizował grupę dorozkarzy i poszli razem wyżalić się redakcji " Dziennika Białostockiego " . Mówił oczywiście głównie dorożkarz nr. 1 . Jego słowa znalazły sie na drugi dzień (16 września) na łamach gazety. 

   " Bieda - powiedział p. Sibirski - od 29 lat jestem dorożkarzem, a dziś na paczkę papierosów nie zarabiam za kurs jazdy ( jeden kurs kosztował wówczas ok. 5 tys, marek )  Uprząż kupić to miliony,konia podkuć setki tysięcy i gdzie tu człowiek może mysleć o liberii. Brzydko , bo brzydko jak człowiek siedzi na koźle , przed nim worek z sieczką albo sianem ,ale trudno , wszystko pomalutku. Zarabia człowiek mało, a tu i na siebie i na rodzine , a i na konia potrzeba. A protokoły , które policja lubi pisać - to za co płacić "

   Pomimo skarg dorozkarze białostoccy musieli w końcu zmienić uprząż rosyjską na krakowską. Nastapiło to z dniem 1 października 1923 r. Tym , którzy ociągali się policja wlepiała wysokie kary i zabierała prawo jazdy. Życie zaś toczyło się dalej. 


Jan Molik

Nocny kurs dorożkarza - Za 30 groszy

   Godzina pierwsza w nocy. Mam iść na dworzec , aby wrzucić list do wagonu pocztowego. Na chodniku ulicy Marszałka Piłsudskiego , od  Kupieckiej do  kina "Modern" pełno jeszcze spacerowiczów.  Dochodzę do rogu ul. Nowy Świat, Przejeżdżający powolnie dorożkarz , widząc na chodniku szybko idącego niemal biegnącego jegomościa z dużymi pakunkami w rękach woła : Siadaj  pan na dorożkę, zawiozę na dworzec ... dasz  pan 50 groszy...

  Kandydat na pasażera, nie odwracając się nawet do wołającego dorożkarza , kiwa tylko przecząco głową : nie ma zamiaru wydać pół złotego. Dorożkarz nie daje jednak za wygraną: Siadaj pan zawiozę za 40  groszy. Jegomość z pakami nie zwraca nawet uwagi na wołania dorożkarza.

  Dasz  pan 30 groszy i siadać. Zelówki zedrzesz pan za więcej. - Uginający się pod ciężarem pakunków osobnik widocznie jakiś handlarz małomiasteczkowy ,nawet nie odezwał się.

  Postanowiłem skorzystać z okazji i wsiadam do dorożki, uprzednio mówiąc dorożkarzowi ,że słyszałem rozmowę ,a więc dam mu 30 groszy za jazdę do dworca. Dryndziarz ścina batem, jedziemy... Nachylam się nieco  z siedzenia i wołam: 

- Jak się panu opłaca jechać w nocy za 30 groszy do dworca, przecież konia zmęczy  pan za złotówkę ! - I tak musze jechać na dworzec, bo zaraz kilka pociągów przyjeżdża ,może da się coś zarobić. W mieście mogą stać całą noc i ani złamanego feniga do domu nie zawiozą. Często bywa ,że idąc na dworzec, nie ma amatora nawet na 20 groszową jazdę.

 - Jak  Bóg da. Jak niema kogo wieść, o trzeciej jadę z powrotem na pusto do miasta... Złapie się jakiegoś zawianego gościa, co z knajpy wyłazi. Na takim facecie można dobrze zarobić, choć często bywa ,że taki wcale nie zapłaci... Nasz człowiek jednak takiemu nie daruje... niestety nocne awantury z dorożkarzami zdarzają się bardzo często.

- A dużo pan zarabia dziennie ? - Dużo znaczy 5 złotych, ale przeważnie i tego człowiek nie zarobi. Ale wyobraź pan sobie ,że z tego trzeba i konia - wspólnika interesu karmić i kobietę i dzieciaki. A tu jeszcze różne podatki jak  od kupca z człowieka ciągną, ale najgorzej z tymi protokołami. Jak tylko coś w dorożce nie w porządku, jak świeca w nocy niedobrze siepali, to od razu trzeba kary płacić - wtenczas i koń i rodzina muszą głodować.

  Czy zawsze był taki ciężki los dorożkarza ?  - Kiedyś jak wszystkim tak i nam było lepiej , jak tych  cholernych autobusów nie było , to się nawet nieźle zarabiało. Człowiek dobrze żył , dzieciaków, do szkoły posyłał , a w niedzielę świętował. Dziś tego nie ma.  Dojechaliśmy do dworca. Dorożka z której wysiadłem , zajęła ostatnie miejsce w długiej kolejce, oczekującej na nadejście najbliższego pociągu


Echo Białostockie 1935 r.

Translate