Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bomba w górę, ołtarzyki, szkaplerzyki, medaliki pozłacane

    Bajkowy klimat Rynku Siennego sprawiał, że dzieci ciągnęły na targowisko, aby chociaż trochę pogapić się na różne atrakcje. Tu można było kupić flaszkie, apaszkie, garniturek dla dziecka, spódniczkę dla dziewczynki - na bazarze było wszystko. 

  Z sentymentem wspominam jedyny w swoim rodzaju kramik komiwojażera, który sprzedawał dewocjonalia przewieszone przez ramię oraz owocowe cukierki z tekturowej walizki ustawionej na rozkładanym stoliczku. W co trzecim zakupionym cukierku była ukryta mała karteczka oznaczona stemplem z kartofla. 

  Zakupiony ostemplowany cukierek uprawniał do wylosowania trójkątnego opakowania bodajże z pięcioma cukierkami. Nad głowami zgromadzonej gawiedzi sprzedawca machał wygraną paczką cukierków, czasami z lekka uderzając kogoś po łepetynie, krzycząc chrapliwym głosem: „Bomba w górę, każdy los wygrywa, ołtarzyki, szkaplerzyki, medaliki, pozłacane, posrebrzane, a dzieci spie… (tzn. bądźcie łaskawi troszkę się cofnąć)”. 

  Oczywiście, że dzieci ani nie spadały, ani nie oddalały się od akwizytora, tylko zachęcone reklamą kupowały owocowego cukierka płacąc 50 groszy za sztukę i licząc na wygranie magicznej paczki z pięcioma cukierkami. Każdy chciał poczuć ten dreszczyk emocji na własnych plecach.

  Sprawcą czarodziejskiego klimatu bazaru był również, bez wątpienia, niewidomy harmonista ze starą wypłowiałą rogatywką na głowie. Grał on m.in. piękne przedwojenne przeboje, za które wdzięczni białostoczanie, nie przymuszani przez nikogo, wrzucali pieniądze do miseczki. 

  Śpiewna, charakterystyczna i melodyjna gwara białostocka roznosiła się po całym Siennym Rynku, tworząc niepowtarzalny klimat. Często, między straganami, można było usłyszeć dialog pomiędzy nieprzepadającymi za sobą sąsiadkami: „a idi w kibini mater ty stara prukwo ze swoim nietołkowym bajstrukiem jak bambaryła” – wykrzykiwała jedna. 

  Druga, podrażniona w ambicję, nie będąc chora na język, odpowiadała: „sama ty idzi na hier, job twaju mać, łajzo i wycierucho jedna.” Dawniejszy duch i koloryt ryneczków, dziś wspomnieniem tylko jest.

    Eugeniusz Muszyc

https://webetech.pl/go/10b8109037

Okruchy wspomnień z uroczej ulicy Bema


  Koniec kariery najsłynniejszej czwórki z Liverpoolu przypada na 1969 r.  
Od tego czasu także ulica Bema zaczyna stopniowo tracić swój charakter, zaczynając od charakteru. Zaczynają znikać stare domy, a w nich powstają nowe bloki, których wprowadzają się nowi lokatorzy. 

  Ludzie mieszkający przy ul. Bema i nakładające się na uliczkach zmuszeni do opuszczenia swoich domów i mieszkań w nowych dzielnicach Białegostoku. Pamiętam jak dzisiaj, lament gospodyń, które z „centrum miasta” musiały zapomnieć „za most, na wieś”, czyli do nowych bloków na Antoniuku. 

  Wypisz -wymaluj, jak Balcerkowa w „Alternatywach” Byli także tacy, którzy sami wyprowadzają się do mieszkań spółdzielczego, aby zaznać trochę zagrożenia i mieć jak, to powiadali: sranie w porcelanie. Wyjątkowa ulica, wychowanek od 1969 roku, tra swój klimat. Czy dzień odkrywania się w czym tkwi jej wyjątkowy sekret? Ulica Bema jest dostępna ulicą, do której stosuje się uliczki takie jak, chociażby: Mierosławskiego, Ostrołęcka, Wołyńska, Angielska, Ostrowiecka, Przechodnia, Lubelska, Chełmska, Mohylowska, Kochanowskiego, Cieszyńska.

Ulica Bema przecinała Szosa Południowa. Na początku lat 60. XX w. z Bema do centrum miasta można było dojechać dorożką, taksówką, lub z przystanku przy Szosie Południowym autobusem linii nr 6, który jechał Młynową i Wesołowskiego na Rynek Kościuszki.

  W domu, w którym mieszkałem przy Bema 70 mieścił się sklep spożywczy przez mieszkańców „spółdzielnią”, gdzie można było kupić, „bołku- świdrołku i butlę lemona”, marmoladę, śledzie z beczki, bułkę chleba, nabiał, czy słodycze. 

  Na początku lat 60. w stronę do udostępniania konnym dyliżansem. Dzieci, za rybaka czyli 5 zł, kupowały w sklepie blok czekoladowy, irysy, raczki, kukułki, oranżadę w proszku, lub inne łakocie, które pani sprzedająca zawijała w gazetę, lub inny papier, który był pod ręką. Albo wsypywała prosto do kieszeni. W jednostkach społecznych była czynna w godzinach rannych i sprzedawanych wyłącznie mleko rozlewane przez ekspedientki prosto z konwi.

  Na rogu Bema i Szosy jesiennego lata swój rozkładał sprzedawca waty cukrowej, które dzieci chętnie kupowały z okolicznych uliczek.

  Przy Szosie Południowym, tuż obok ulicy Bema, działaj na dwa kioski. Jeden, to był kiosk Ruchu, sprzedający rodzaj badewie, książeczki dla dzieci z serii „Poczytaj mi mamo”, Misia, Płomyczek, Płomyk, Świerszczyk oraz czasopisma, które musiały zostać zamówione po znajomości do teczki.      Drugi kiosk był o wiele bardziej atrakcyjny, sprzedawał piwo kuflowe z nalewaka pite na miejscu przez cały rok przez smakoszy złocistego trunku. wystąpiło, że kochające żona lub dzieci kupowały paliwa do kanki dla męża lub tatusia i biegusiem pędziły ile sił w przypadku konieczności do domku jako, że ratowanie chorego w potrzebie było nadzwyczajnym obowiązkiem domowników. 

  Na rogu Bema i Szosy mieszczą się skup butelki, makulatury i złomu, gdzie dzieci z poszczególnych dzielnic wpływają do sprzedaży surowce. Butelki przy sprzedaży musiały być czyste, dlatego trzeba było obstukać lak z butelki po wódce, a butelki po oleju dobrze wymyć. Każdy ma swoje elektryczne: jedni myli z proszkiem, drudzy z piaskiem

  Cała ulica Bema była wybrukowana tzw. kocimi łbami. Rozszerzenie użycia dzieci i starszej gawiedzi było na początku lat 60. Ostatni pogrzeb z konnego karawanu na ulicy Bema powracający do szkół, prawdopodobnie w roku 1963.

  Na początku lat 60, niedaleko jednostki wojskowej, która zatrzymała się tabor cygański, który wywołał wybuch nie tylko wśród młodzieży. Dzieciarnia przybiegała, aby podglądać taniec, śpiew, wolność i niezależność cyganów. Wędrowanie, które istniało w kulturze i sposobie życia cyganów, zaczęło się przez początkowe w 1964 roku.

  Na imieniny Jana, 24 czerwca, otrzymaliśmy w szkole upragnione cenzurki, takie na jakie kto zasłużył. Po okazaniu świadectwa ratunkowego i po małych perypetiach związanych z czerwonymi paskami, na świadectwie, przybył ostatni czas na upragnione wakacje. Przebrani w krótkich zasilaczach i sandałach, po zastosowaniu podziękowań za wytężoną substancję ścierką przez zachorowanie od mamy, maszerowaliśmy na doroczny jarmark, który wystąpił na Siennym Rynku. 

  Ach, cóż to było za spowodowane. Już w przeddzień jarmarku odgłosy stukania końskich kopyt o kocie byłoby słychać na całej ulicy Bema. Rokrocznie jarmark przyciągał niezliczone ilości osób. Na rynek ciągniony kto żyw: handlarze, drobni złodzieje, oszuści, dzieciarnia, szanowne paniusie i dostojni panowie. Rynek Sienny i przyległe ulice: Sucha, Młynowa, 

  Piękna tętniły życiem jak nigdy w roku. Z bliższych i dalszych okolic jechali furmanki wyładowane ziemniakami, warzywami i tym wszystkim, co mogło nastąpić. Gospodynie z ulicy Bema nieraz trzymani przez gospodarzy jadących na jarmark przed domem, aby uzyskać reakcję i nie ciągnąć towaru z rynku w rękach, na wózku lub rowerze. 

  Podczas jarmarku oczy dzieciarni robili się wielkie, jak koła młyńskie. Gospodarze przyciągają na siebie zakupy m.in. truskawki, jagody, szczaw, rabarbar, agrest, kapusta i kiełbasa. Czego tam nie było! Chłopy kupowały główne grabie oraz beczki do kiszenia kapusty i ogórków na zimę. Gospodynie kupowały ładyszki, siwaki, gliniane donice, sery, jajka, śmietanę, tłuczki do spożycia, masło, kury na rosół, ser i czort wie co jeszcze. Wszędzie było rojno i gwarno, a w upale i wystąpienie unosił się aplikacja aromat wymieszany z zapachów koni, ludzi i stosowania dobra.

Wokół słomianych kapeluszy kłębił się nieprzebrany przez klientów. Każdy z nich, aby kupić kapelusz, aby uwolnić się od jednego z synów Bena Cartwrighta z Bonanzy.

Na Jarmarku Świętojańskim można było kupić prawie wszystko: maść na szczury, kołnierz z lisa, sikor nowy, sygnet z oczkiem tombakowym, mydło i powidło. Atmosferę jarmarku tworzą także wyjątkowe dialogi fantastyczneie w publikacji „Jarmarkowe nastroje” z 2009 r. wydany przez Muzeum Podlaskie.

Pseudoartyści i pacykarze próbują pokonać swoje malowidła i bohomazy przedstawiające ptaki, łabędzie, anioły na makietkach, czy bardzo zmysłowe portrety kobiet. Uliczni handlarze bardzo często rzucali w stronę głównej części gawiedzi, która blokowała ich stragany wpatrując się w nie jak sroka w gnat, że „tu się sprzedaje, tu się pobiera odejdź szczeniaku, bo cię opluję”. To była młoda sugestia, aby młodość oddaliła się w inne miejsce. 

  Dzieci piszczały do ​​swoich rodziców, przez kupili im gwiżdżącego kogucika lub drewnianego żółtego motyla na kiju walącego skrzydłami, korkowca lub pochodzącego z jarmarku. Na widok słodyczy uruchamiających się wewnętrzne organizmy i nie pozwalają na obojętne przejście obok obwarzanków, kolorowych lizaków, maków i cukierków zawijanych w bajecznie kolorowe papierki. 

  Po jarmarku roześmiani młodzieńcy i starsi gospodarze z grabiami na plecach wracających do domu, nieraz z piosenką na śpiewanie na całe gardło: hej wódko droga wódeczko, my cię kochamy z ograniczoną karteczką. poza domem, jeszcze do godzin wieczornych w niektórych domach rozbrzmiewały śpiewane przeboje od „Czerwonych Maków na Monte Cassino”, po „O mnie się nie martw” Kasi Sobczyk, zależny od rodzaju i ilości spożytego destylatu. pomimo, że pod koniec lat 60 jarmark został uruchomiony na ulicy Bema uczucie pozostało i jeszcze jakiś czas targowano na Siennym Rynku.


Eugeniusz Muszyc

Kiedyś to były zimy

 

  Kiedy już pokończyłem te szkoły powszechne, Mamuśka powiedziała mi, że meliorant to dobry zawód dla dziewcząt i ja, jeszcze bardzo zdyscyplinowane dziecko, zdałem egzamin do Technikum Wodno - Melioracyjnego na Antoniuku i zostałem jego uczniem na następne pięć lat. Dziś nie kształci się tam już meliorantów.

  Są w naszym szkolnym budynku, a wykształceni, starzy już melioranci, odzywają się od czasu do czasu gdzieś z Ameryki.

  Utęskniony za występujący zimą, pozwolę sobie na jedno wspomnienie, przypominające tamte dobre czasy i przypomnę jeden z wielu zdarzeń klasowych, które pochodzą z jednego z naszych belfrów, którego nazywaliśmy geniuszem ... zresztą litera w literze z noszonym przez niego.

Był na szkolnym wykładowcą, który przeszedł z bezpośredniego postępowania sądowego melioranta w tzw. terenie. Oto jedna z jego nadzwyczajnych postaci, którą nas zabawiał.

„Wracałem kiedyś z utworzonymi jednostkami naszą „nyską” z robotami do firmy. Silny wiatr i zaczął padać śnieg. Robiła się normalna zamieć. Coraz bardziej padał dziesięć śniegów i zaczęli uruchamiać się zaspy. Coraz szybciej poruszaliśmy się do przodu, aż do pierwszego kierowcy , przed jedną taką już wysoko usypaną, zatrzymał się i zapytał mnie:

- Kierowniku... i co dalej?

Nie zastanawiałem się długo. Kazałem mu auto parę metrów, nabrać porządnego rozpędu i przeszkodę pokonać.

Tak też zrobił - ruszył z kopyta, wjechał do środka zaspy i stanął. Z przodu, z boków, z tyłu… wszędzie ciemno… ale tak na biało. Nie odłączony od głowy, kazałem mu zapalić silnik, otrzymaliśmy półtorej godziny, pracujący silnik rozpuścił śnieg z przodu samochodu i spokojnie wyjechaliśmy”.

  W takich przypadkach, jeden z członków zespołu w pierwszej ławce zawsze podwijał nogawki do kolan i na taki znak, który zrobił to samo prawie wszyscy w klasie, przełącznik na wodę płynącą ... nie z topniejącego śniegu ... lecz z ust naszego ulubionego Geniusza.


Tadeusza Wronę 

Translate