Postaw mi kawę na buycoffee.to

Naciągaczki

 

   Mojżesz Margolis, właściciel sklepu z manufakturą przy ul. Sienkiewicza 15 znał się na ludziach. Klienta, który przekraczał próg jego interesu, oceniał natychmiast, po co wstąpił. Aż do czasu, gdy okradła go pewna dama.

  Gdy pewnego październikowego ranka 1926 r. do sklepu weszła młoda, ładna kobieta w szykownym pluszowym palcie, pan Mojżesz pomyślał, że może sprzeda coś z droższych towarów. Rzeczywiście, elegancka dama chciała obejrzeć najlepsze gatunki jedwabiu. Właściciel szybko zasłał ladę kuponami materiałów.

 Takiego towaru nie znajdzie pani u Gronostajskiego na Żydowskiej, ani u Gurwicza na Kupieckiej, ani nawet w magazynie Rubinsztejna i Spółki na Giełdowej – przekonywał. Zaczęło się oglądanie i wybieranie. Tymczasem w sklepie pojawiła się nowa klientka – panienka o wyglądzie służącej.

  Rozejrzała się po półkach i poprosiła o pokazanie grubego granatowego sukna. Pan Mojżesz niechętnie opuścił atrakcyjną kupującą, wdrapał się na najwyższą półkę i ściągnął stamtąd odpowiedni materiał. Służąca powybrzydzała tylko i wyszła. Kupiec wrócił czym prędzej do lady i dalej zachwalał jedwabne tkaniny. Robił co mógł, ale i ta klientka nic nie kupiła. Zawiedziony pan Margolis zaczął na powrót wpychać materiały na swoje miejsce. Tu spotkała go bardzo przykra niespodzianka. Z lady zniknęły dwa drogie kupony aksamitu. Sprawczynią kradzieży mogła być tylko ta solidnie wyglądająca damulka. Kupiec, któremu tak pechowo zaczął się dzień, zamknął swój interes i poszedł na ul. Warszawską pod nr 6 do Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  To był zwyczajny szopenfeld – tymi słowami policjant dyżurny podsumował opowieść Mojżesza Margolisa. Następnie wydobył z szafy album ze zdjęciami złodziei białostockich i dał do przejrzenia handlarzowi, może kogoś rozpozna. Ponieważ pan Mojżesz wciąż nie mógł uwierzyć w swoją nietrafną ocenę klientki, policjant, który nie miał akurat pilnej roboty, zaczął wyjaśniać mu, na czym polega działanie szopenfeldziarzy.

  Szopenfeldem w manufakturach zajmują się przeważnie kobiety. Pracują zazwyczaj w grupkach, po dwie, trzy, a nawet więcej. Czasami biorą do pomocy niepozornego mężczyznę albo sprytne dziecko. Do sklepu wchodzą pojedynczo, zwykle po otwarciu, kiedy personel nie jest jeszcze kompletny albo przed samym zamknięciem, gdy za ladą tkwi subiekt zmęczony całodzienną pracą.

  Jedna z nich to „robotnica”, druga to „bajerantka”. W roli pierwszej występuje zazwyczaj dobrze ubrana, elegancka paniusia, o której nikt by nawet nie pomyślał: złodziejka. „Bajerantka” z kolei już samym wyglądem budzi mało solidne wrażenie. O to jednak chodzi. Każdy sprzedawca, bez podejrzeń odejdzie na chwilę od bogatej klientki, żeby jak najszybciej pozbyć się biednej. Ta natomiast tak długo zawraca mu głowę różnymi błahostkami, aż jej koleżanka po fachu, spośród licznych towarów, ukradnie najbardziej wartościowy. Potem następuje umiejętny odwrót. Najpierw wychodzi „robotnica”, po niej pogrymasiwszy jeszcze trochę znika „bajerantka”.

  Po wysłuchaniu policjanta, Mojżesza Margolisa ciekawiła już tylko jedna sprawa. W jaki sposób szopenfeldziarka, która odwiedziła jego sklep, wyniosła ukradzione materiały. Nie miała przecież przy sobie torby. Ale okazało się, że główną pomocą przy uprawianiu szopenfeldu jest po prostu ubranie złodzieja. Obszerny płaszcz czy palto to zbiór schowków, specjalnie wszytych wewnątrz kieszeni, doczepionych worków. Odtąd Mojżesz Margolis bardzo podejrzliwie przyglądał się swoim klientkom, zwłaszcza tym dostatnio ubranym.


Włodzimierz Jarmolik

Rodzinny interes

   Włamywacze potrzebowali zaufanych świec do ustalania i obstawiania miejsca do skoku, doliniarze sprytnych tycerek, zasłaniających ich manipulacje przy cudzych kieszeniach, sutenerzy zaś odpowiedniej ręki przy rekrutowaniu i nadzorowaniu prostytutek. Kobiety nadzwyczaj skutecznie odgrywały tę rolę.

  W drugiej połowie lat 30. grasowała w Białymstoku szczególnie zuchwała szajka włamywaczy, tzw. lipkarzy, którzy do mieszkań dostawali się przez okno. Wybierali lokale na I lub II piętrze, których właściciele pozostawiali otwarte okna, drzwi balkonowe bądź lufciki. Szefem bandy był Jan Piłasiewicz, złodziej od zarania II Rzeczypospolitej.

   Jego kompanem był Henryk Gebauer, także wytrawny rzezimieszek z solidną kartoteką. Rolę głównego wywiadowcy i obserwatora miejsc skoków pełniła natomiast dwudziestokilkuletnia żona Piłasiewicza, Zofia z domu Moroz. Mieszkała wraz z mężem (o ile ten nie siedział w więzieniu lub nie ukrywał się po ucieczce z niego) przy ul. Piłsudskiego nr 45, prowadząc zakonspirowaną melinę. 

  Tutaj spotykali się członkowie szajki przed każdym skokiem, pieczołowicie przygotowanym przez energiczną gospodynię. W ciągu miesiąca Zofia Moroz potrafiła wystawić mężowi i jego pomagierom nawet kilkanaście mieszkań.

  W zbieraniu informacji nadobna Zosieńka wyręczała się często obrotnymi chłopaczkami z sąsiedztwa, a nawet znajomymi prostytutkami . Swoją gromadkę pomocników trzymała silną ręką. Kiedy jedna z ulicznic została podejrzana o sprzedanie Jana Piłasiewicza glinom, rozsierdzona połowica pobiła ją brutalnie, strasząc jeszcze czymś gorszym. Na początku 1938 r. odbył się głośny proces bandy lipkarzy.

  Prowodyr otrzymał łączną karę siedmiu lat i sześciu miesięcy pobytu w domu naprawy. Jego żona Zofia dostała pół roku w zawieszeniu na dwa lata. Z braku pomocnej, męskiej ręki sama zajęła się kradzieżami. Ale wszystko na co ją było stać, to wyrywanie torebek z rąk samotnych kobiet. Latem 1939 r. została za to zatrzymana w Zwierzyńcu i trafiła do aresztu.

    Pomagiera w spódnicy miał także włamywacz recydywista Karol Gorbik. Jego szajka działała na przełomie lat 20. i 30. Gorbik wciągnął do niej siostrę Tereskę. Ta rezolutna panna stała się szybko okiem i uchem szajki. Obserwowała głównie klientów sklepów jubilerskich i futrzarskich, ustalała ich adres, no a potem braciszek ze swoją kompanią w odpowiednim momencie, składał białostockim mieszczuchom niezapowiedzianą wizytę.

  W 1928 r. kosztowało go to dwa lata więzienia. Gorbikówna wywinęła się wówczas bez szwanku, wpadła dopiero w 1934 r. i to nie w Białymstoku, ale w stolicy. Brat, który po opuszczeniu celi w szarym domu przy Szosie Baranowickiej, powrócił do złodziejskiego procederu, wysyłał ją ze zdobytym łupem do Warszawy. Miał tam solidnego pasera. Panna Teresa wpadła jednak na warszawskim dworcu w policyjny kocioł i została odstawiona pod eskortą członków szajki z kochanym braciszkiem na czele. Ten dostał na rozprawie cztery lata, siostrzyczka trafiła za kratki na rok.

   Znaczną wyrękę ze strony rodzinki miał również Jankiel Rozengarten, znany w Chanajkach pod przezwiskiem Jankieczkie. Był to niewątpliwie jeden z królów przedwojennego, białostockiego podziemia. Złodziej, oszust, paser, a zwłaszcza sutener trząsł dzielnicą i miał duże wpływy w całym mieście.

  W prowadzeniu interesu pomagała mu żona Rachela, syn Połtier i córka Tauba. Szczególnie wyróżniała się młodziutka Tauba, która wspierała słynnego tatuńcia w prowadzeniu nielegalnego domu schadzek. Werbowała odpowiedni personel, zajmowała się finansami, naganiała klientów.

  Po śmierci ojca, który w 1933 r. zginął w bójce na noże ze swoim szwagrem Szmulem Gornfinkielem, Tauba Szulc z domu Rozengarten przejęła całe rajfurskie przedsiębiorstwo. Niemal od razu inkasowała pierwszy wyrok - rok więzienia. Tyle przewidywał 209 artykuł kodeksu karnego za czerpanie zysków z nierządu. A później co i rusz trafiała Tauba do aresztu.


Włodzimierz Jarmolik

Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej

   LOPP, ten skrót oznaczający Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej dobrze znano w międzywojennym Białymstoku, jak zresztą w całej ówczesnej Polsce. 

Aktywność organizacji przybrała na sile na początku lat 30. Nastąpił bowiem wzrost zagrożenia ze strony  Niemiec. 

   Szkolono intensywnie instruktorów obrony przeciwlotniczej, uświadamiano społeczeństwo, zbierano fundusze na budowę samolotów, a zwłaszcza przeprowadzano pozorowane alarmy lotnicze, na wypadek prawdziwych nalotów bombowych. 7 października 1936 r. miejscowy komitet LOPP zafundował białostoczanom kolejną taką akcję.  

Przy ul. Warszawskiej 29 było gimnazjum Przez kilka wcześniejszych dni prasa i rozklejone afisze obwieszczały zasady postępowania. Alarm przewidziany został między 18.30 a 21. Sygnałem miał być 2-minutowy gwizd syren fabrycznych i lokomotyw na dworcu kolejowym. 

   Należało natychmiast zgasić wszystkie światła w domach i sklepach, w zakładach produkcyjnych i lokalach rozrywkowych obowiązywało szczelne zaciemnienie okien. Ruch pieszy, jak i kołowy miał zostać wstrzymany. Nie można było używać telefonów, za wyjątkiem przypadków wzywania pogotowia ratunkowego, straży pożarnej czy policji. 2-minutowe, tym razem przerywane buczenie syren było sygnałem do zakończenia ćwiczeń przeciwlotniczych. 

   A jak te kategoryczne zarządzenia zostały wypełnione przez mieszkańców Białegostoku? Z późniejszej oceny kierownictwa LOPP wypadło, że blisko w 30 proc. domów korzystano ze światła. Dotyczyło to zwłaszcza dzielnic Piaski i Chanajki. 

  Również w fabrykach i zakładach, mimo użytego zaciemnienia, światło znikało na zewnątrz. Rejon ulic Częstochowskiej i Konopnickiej był normalnie oświetlony. Przed dwoma laty ludność miasta zdecydowanie lepiej respektowała polecenia przeciwlotnicze.  Czyżby rozluźniła się dyscyplina i spadła czujność wobec potencjalnego wroga? Lepiej było w śródmieściu, od Rynku Kościuszki w kierunku ul. Sienkiewicza. 

Wzorowo zachowała się ul. Pierackiego, która pogrążyła się w pełnych ciemnościach. Wiadomo, ulica policyjna. Tylko przy szpitalu Czerwonego Krzyża dyżurowali sanitariusze. 

   Również przedmieścianie bardziej wzięli do serca nakaz zaciemnienia. A także elektrownia, która na długo przed alarmem wyłączyła latarnie uliczne. 

Podobne uczucia miał wysłannik Echa Białostockiego, któremu instruktor wojewódzki LOPP major Orłowski zezwolił obserwować w tym czasie miasto z wieży kościoła Św. Rocha. Jeszcze o 19.27 Białystok widziany z góry był jedną wielką łuną. 

   Kiedy zagrały syreny, światła zaczęły powoli gasnąć. Minutę po alarmie mocno jeszcze jaśniał dworzec i budynki przystacyjne. Później na tle ogólnych ciemności widać było wyraźnie jasne plamy niezasłoniętych okien, rozrzucone po całym mieście. 

   Mniejsze i większe. Niektóre światełka się poruszały - oznaka jadących dorożek, samochodów i motocykli. 

Tymczasem ulicami zaciemnionego Białegostoku kursowały specjalne patrole z żółto-białymi i czerwono-białymi opaskami. W rękach tuba głośnikowa i dobiegający z niej okrzyk: Gasić światła!, Lotnik!, Kryj się! Ludzie, których akcja przeciwlotnicza zastała na ulicy, musieli przeczekać alarm w najbliższej bramie. W niektórych gromadziły się tłumy. 

   Za porządek w tym miejscu odpowiadali dozorcy. Policja też miała co robić. Przede wszystkim nie dopuścić wykorzystania okazji przez złodziei i różnej maści awanturników. Alarm odwołano bardzo szybko. O godz. 20. miasto powróciło do normalnego życia. 

   Nazajutrz policjanci zaczęli wypisywać karne mandaty za nieprzestrzeganie zaciemnienia. Uzbierało się ich ze 40. Jubilerzy z ul. Piłsudskiego i Rynku Kościuszki zapłacili chętnie. Mniejsza strata niż rabunek ich sklepów w ciemnościach. 


Włodzimierz Jarmolik

Translate