Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rzeka Biała. Perypetie, ale i przyjemności

  Ze względu na jej mętną wodę i fetorowy zapaszek, nazywana często ściekiem, grand - rynsztokiem, a nawet, jak to czynił, popisując się łaciną redaktor tygodnika Tempo Wiktor Iwanicki - kloaką maximą.

   Magistrat ciągle obiecywał zająć się poprawą wyglądu rzeki. Wszystkim marzył się ładny i czysty potok. Jednak dopiero w połowie lat 30. w czasie kryzysu, ruszyły w Białymstoku, wzorem amerykańskim, roboty publiczne z udziałem rzeszy bezrobotnych. Objęły one m.in. i Białkę. Przystąpiono do jej regulacji.

   Jesienią 1935 r. prace przy regulacji Białej zatrzymały się tuż przed granicami Białegostoku. Pogłębione koryto rzeki miało zapobiegać wylewom na pobliskie łąki. Rok 1936 przewidziany został na roboty regulacyjne w samym mieście. Zarząd Miejski otrzymał na ten cel blisko 100 tys. zł dotacji z Funduszu Pracy. 2 tysiące zł poszło od razu na projekt całej operacji przygotowany przez inż. Józefa Nowickiego. Miała mieć ona 4 etapy, obejmujące poprawę dna i brzegów rzeki, od Szosy Żółtkowskiej przez środek miasta, aż do Dojlid. Remont należał się również niektórym z białostockich mostów, zwłaszcza przy ul. Kupieckiej i Świętojańskiej.

   Roboty rozpoczęły się 1 kwietnia i nie był to prima aprilis. Najpierw przy kopaniu zatrudniono 25 bezrobotnych. Liczba ich jednak stale rosła i po miesiącu nad Białką machało prawie sto łopat. Wybierano szlam, usuwano nieczystości, sypano skarpy. Prace trwały bez przeszkód do polowy lipca. Wtedy pojawiło się widmo strajku. Poszło o zarobki. Podwyżki zażądało prawie 300 robotników. Dotychczas otrzymywali najniższą z możliwych dniówek - 2 zł. Chcieli dwa razy tyle.      Przedstawiciel płatnika, miejscowego FP, inż. Choroszucha, nie zgadzał się na żadne zmiany.    Rozpoczął się strajk okupacyjny i trwał 2 tygodnie. Codziennie odbywały się kilkugodzinne konferencje. Uczestniczyli w nich także przedstawiciele Inspektoratu Pracy i Związków Zawodowych. Dopiero kiedy w rozmowy zaangażował się wiceprezydent miasta K. Piotrowski, impas został przełamany. Podpisano ugodę i 30 lipca robotnicy znowu wzięli do rąk swoje narzędzia. Podzieleni na 4 kategorie mieli dostawać dziennie od 2,75 do 3,50 zł w zależności od wykonywanej pracy i dopóki Fundusz będzie miał na nią pieniądze.

   Porozumienie przyśpieszyła też pogoda. W trzeciej dekadzie lipca przez Białystok przeszły silne burze i spadło bardzo dużo deszczu. Białka wystąpiła z brzegów. Woda podniosła się nawet o 2 metry. Powódź poczyniła liczne szkody, zwłaszcza na Antoniuku, gdzie brzeg Białki był niski. Podtopiona, choć nie na długo została ul. Nadrzeczna w centrum. 

  Tam dopiero zaczęto pogłębiać koryto rzeki. Woda zniszczyła także duże fragmenty usypanych, ale niezabezpieczonych właściwie skarp. Stracona została darń i faszyna. Nikt w upalne lato 1936 r. nie pomyślał o możliwości intensywnych opadów. Przeciąganie strajku w takiej sytuacji byłoby czymś zupełnie absurdalnym. Nie wszyscy jednak byli zmartwieni wezbrana rzeką. Oto dwóch braciszków Arcimowiczów, postanowiło wyprawić się po Białce... kajakiem. Machając dzielnie wiosłami dotarli do rzeki Supraśl, a nią do Dzikich. Ponoć, jak to opisał swoim “orlim piórem” felietonista Echa Białostockiego, przyświecało im hasło: ”Białką do morza”.

   We wrześniu wyczerpały się fundusze przeznaczone na regulację Białej. Prace miano kontynuować w roku następnym. Bezrobotnych w Białymstoku znowu przybyło. 


Włodzimierz Jarmolik

Skracać drogę przez ulicę Sukienną było niebezpiecznie

   Chanajki był niebezpieczną przedwojenną dzielnicą Białegostoku. Latem 1923 r. Dziennik Białostocki zapragnął zająć się karygodnymi wybrykami na postojach dorożek wokół Dworca Centralnego.

  Pisał m.in. „Rozpasanie dorożkarzy białostockich nie ma granic. O taksie nikt z nich, rzecz prosta słuchać nie chce. Nie dość tego. Ostatnio miały miejsce fakty, kiedy dorożkarze odmawiali odwiezienia pasażerów w pojedynkę jadących i narzucali im współpasażerów. Wszelkie protesty nie pomagają. Posterunkowi z V Komisariatu stoją po stronie dorożkarzy. Tak dalej być nie może”.

  Pasażerowie którzy nie chcieli poddać się presji mafii dorożkarskiej, decydowali się na pieszą wędrówkę do śródmieścia, a nawet w dalsze dzielnice. Odbywało się to jednak z poważnym ryzykiem, zwłaszcza zimową, mroczną porą. 

  Droga na skróty wiodła bowiem przez Chanajki - ulicą Sukienną, do Sosnowej i w kierunku Suraskiej. Właśnie tę trasę postanowił pokonać nad ranem 20 grudnia 1923 r. kupiec z Krynek Merkel Furman wraz ze swoją córką Belą.

  Wysiedli z pociągu o godz. 5 z minutami. Było jeszcze ciemno. Latarni jak na lekarstwo. Ruszyli przez wiadukt kolejowy prowadzący na ul. św. Rocha. 

  Nie zatrzymując się przy hałaśliwych dorożkarzach skręcili w Sukienną. Nie zauważyli wcale, że w ślad za nimi od samego dworca podążała trójka mężczyzn. Jeden odziany był w jasne palto, a dwaj pozostali w ciemne kurtki. Głowy wszystkich okrywały narciarskie czapki nasunięte prawie na oczy. Wokół nie było żywego ducha. 

  Okna mijanych domów, uzbrojone w okiennice, pozostawały ciemne. Kiedy Furman z córką zbliżali się do Sosnowej, osobnicy owi, jak później zeznała w śledztwie roztrzęsiona wciąż jeszcze dziewczyna - „podbiegli do nich, a jeden zastąpił drogę ojcu i grożąc rewolwerem zażądał oddania pieniędzy”. Pozostała dwójka rzuciła się na Belę. Zawiązali oczy zerwanym szalem, wyrwali z ręki koszyk z garderobą i kilkakrotnie zdzielili pięścią w głowę. Po ordynarnym rabunku opryszki zbiegli w stronę dworca. 

  Tam, na ul. Kolejowej przyuważył ich pełniący służbę posterunkowy Antoni Zalewski z I Komisariatu. Wydali się mu mocno podejrzani. Na okrzyk: stój! - wszyscy rzucili się do ucieczki. Policjant oddał kilka strzałów i jednego, targającego koszyk, zdołał schwytać.

  Posterunkowy Zalewski odprowadził swoją ofiarę na ul. Warszawską do Urzędu Śledczego. Byli tam akurat okradzeni Furmanowie. Rozpoznali natychmiast własny tobołek. Złodziejem zaś okazał się niejaki Icek Farberowicz z Wizny. Znaleziono przy nim jeszcze część z 20 mln marek, które zrabował z pozostałą dwójką.

  Podczas przesłuchania Farberowicz przyznał się do wszystkiego. Ostatnio odsiedział cztery lata w warszawskim Mokotowie za kradzieże. Po wyjściu z więzienia na mocy amnestii, spiknął się z Aronem Pupkiewiczem i jeszcze jednym kolesiem. Postanowili odwiedzić znajomków w białostockich Chanajkach. Po drodze szukali szczęścia w cudzych kieszeniach. W pociągu nie wyszło. Gratka trafiła się dopiero na mrocznej Sukiennej.

  Ponieważ Farberowicz oskarżony został o napad z bronią w ręku, czekał go sąd doraźny i kara śmierci. Obrońca z urzędu Mieczysław Lipko potrafił jednak sprawę nieodnalezionego rewolweru mocno osłabić. Ostatecznie bandzior z Wizny został w styczniu 1924 r. skazany na osiem lat więzienia. Pierwszy rok odsiedział w białostockim „szarym domu” przy Szosie Baranowickiej, resztę zaś w ponurym Rawiczu.

  A teraz mała niespodzianka. Icek Boruch Farberowicz rabujący na ul. Sukiennej to nikt inny, jak Urke Nachalnik, autor przed wojną wspomnień z życia świata przestępczego. Jako złodziej odsiedział swoje, jako pisarz miał o tym dużo do powiedzenia.


Włodzimierz Jarmolik

Białostockie wspomnienia

 

   "Sienny Rynek i Rybny Rynek to były kultowe miejsca w dawnym Białymstoku. Rybny – z dwiema dużymi halami mięsną i rybną – znajdował się bliżej ulicy Skłodowskiej. 

  Rynek Sienny ciągnął się do obecnego Centralu. Swoje budki mieli tam szewcy, krawcy i inni rzemieślnicy. Do dziś pamiętam zakład fotograficzny pana Dunaja na rogu Pięknej czy bardzo dobrze prosperujący sklep ogrodniczy. 

  W pamięci pozostał mi też smak ciastek tortowych z kiosku pana Wasiluka. Były przepyszne, takie miniaturki tortu pokrojonego na kawałki. Niedawno spytałam ekspedientkę o takie ciastka, to nie wiedziała o chodzi. Na naszym podwórku wszyscy byli zżyci, przychylni i ja tak odbierałam świat. 

    Tamten świat. Zamknę oczy i widzę każdy szczegół, słyszę gwar furmanek zjeżdżających się na jarmark na Jana. Schodzili się ludzie, gwarno było, radośnie. Konie stały cały dzień, miały obrok, czyli przewieszone worki z sianem, no i siłą rzeczą brudziły. 

  Pod wieczór te nieczystości zasypywano wiórami, sprzątano i był porządek. Gdzieś w środku tego rynku odbywał się proceder wymiany waluty. Handlowano głównie dolarami, oczywiście nielegalnie, ale w sposób dyskretny, choć było wiadomym wszem i wobec, kto się tym zajmuje. W tym rejonie były również dwie knajpy, na Pięknej przy wodopoju, który niedawno odbudowano, oraz przy Mazowieckiej. 

  Na Pięknej zdarzało mi czasem jadać obiad, bo mama pracowała. Towarzystwo tam bywało rozmaite, często na rauszu, ale – jak to się mówiło – i pijak swój honor miał. Zawsze znalazł się ktoś chętny, by pomóc małej dziewczynce donieść talerz zupy do stolika, nigdy nie usłyszałam jakiejś niestosownej zaczepki. 

  A teraz nieco dalej – pamiętam ulicę Skłodowską (Piwna*) jak była brukowa, wąska, i jak potem zrywano bruk i zalewano asfalt. W miejscu, gdzie stoi Central aż po bloki do Uniwersytetu obecnie, przez wiele lat po wojnie zalegały rumowiska na wysokość pierwszego piętra, porośnięte trawą i młodymi drzewkami. 

  Od ulicy Pięknej, tu gdzie biegnie Legionowa znajdował się żłobek, chodziłam tamtędy do szkoły podstawowej nr 1, która wówczas mieściła się przy ul. Akademickiej. 

   Legendarny targ na Siennym Rynku w 1968 roku przeniesiono na ul. Bema, a później z początkiem lat 90. zniknął z tej części miasta na zawsze, wędrując na ul. Kawaleryjską. Central zaś został otwarty 31 stycznia w 1976 roku. 

  Był wówczas największym domem handlowym w województwie. Zjeżdżały tu nawet wycieczki, by oglądać, fotografowano. Dziś już giną przedwojenne domy z ul. Młynowej i okolic Siennego Rynku. Inny tu klimat, inni ludzie."


www.poranny.pl - 2013 r.

Translate