Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Przechodnia

   Moja uliczka tam się urodziłem i wychowałem. Dom rodzinny wciąż stoi reszty już praktycznie nie ma. Po lewej stronie widać fragment domu który miał wiele lokali mieszkalnych i był piętrowy.

  To był dom znacjonalizowany przez państwo i mieszkali tam ludzie z kwaterunku Różnie w nim bywało, cztery meliny ,morderstwo plus drugie na samej uliczce. Mimo to mieszkańcy tego domu żyli w zgodzie z resztą ulicy nie czuliśmy zagrożenia nikt wśród swoich nie kradł. Mieszkala tam też pewna babcia którą wszyscy dążyli szacunkiem .

  Na imię miała Hanna mówiono na nią i tak się przedstawiała Hanuszka, z pochodzenia Białorusinka która straciła rodzinę podczas wojny. Po prawej stronie dom Kolasy który handlował na rynku warzywami .Można było kupić warzywa głównie ziemniaki o każdej porze. Mu również dołożono lokatorów z kwaterunku.

  W tamtych czasach gdy dom był duży właściciel nie miał nic do powiedzenia . Państwo kazało i tyle. Właściwie większość tych domów należała do rodzin od pokoleń mój do pradziadka. Uliczka była ślepa odchodziła od ul Bema i znajdowała się między Lubelską a Łukowską .


Tomasz Majewski

Białostocki deptak

    Lato 1954 r. Rynek Kościuszki. Siedzimy przy fontannie. Od prawej: Waldemar Boratyński, Jerzy Szóstko oraz Władysław Poskrobko i Konrad Suska (obaj uprawiali boks). A z lewej strony drogowskaz na Kuźnicę i Sokółkę. W tle zaś widać tłumy białostoczan na niedzielnym spacerze.

  Domy wokół były zburzone, ulice zrujnowane, ale ludzie tłumnie zjawiali się w niedzielę w centrum i ruszali na spacery. Przez wiele lat po wojnie ulubionym miejscem tych wędrówek był Rynek Kościuszki i ulica Lipowa, od fary do kościoła św. Rocha. Mówiliśmy, że jest to białostocki deptak - opowiada Jerzy Szóstko.

  Po drugiej wojnie światowej Białystok, po Warszawie i Wrocławiu był najbardziej zniszczonym miastem w Polsce. W ruinach znalazło się 70 proc. jego zabudowy. Szczególnie ucierpiało śródmieście. 

  Nietknięte były tylko kościoły św. Rocha i Farny, cerkiew św. Mikołaja oraz kościół ewangelicki przy ul. Warszawskiej - wspomina Jerzy Szóstko. - Po odgruzowaniu i oczyszczeniu ulic na tyle, aby dało się poruszać pieszo lub pojazdami, w niedzielę ludzie tłumnie zdążali do świątyń, aby dziękować Bogu za zakończenie wojny, westchnąć za tych co zginęli i prosić o szczęśliwy powrót tych, na których rodziny i bliskich jeszcze czekali w nadziei, że żyją i się odnajdą.

  Mieszkańcy z dalszych osiedli oraz z podmiejskich wsi, takich jak Bagnówka, czy Sowlany szli pieszo. Panował zwyczaj, że latem dziewczyny, a i też kobiety wędrowały na bosaka, obuwie trzymały w ręku. Po dojściu do rogatki przy ulicy Wasilkowskiej i Szosy Północno-Obwodowej  gdzie stał wodopój dla koni, obmywały stopy, nakładały pantofle czy sandały i już eleganckie wchodziły do kościoła lub do cerkwi.

  Po jakimś czasie uruchomiono dojazd do centrum Białegostoku, ruszyły pierwsze empeki, jak się potem mówiło na komunikację miejską. Właśnie z tej rogatki na Wasilkowskiej wyjeżdżał samochód i wiózł pasażerów do Rynku Kościuszki, a potem z powrotem na Wygodę. Ten samochód to była właściwie duża ciężarówka wojskowa produkcji amerykańskiej, przykryta plandeką, dość wysoka. Do środka więc wchodziło się po metalowej drabince, konduktorka pobierała opłatę i kierowca ruszał. Takie były początki komunikacji miejskiej w Białymstoku. Empeki pojawiły się później.

  Ale mimo tych trudów i ruin dookoła, niedziela była dniem radości, wytchnienia i czasem przeznaczonym dla rodziny. Dało się to zauważyć zwłaszcza wiosną i latem. Kiedy dopisywała pogoda zapełniały się ulice Lipowa i Kościuszki po brzegi. Po nabożeństwach wszyscy tłumnie ruszali na spacer od kościoła farnego do kościoła św. Rocha. Młodzież, starsi, dzieciaki z rodzicami. Nazywano tę trasę deptak białostocki.

  Podczas spacerów spotykało się znajomych, nawiązywało się nowe znajomości. A ileż atrakcji było po drodze, szczególnie dla dzieci. Pamiętam, na Rynku Kościuszki, przy przejściu w kierunku Zamenhofa stał budynek, a w nim na parterze mieściła się strzelnica na fanty. Przy odrobinie szczęścia, a bardziej celności oka, chłopak mógł zdobyć kwiatek i podarować dziewczynie, albo cukierki, które zjeżdżały z linki po udanym strzale. Idąc dalej, znajdowały się huśtawki, w tym jedna obrotowa, dla odważnych i z mocną głową, bo już sam widok, jak się kręciła, powodował, że serce mocniej biło.

  Na rogu Lipowej i Nowego Światu w ruinach budynku była druga strzelnica, zwano ją pod chmurką, bo nie miała dachu.

  Nieodłączny element każdego spaceru stanowiły pyszne lody, ich smak do dzisiaj pamiętam. Czekaliśmy na nie cały tydzień z wielkim apetytem. Rozwozili je lodziarze wózkami. Taki wózek pomalowany na biało, o dość pokaźnym kształcie, z dyszlem i uchwytem ręcznym do popychania i kierowania, widać było z daleka. Lodziarze ubrani również w białe uniformiy, pokrzykiwali wesoło, zachęcając do kupna swoich smakołyków.

  Gwarno i wesoło było na tym naszym deptaku. W wielkanocny poniedziałek, kiedy tradycyjnie obchodzono śmigusa-dyngusa chłopaki oblewali dziewczyny na ulicy, ale w sposób kulturalny, nie tak jak dzisiaj. Kupowało się gruszkę do lewatywy, do wody dodawano perfumy, żeby ładnie pachniało. W takie psikanie bawili się też i panowie, bo traktowano to jako zabawę, a nie zlewanie przechodniów całym wiadrem od stóp do głów.

  Spacery deptakiem trwały od godziny do dwóch. Z biegiem lat miasto się zmieniało, powstawały nowe osiedla, białostoczanie tam spędzali wolny czas, ale sentyment do pierwszych spacerów w trudnych powojennych latach pozostał. I jest bardzo miłym wspomnieniem młodości mojego pokolenia - podkreśla Jerzy Szóstko.

                                                               Alicja Zielińska

Potańcówki po seansach i ministerialna cenzura

    7 stycznia 1929 r. w sali Urzędu Wojewódzkiego, czyli w pałacu Branickich odbyło się organizacyjne posiedzenie Towarzystwa Opieki Społecznej Przystań. Przewodniczył mu dr Zygmunt Brodowicz, pełniący funkcję naczelnika wydziału zdrowia publicznego w tymże urzędzie. Pomimo że do Białegostoku przyjechał niespełna rok wcześniej, to szybko dał się poznać jako wyśmienity organizator. 

    To przecież dzięki jego staraniom powstał w Choroszczy nowatorski, jak na tamte lata, szpital psychiatryczny, otwarty w 1930 r. Wokół Brodowicza skupili się znani z działalności społecznej doktorostwo Berta i Wacław Szaykowscy, Witold Kościa, inspektor szkolny Mieczysław Jurecki czy dr Józef Lewitt. W początkach swojej działalności Przystań zajmowała się wyłącznie pomocą społeczną. 

     Za najważniejsze uznano opiekę nad młodymi matkami oraz organizowanie akcji dożywiania dzieci. Siedzibą Towarzystwa został Ritz. Nie była to żadna rozrzutność. Ot po prostu, Ritz borykał się z ogromnymi trudnościami finansowymi. 

    Balansował na progu bankructwa. Jedną z form ratunku podupadającego hotelu było więc wynajmowanie pomieszczeń różnym stowarzyszeniom i instytucjom. Przystań szybko okrzepła i zdobyła sobie zaufanie społeczne. 

    Na początku 1931 r. powstała sekcja kinowa, która w Ritzu uruchomiła kino. Nazwano je właśnie Przystań. Oprócz repertuaru filmowego prezentowała się w tej sali amatorska grupa teatralna, która zadebiutowała programem rewiowym, wzorowanym na bijącym rekordy popularności warszawskim teatrzyku Morskie Oko. Na tę okoliczność ułożono reklamujący to wydarzenie wierszyk:

  „ Siedząc sobie w Białymstoku.  Możesz dziś być w Morskim Oku.  Program cudny, a koszt tani,  Bo to rewia jest w Przystani.  Coś dla wszystkich - tytuł brzmi,  To też wszyscy, wierzcie mi,  Na wyścigi idą, jadą,

    By nie zminąć się z paradą,  I to ujrzeć w Białymstoku.  Co nie zawsze w Morskim Oku- Nawet bywa, choć w stolicy.  Pójdź i zobacz, a różnicy  -Nie dostrzeżesz. Ubawiony - Spełnisz czyn obywatela.   Bo twój grosz, co ci z portfela -  Na piękną rewię wyleci -  Rozpromieni twarze dzieci - Biednych, głodnych i zmarzniętych, A przez Przystań przygarniętych ”

    Premierę rewii zaszczycił swym przybyciem sam wojewoda Marian Zyndram Kościałkowski z małżonką, którym towarzyszył były kilkukrotny minister sprawiedliwości prof. Wacław Makowski. Recenzje po premierze były euforyczne. 

     Pisano, że „rewia rozpoczęła się doskonałym i na nutę wesołą nastrojonym prologiem p. Woźniaka oraz marszem na cześć Pana Wojewody, p. t. Przystań. Na czoło grającego zespołu wybijały się posiadające dużo talentu artystycznego pp. Szellerówna, Majewska, Ruszczewska, Wójcicka. Zachwycająca swą werwą była p. Majewska w doskonale wykonanym tańcu hiszpańskim. 

    Zespół pozostający pod artystycznym kierownictwem p. kapitana Kramarza wykazał dużo werwy scenicznej i wczucia się w swoje role. Szczególnie podfinał i finał Coś dla wszystkich, na tle efektownych dekoracji stanął na wysokim artystycznym poziomie, to też wzbudził prawdziwy zachwyt wśród widzów i wywołał długotrwałą burzę oklasków. Z pośród panów: Szeller, Woźniak, Jaworowski i Śnieżko bawili publiczność swoim świetnym humorem”.

    Po takim początku kino Przystań zajęło w mieście pozycję szczególną. Wyświetlano w nim filmy, które w swej stylistyce niczym nie różniły się od propozycji innych białostockich kin. Były więc i tu rozmaite światowe dramaty, arcydzieła i wstrząsające tragedie.

    Różnica między Przystanią a Modern i Apollo była natomiast w cenie biletów. Przystań była tania. Kulturotwórczą rolę Przystani budowały rozmaite sceniczne atrakcje. I tak w maju 1931 r. na deskach kinowej sceny wystąpił znany występujący w wielu polskich teatrach aktor Jerzy Raul Rychter zapowiadany jako „znakomity deklamator”. Recytował szeroki wachlarz polskiej poezji od Mickiewicza i Słowackiego począwszy, poprzez Tetmajera, Wyspiańskiego, aż po współczesnych Wierzyńskiego, Lechonia no i oczywiście Tuwima.

   Pisano, że „ze względu na wysoką wartość artystyczną utworów i wybitny talent prelegenta Magistrat prosi o zachęcenie młodzieży do gremialnego przybycia”. 

 

  Organizowano też w tym kinie różne spotkania towarzyskie. I tak pod koniec lipca 1931 r. zapowiedziano, że w sobotni wieczór „rozpocznie się w salach kina Przystań wesoła studencka zabawa”. Dodawano, że „zabawa zapowiada się niezwykle interesująco z urozmaiconym programem pełnym niespodzianek”. 

   Do tańca grała zaś „orkiestra symfoniczno -jazzowa”. Wieczór taneczny był na tyle udany, że wkrótce Przystań „przygotowała dla zwolenników tańca miłą niespodziankę, a mianowicie, po zakończeniu wyświetlania przebojowego filmu o godzinie 9 - tej wieczorem rozpocznie się w salach kinoteatru wesoła zabawa taneczna”.   Do wypełnienia programu artystycznego zaczęto też zapraszać artystów z innych miast. 

   I tak w sierpniu 1931 r. z kolejną rewią, czyli taką kabaretową składanką, do Białegostoku przyjechali „sympatyczni artyści Związku Sztuki Kinematograficznej w Wilnie”, którzy „zdobyli sobie publiczność pięknymi artystycznymi produkcjami”.   Ale też Przystań wypełniała, jakbyśmy to dziś określili, misję.     

  Było to zasługą kierownika kina wspomnianego już kapitana Kramarza. Wystąpił on z inicjatywą, aby na specjalnych seansach wyświetlano „dla dzieci i młodzieży tylko filmy ocenzurowane przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego”. Kramarz w tym celu wyjechał do Warszawy, aby w ministerstwie dokonać „wyboru i zakontraktowania odpowiednich filmów na nadchodzący sezon”, czyli na rok szkolny. 

    Po podpisaniu stosownych umów ogłoszono więc, że „z rozpoczęciem roku szkolnego kino-teatr Przystań wyświetlać będzie obrazy, przez Min.Wyzn.Rel.-I Ośw.Publ. dla młodzieży dozwolone, w dniach: poniedziałki, wtorki, środy i czwartki w godz. 16 - 22; w soboty od 16 do 18 i w niedzielę od 12 do 18. W innych dniach i godzinach wyświetlać się będą filmy produkcji ogólnoświatowej”.

   To był w Białymstoku ewenement. Nastawione na konkurencję pozostałe kina goniły za zyskiem, a ten zapewniały tylko sensacje i pseudo arcydzieła. Przystań była inna.

Andrzej Lechowski

Translate