Postaw mi kawę na buycoffee.to

Białostockie stawy cmentarzysko dla zdechłych kotów i psów

  W 1908 roku Markus Frejdkes, w miejscu, gdzie dziś stoi budynek dworca PKS, uruchomił fabrykę sukna.Na jej potrzeby został wykopany staw. Cieszył się on złą sławą wśród białostoczan.  "Służył zazwyczaj jako cmentarzysko dla zdechłych kotów i psów, oraz jako miejsce wiecznego spoczynku dla różnego rodzaju śmieci z sąsiednich podwórek i ulic".  

   Po całej okolicy snuł się z niego potworny smród. Nic dziwnego, że mieszkańcy okolicznych ulic, Równoległej,  Stołecznej  i Wroniej  jak zbawienia oczekiwali zimy.  Gdy mróz skuwał staw, to i odór znikał. 

  Ale zimą 1937 roku zauważono inny niepokojący proceder .Gdy staw na dobre zamarzł, do pracy przystąpili  tutejsi przedsiębiorcy.  Zabierali się do wycinania ze stawu dużych brył lodu i sprzedawania go w mieście.  Złośliwie komentowano, że w ten sposób "zdechłe koty z powrotem wędrowały do miasta".  Takich zdechłych atrakcji białostoczanie mieli więcej.

  W 1936 roku, wraz z nastaniem wiosny w całej okolicy czuć było ponury fetor.  Okazało się, że wszystkiemu winna jest szkoła powszechna nr 18.  Mieściła się przy Szosie Żółtkowskiej (Kolejowa), pod szóstką, w budynku należącym do PKP.  Stwierdzono, że "nieczystości kloaczne wypływały na środek ulicy na rogu Szosy Żółtkowskiej i Choroszczańskiej, zanieczyszczały jezdnię i zatruwały powietrze". 

   Do tych zapachów dołączała się stojąca za szkolnym płotem fabryka dykty Braci Maliniaków i Ledermana.  Do produkcji kleju, niezbędnego przy powstawaniu dykty, używano tu krwi zwierzęcej.  Przechowywano ją na fabrycznym podwórzu w odkrytych beczkach.

   Potworny smród, który rozchodził się stamtąd był nie do wytrzymania.  W sprawie szkolnej kanalizacji i fabryki dykty kierowane były do magistratu liczne, ale mało skuteczne skargi. 

   W 1935 roku rozpoczęto szeroko propagowaną akcję profilaktyczną pod hasłem "czyste mieszkanie". Stwierdzono, że lokale, w których przebywają białostoczanie są "siedliskiem brudu, kurzu i moli". Mało tego. Zapachy snujące się po białostockich mieszkaniach były mieszaniną "wyziewów kuchennych i wydychanych gazów". Panowało mniemanie, że w zimie okien nie wolno otwierać.  Bo od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a zapalenia płuc od przeciągu to raz dwa człek dostanie. Zasadnym więc był apel skierowany do mieszczan - otwierajcie okna! 

   Ale siła nawyku była przemożna. "U nas w Białymstoku z przyjemnością przesiaduje się w dusznych, zadymionych lokalach, doskonale się czuje w atmosferze naładowanej wyziewami.  Nie zastanawia się i nie pojmuje w całej rozciągłości szkodliwości zatrutego i zużytego powietrza". I bądź tu człowieku nowoczesnym, myśleli pewnie nasi dziadkowie. Musieli oni pokonywać sterty śmieci, grzęznąc na dodatek w błocie. Nie lepiej było w pobliżu Rynku Rybnego, na którym dopiero co wybudowano nowoczesną halę targową.  

A.L

Translate