Postaw mi kawę na buycoffee.to

Waldemar Szliserman wspomina stare Bojary

  Sąsiedzki karnawał zimą 1940 roku. Od lewej ja ze śnieżką, tata, moja chrzestna ciocia Ola Pacuk, sąsiad pan Lewandowski, bracia Malewicze, kuzyn Michał Kruczkowski, jego żona Wanda, mały Zbyszek Malewicz, a na sankach Bogdan Kruczkowski.

Sąsiedzki karnawał zimą 1940 roku. Od lewej ja ze śnieżką, tata, moja chrzestna ciocia Ola Pacuk, sąsiad pan Lewandowski, bracia Malewicze, kuzyn Michał Kruczkowski, jego żona Wanda, mały Zbyszek Malewicz, a na sankach Bogdan Kruczkowski.

Z Bojarami i ulicą Piasta jestem związany prawie od urodzenia. Spędziłem tutaj całe swoje dzieciństwo i młodość. Byłem chłopakiem z Bojar i chyba pozostanę nim już do końca życia,

chociaż od dawna już tam nie mieszkam. Mam ogromny sentyment do tej dzielnicy - mówi Waldemar Szliserman.

  Do podzielenia się wspomnieniami o ulicy Piasta skłonił mnie tekst Irka Bańkowskiego w Albumie Białostockim. - Irek to mój kolega, jest kilka lat starszy, znamy się od czasów przedwojennych, ponieważ mieszkał on trzy domy dalej. Odżyły w mojej pamięci na nowo obrazy z niezapomnianej ulicy Piasta. Jej urok, sąsiedzi, każda lipa czy jarzębina rosnące przy naszych domach - opowiada pan Waldemar. - Nie ma już prawie tej ulicy, stoją tam teraz bloki, pawilony handlowe i ciągnie się nowo wybudowana ulica Piastowska.

  Irek opisywał swój dom przy Piasta 85. Był to jeden z okazalszych drewnianych budynków, z dużą posesją. Ogród ciągnął się aż do równoległej ulicy Spacerowej. Na parterze domu od ulicy mieścił się sklep spożywczy, który prowadziły siostry Malinowskie. Mosiężny dzwonek na sprężynie zawieszony na oszklonych drzwiach oznajmiał pojawienie się klienta. Z głębi pomieszczeń wychodziła jedna z tych pań właścicielek i z miłym uśmiechem sprzedawała produkty. Mąka, cukier (nazywany przez białostoczan mączką) i różne kasze stały w wielkich płóciennych workach. Nasypywano je do papierowych torebek, blaszaną szufelką z drewnianą rączką i ważono na wadze szalkowej. Duże odważniki były żeliwne, mniejsze żółte mosiężne. A mleko znajdowało się w 50-litrowych bańkach, rozlewano je kupującym do konewek.

  Dla nas dzieciaków największą atrakcję stanowiły oczywiście słodycze: landrynki w blaszanych wielkich pudłach, czekoladowe wafelki zawijane w papierki z nadrukiem różnych egzotycznych zwierząt i ptaków - papierki te służyły nam potem do wymyślnych gier. Na Boże Narodzenie można było kupić słodkie Mikołaje oraz aniołki i baletnice jako ozdoby do zrobienia samemu na choinkę. Pani Malinowska zawsze szykowała specjalne paczki żywnościowe jako prezenty dla klientów. Z kolei akcentem świątecznym na Wielkanoc były zajączki zawijane w sreberka. U pani Malinowskiej zwykle kupowało się na zeszyt, to znaczy płacono dopiero w soboty. My, dzieci też tak kupowaliśmy.  

  W 1939 roku, kiedy zaczęła się wojna, w domu państwa Bańkowskich sklepu już nie było. Najpierw na górce Sowieci zasiedlili Ukraińców - matkę i syna. Ta kobieta nazywała się Iwanowskaja, mamy o niej niezbyt miłe wspomnienia. Gdy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka wszyscy Rosjanie uciekali z ustępującymi wojskami sowieckimi. Iwanowskaja nie chciała uciekać, ukryła się i pozostała w Białymstoku. Jej syn Borys zatrudnił się jako strażnik w więzieniu. W połowie 1942 roku, kiedy mój tata został aresztowany przez gestapo i osadzony w więzieniu, mama kilka razy prosiła ich o jakiekolwiek wieści od ojca i przekazanie mu paczek, dała za to zwoje biżuterii. Po wojnie, jak tata wrócił z obozu, dowiedzieliśmy się, że otrzymał tylko jedną czy dwie paczki.

  W lipcu 1944 roku, gdy Armia Czerwona zbliżała się do Białegostoku, Borys uciekł z Niemcami. Iwanowskaja, nie doczekawszy się powrotu syna, też postanowiła uciec do Rosji. Bała się, że NKWD rozstrzela ją za współpracę z Niemcami. Za kilka litrów bimbru kupiła u żołnierzy małego konika i ukraińską chłopską furmankę. Przez parę dni pasłem tego konika na łąkach za naszymi domami i nawet jeździłem nim wierzchem. Po tygodniu załadowała na tę furkę swój dobytek i pojechała. I słuch po niej zaginął.

  Pamiętam też smutną historię Niemca pana Klata. Ta rodzina od pokoleń była związana z Białymstokiem. Kiedy Hitler napadł na Polskę, on i wszyscy białostoccy Niemcy dostali rozkaz wyjazdu do Rzeszy. Z kilkoma walizkami i ze łzami w oczach musieli zostawić cały swój majątek. Bardzo ich wtedy żałowaliśmy, to byli dobrzy ludzie. W domu Klatów potem zakwaterował się kapitan Dziwlaszow, dowódca kozaków dońskich.

  24 czerwca, na odpust św. Jana, gdy Sowieci uciekali z Białegostoku przed Niemcami, rodzina Dziwlaszowa: żona w ciąży i z dwójką dzieci załadowali się na ciężarówkę. Ale niestety bomba trafiła w auto i wszyscy zginęli. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy Dziwlaszow, wracając po zakończeniu wojny z Berlina zajechał do nas i o tym opowiedział. Zawdzięczaliśmy mu ocalenie naszej rodziny od wywózki na Sybir, bo się wstawił za ojca na NKWD.

  Teraz coś weselszego, bo mimo wojny ludzie cieszyli się drobnymi rzeczami, odwiedzali nawzajem, bawili się na prywatkach, my zaś dzieciaki też mieliśmy swoje radości. W pierwszym roku okupacji niemieckiej, a była to śnieżna zima, Irek Bańkowski pożyczył mi swoje piękne narty z kijkami bambusowymi, rodzice przy okazji zrobili mi zdjęcie na tych nartach. Zdjęcia naszej rodzinie zwykle robił pan Zygmunt Tomczyński, jeszcze wówczas na negatywach szklanych wielkości pocztówki. Pan Zygmunt mieszkał za mostkiem na Dolistówce, domek ten uchował się do dziś.

  Bardzo lubiłem jeździć na nartach, więc potem tata odkupił od znajomej nauczycielki ładne jesionowe narty zakopiańskie, okucia trzymające buty były metalowe a wiązania wykonane z mocnej rymarskiej skóry. Drewno lakierowane jasną politurą. Kolega po sąsiedzku Janusz Czernik też miał narty z Zakopanego, jeszcze ładniejsze od moich, politurowane mahoniową barwą, błyszczały z daleka.

  Zjeżdżaliśmy z nasypu kolejowego na łąki przy Dolistówce (dziś tam jest nowa Piastowska) lub z pagórków w lesie w Pieczurkach. A gdy rzeczka wylała na łąkach powstawało wspaniałe lodowisko, ciągnące się od Piasta do Warszawskiej. Po gładkiej tafli ślizgaliśmy się na łyżwach, oczywiście kto je posiadał. Inni robili łyżwy własnym sumptem z kawałka drewna okutego stalowym drutem od spodu, przywiązywało się je sznurkiem do butów i jazda na lód.

  Dorośli, chcąc się spotkać wieczorami znaleźli sposób na godzinę policyjną. W płotach porobili tajemne furtki albo zostawili specjalnie sztachety na jednym gwoździu i tak nie wychodząc na ulicę mogli odwiedzać się nawzajem, a w razie zagrożenia uciekać wprost na pola.

  Jak patrzę na stare fotografie, to wspominam wiele takich miłych wspólnych spotkań, latem na prywatkach na podwórzach, czy przy zasłoniętych oknach na sylwestra. Przy patefonie i winylowych płytach tańczono, bawiono się, zapominając chociaż na chwilę o wojnie.


Alicja Zielińska 

Szantażowali, zastraszali i bili miejscowych sklepikarzy

   Szantażowali, zastraszali i bili miejscowych sklepikarzy oraz wszystkich, którzy wchodzili im w drogę. Na czele gangu stał Chaim Sarowski, który w 1925 roku powrócił zza oceanu. I szybko zyskał miano króla Chanajek. W pierwszym dziesięcioleciu XX wieku z zachodnich terenów Imperium Rosyjskiego wyjechało do Ameryki wiele rodzin żydowskich. Było to spowodowane pogromami z inspiracji ochrany carskiej, a także powszechną biedą. 

  Żydzi trafiali zwłaszcza do Chicago i Nowego Jorku, gdzie były już znaczne ich skupiska. Wśród swoich było znacznie łatwiej przystosować się do amerykańskiej rzeczywistości. Me, żydowskie chojraki szybko zaczęły trafiać na ulicę i schodzić na drogę występku. Nie widzieli dla siebie innych, korzystnych możliwości.

  Do chicagowskich gangów trafiali też młodzieńcy z Białegostoku. Nie byli w nich liderami, ale zawsze mieli jakieś zajęcie. Zwłaszcza kiedy na początku lat 20. wprowadzono w Stanach Zjednoczonych prohibicję, czyli zakaz produkcji i sprzedaży alkoholu, nawet niskoprocentowego piwa.

  Wtedy to zawrotną karierę zaczął robić gangster al Capone i wielu innych wytwórców i przemytników zakazanych trunków. W połowie lat 20 banda al Capone walczyła o wpływy w Chicago z irlandzko-żydowskim gangiem Diona O'Baniona. Po obu stronach ginęli zarówno zwykli cyngle, jak też ich bossowie. Ofiarą porachunków gangsterów padali też niewinni ludzie.

  Niektórzy przestępcy, którzy nieco się dorobili, albo nie chcieli ryzykować życia w dalszej wojnie bimbrowników, uciekali do swoich europejskich krajów. Tak postanowiło również zrobić dwóch mało znaczących, ale wciąż bojowych gangsterów z Białegostoku. 

  Pierwszy powrócił w 1925 roku Chaim Sarowski, który był za oceanem na tyle długo, że dorobił się amerykańskiego obywatelstwa. Na bruku białostockim szybko zyskał sobie miano króla Chanajek, gdyż w tej biednej, żydowskiej dzielnicy założył swoją kwaterę. Dobrał sobie na towarzysza Jankiela Kapickiego, chanajkowskiego zakapiora i razem grasowali po ulicach i zakamarkach Chanajek. Stosowali praktyki iście gangsterskie. Szantażowali, zastraszali i bili miejscowych sklepikarzy i wszystkich tych, którzy wchodzili im w drogę. Nie ustępowali nawet stróżom prawa.

  22 września 1926 roku Sarowski i Kapicki stanęli przed obliczem sędziego Rybałtowskiego, przewodniczącego Sądu Okręgowego. Oskarżenie wynikało z artykułu 142 kodeksu karnego, mówiącego o stawianiu oporu policji. Szczególnie wyróżniał się w tym samozwańczy król Chanajek. M.in. poobrywał on przodownikowi Zadrożnemu dystynkcje, wyrwał szablę oraz chwycił go za gardło i zaczął dusić. Kapicki starał się mu pomagać.

  Chaim Sarowski nie skorzystał z pomocy adwokata. Bronił się sam. Za walki z policjantami sędzia skazał go na dwa miesiące bezwzględnego aresztu. Kapicki, którego bronił z urzędu mecenas Lipko (ten sam, którego niegdyś reprezentował Urke Nachalnika, oskarżonego o napad bandycki), wywalczył dla swojego klienta jeden miesiąc. Nim Chaim Sarowski znalazł się za kratkami, w kilka dni po wyroku wdał się w bójkę nożową z niejakim Wacławem Cieślukiem i został mocno pokłuty. Wylądował więc w szpitalu, a jego pogromca w areszcie.

  Innym powracającym w rodzinne strony gangsterem był Josel Gelberg. Było to na początku 1927 roku. Przed dwudziestu laty wyruszył wraz ze starszym bratem Szymonem do amerykańskiej ziemi obiecanej. Wrócił w rodzinne strony, czyli Chanajki, ze sporą ilością dolarów. Część przeznaczył na zakup domu przy ul. Pieszej, nieco chciał zainwestować w jakiś bezpieczny interes, a resztę schował na czarną godzinę. 

  Oczywiście bogatym sąsiadem zaraz zainteresowali się chanajkowscy złodzieje. Nie zważali na jego gangsterską biografię. Zaczęły się sprytne podchody. W końcu znany włamywacz i szuler Szmul Gorfinkiel trafił Gelberga na tysiąc dolarów i złoty zegarek. Poszkodowany nie darował. Sam odszukał złodzieja i zgłosił to policji. Gorfinkiel poszedł na dwa lata do celi.

W 1932 roku Josela Gelberga doszła wiadomość, że w porachunkach bandyckich zginął w Nowym Jorku jego brat Szymon. Cały swój majątek, 90 tys. dolarów, zapisał młodszemu bratu. Ten natychmiast wysłał do Stanów Zjednoczonych plenipotencję do przeprowadzenia sprawy spadkowej.


Włodzimierz Jarmolik

Na nartach najlepiej zjeżdżało się w Ogrodniczkach

  W latach 50. studenci Akademii Medycznej, pochodzący z południa Polski, zimą tak tęsknili za nartami, że w czynie społecznym wybudowali skocznię narciarską. Znajdowała się ona po lewej stronie szosy, jadąc w kierunku Supraśla. Można było na niej skoczyć na odległość około 20 metrów. Któregoś razu jeżdżąc na nartach po okolicy z kolegami wytropiliśmy tę skocznię - wspomina Jerzy Szóstko.

  Wiadomo od dawna, że Białostocczyzna to polska Syberia. Zawsze zimą było u nas mroźno, dużo śniegu. Dla tych, którzy lubili aktywnie wypoczywać była to frajda - mówi Jerzy Szóstko. - A już zwłaszcza dla młodych. Gorzej było ze sprzętem. Za mojej młodości mało kto miał porządne narty. Te zwykle pochodziły z czasów przedwojennych, bądź z okresu wojny - rosyjskie (miały wiązania z paskami) no i niemieckie już wysokiej klasy.

  W większości radzono sobie domowymi sposobami. Byli tacy spece, którzy sami robili sobie narty, na przykład mój starszy kolega Mirek Gajewski czy syn państwa Krachów z naszej ulicy Kapralskiej. Początkowo jeździliśmy po płaskim terenie albo zjeżdżaliśmy z małych górek przy cmentarzu ewangelickim, w pobliżu cmentarza prawosławnego. W starszym wieku, kiedy chłopaki nabierali już odwagi, no i więcej już umieli, to wypuszczali się dalej, na inne trasy. Na Pieczurki, Pietrasze, Jaroszówkę, Ogrodniczki. Właśnie w Ogrodniczkach były najlepsze górki do zjeżdżania na nartach.

  W latach 50. studenci Akademii Medycznej, pochodzący z południa Polski, tak tęsknili za nartami, że w czynie społecznym wybudowali skocznię narciarską. Znajdowała się ona po lewej stronie szosy, jadąc w kierunku Supraśla. Można było na niej skoczyć na odległość około 20 metrów. No i ci studenci osiągali te odległości, gdyż mieli narty przystosowane do takich skoków. Te narty były szersze i dłuższe od normalnych.

  Nasza grupa chłopaków przypadkowo odnalazła tę skocznię. Z ciekawością obserwowaliśmy skoki medyków z gór. A oni widząc nasze zainteresowanie krzyknęli do nas, byśmy też zjeżdżali. Mieliśmy trochę pietra, bo co innego skakać z progu terenowego około czterech, pięciu metrów, a tu rozbieg duży, stromy, i ten zeskok.

Ale co tam, raz kozie śmierć. Pierwszy ruszył Konrad Suska, skok był udany około dziesięciu metrów. Drugi skoczył Jurek Gerdo, potem ja i pozostali. Wszyscy w granicach dziesięciu metrów. Bez upadku! Skakaliśmy bez odbicia, spokojnie i z rozwagą. Ale kolejne skoki z lekkim odbiciem już były dłuższe o dwa metry. Byliśmy zadowoleni z naszego chrztu bojowego.

  Pewnego razu profesor Matysiewicz z Liceum nr 1 przy ul. Kościelnej zebrał chłopaków, którzy jeździli na nartach zaproponował, abyśmy spróbowali swoich sił w biegach narciarskich. Organizowano właśnie eliminacje szkół średnich z Białegostoku, a następnie wyjazd do Ełku na spartakiadę zimową.

  Kwalifikacje odbyły się na Nowym Mieście. Udało mi się, wygrałem, drugi był uczeń z Liceum Pedagogicznego przy ul. Mickiewicza. Pojechaliśmy do Ełku. Pierwszy dzień zawodów był nieudany, gdyż połowa zawodników pomyliła trasę. Po południu, po dokładnym zapoznaniu się z jej przebiegiem, byliśmy już dobrej myśli. Na drugi dzień miały się odbyć zawody. Wystartowaliśmy. Dobrze mi się jechało, na punktach kontrolnych plasowałem się w czołówce (byłem drugi, trzeci). No i w połowie trasy pech. Wiązania nie wytrzymują, pęka klamra - dla mnie to koniec zawodów.

  Wygrał uczeń z Ełku, okazał się bezkonkurencyjny. Miał świetne narty - oryginalne biegówki, dobry smar, ale przede wszystkim sam był świetny. Kolega z białostockiego Liceum Pedagogicznego otrzymał dyplom i nagrodę. Musiał być drugi albo trzeci, nie pamiętam dokładnie.

  Zwolenników białego szaleństwa w Białymstoku przybywało. Odbywały się różne turnieje. Mój przyjaciel Czesław Oracz podczas jednych z takich zawodów (skoki plus biegi) zajął pierwsze miejsce. Mnie biegi nie interesowały, gdyż były męczące, natomiast zjazdy uwielbiałem. Lubiłem szybkość. Przez wiele jeździłem w góry z rodziną. Tą pasją zaraziłem też syna.

  W późniejszym czasie zabrakło zapaleńców, którzy by zajęli się rozwojem narciarstwa na Białostocczyźnie. Na Nowym Mieście wybudowano skocznię, ale nie zastąpiła ona stoku w Ogrodniczkach.


Alicja Zielińska 

Translate