Postaw mi kawę na buycoffee.to

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP11 z lat 60 -(2)

    Kiedy wybierałem się do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej nr. 11, Jurij Gagarin został pierwszym człowiekiem, który poleciał w kosmos. Ludzie żartowali wówczas w gronie dobrych znajomych czy aby na pewno wszystkie ruskie już w ten kosmos polecieli? Nic z tego nie kumałem. Całe to wydarzenie tak naprawdę mało mnie interesowało. Wówczas miałem na głowie sprawy o wiele ważniejsze, biorąc pod uwagę na rozliczne atrakcje, jakie moja ulica Bema codziennie mi oferowała. 

  U Tadeusza Miłaszewicza, mojego kolegi z podwórka, który mieszkał na rogu Bema i Szosy Południowej, naprzeciwko budki z piwem, rosły wielkie jak Pałac Kultury, kosmiczne morwy białe i granatowe. Kiedy Gagarin poleciał w kosmos, my wspinaliśmy się na morwy i wtedy wydawało się nam , że jesteśmy bliżej nieba niż sam Gagarin. Łażenie po tych morwach było znacznie większą atrakcją niż jakiś durnowaty lot w kosmos. U Tadeusza na podwórku zbierała się cała ferajna chłopaków ze Szkoły, którzy przybywali z fajerkami ukradkiem zabranymi z pieca, z rogatką w kieszeni, scyzorykiem do grania w noża, banerką do strzelania z karbidu, a co starsi z papierosem "Sport" podprowadzonym ojcu z szuflady, żeby zapalić po męsku i udawać dorosłych, choć mleko jeszcze spod nosa kapało. Czyż jakiś lot w kosmos mógł być ważniejszy od naszych „męskich” spraw? I czy naprawdę warto było iść do szkoły, skoro najlepszą nauczycielką była ulica Bema?

  Na ulicy Garbarskiej, tuż obok naszej Szkoły znajdowała niezwykła piekarnia, która umiała wyczarować zapachy, przechodzące przez nasze grube, szkolne mury! Kierowani instynktem równie silnym jak odruch Pawłowa, pędziliśmy podczas dużej przerwy pod okna piekarni, która znajdowała się tuż przy szkole . Stając na palcach, częstowaliśmy się przez kraty kajzerkami i drożdżówkami leżącymi kusząco na wózku piekarniczym. Przeprowadzaliśmy w ten sposób degustację i pełną ocenę organoleptyczną, bo jak wiadomo – bułka bułce nierówna. Zdarzało się, choć rzadko, że piekarz niezbyt dumny ze swojego wypieku, z gracją obsypywał nas mąką – niczym śniegiem zostawiając biały ślad na uczniowskich fartuszkach i jeszcze bielsze wspomnienia.

  Mąka, jak to mąka – do pieczenia idealna, ale z fartuszka schodziła opornie . Więc gdy wracaliśmy do klasy, pani od razu bezbłędnie rozpoznawała degustatorów po kwaśnych minach i śladach na fartuszku. Bez zbędnych pytań, z zawodową precyzją wymierzała karę porządkową za zakłócanie pracy mistrzów piekarnictwa. Jej pokaźna dłoń lądowała na naszych małych uszach, które do końca lekcji mieniły się kolorami jesieni.

  Do dziś dorośli uczniowie ze Szkoły Podstawowej Nr. 11 , kiedy przechodzą obok tamtego magicznego miejsca, zatrzymują się, wciągają powietrze nosem uśmiechając się jak dzieci. Bo magia prawdziwej piekarni nigdy się nie kończy!

W tamtych szarych, ale jakże kolorowych czasach początku lat 60, największą sensacją w naszej szkole był przyjazd pana z projektorem na kółkach do wyświetlania filmów, który warczał jak Junak na postoju. Na jednej ze ścian rozwieszano spory kawał białego prześcieradła, wokół którego w kucki zasiadali „widzowie” chłopcy w połatanych portkach i swetrach z gryzącej wełny, a dziewczynki w fartuszkach z białymi kołnierzykami. 

  Gdy światło gasło, a projektor zaskrzeczał, siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą. Podczas projekcji taśma co jakiś czas się zacinała i urywała jednak nikt nie gwizdał, nie buczał a w miarę grzecznie czekał, aż machina znowu ruszy. A kiedy wyświetlany był „Szatan z siódmej klasy” o błyskotliwym uczniu, co rozwiązywał tajemnice starego dworku, wszyscy zamienialiśmy się w małych detektywów. Ten dzień, kiedy wyświetlano filmy w naszej szkole, był dla nas jak Boże Narodzenie, tylko bez pomarańczy.

  W tamtych czasach dzieci miały jedno: czas. A z czasem przychodziła wyobraźnia, dlatego kiedy znudziły się nam szkolne ławki wystarczyło przebiec ulicą Chełmską i już mogliśmy obcować z historią na żydowskim cmentarzu wśród powalonych kamieni nagrobnych. Wyobraźnia dziecięca splatająca się z krążącymi opowieściami dorosłych sprawiała, że cmentarz żydowski, to było miejsce z duszą, a nawet z wieloma duszami, ale my się nie baliśmy, spoglądaliśmy na Macewy wystające z ziemi , biegaliśmy wśród nich, urządzając wyścigi, walki na patyki i rekonstrukcje wielkich bitew. 

  Czasem przysięgaliśmy, że słyszeliśmy głosy, szepty, jęki, może nawet modlitwy. Ale nie przeszkadzało nam to, a wręcz przeciwnie uatrakcyjniało nasze zabawy. Dla nas to nie był cmentarz, to była strefa przygody. Nikt nam tego nie zabraniał. W tamtych czasach dzieci były trochę jak koty włóczyły się, gdzie chciały, i tylko od czasu do czasu ktoś starł się nas przegonić , bardziej z przyzwyczajenia niż z troski. Dziś już wiem, że nie wszystko, co robiliśmy, było może do końca właściwe. Ale wtedy to był nasz świat. I choć na miejscu cmentarza stanęła hala targowa , to nadal gdzieś tam krąży duch naszej dziecięcej wyobraźni.

  Jak przez mgłę pamiętam, że kiedy byłem w pierwszej klasie, dorośli zaczęli panikować, że Ruscy z Ameryką się zaraz pobiją. No i co z tego? Nic z tego nie rozumiałem. O co im niby poszło? O jakieś rakiety, wyspę, Kuby... albo może o Murzynka Bambo co podobnie jak ja nie chciał chodzić do szkoły? Pojęcia nie miałem, gdzie ta cała Kuba jest. Czy to gdzieś blisko Białegostoku, czy może trochę dalej. Z tamtych dni pamiętam tylko, że wszyscy dorośli nagle zaczęli mówić szeptem, jakby się bali, że Amerykanie podsłuchują przez ściany. 

  Sąsiedzi coś kombinowali przy garażu, mama z ciocią szeptały o czymś tajemniczym w kuchni, a ja udawałem, że szukam kapcia, żeby móc podsłuchać choć kawałek tej wielkiej tajemnicy. Najbardziej zapamiętałem to, że z mamą staliśmy w długich kolejkach po cukier i sól — bo ponoć, jak wojna wybuchnie, to chociaż będzie czym posolić mięso, ziemniaki i osłodzić herbatę. Brzmi śmiesznie, ale wtedy wszyscy robili zapasy, jakby jutro miał się zacząć koniec świata. Ale tak szczerze? W głębi duszy byłem nawet trochę zadowolony. Bo jeśli rzeczywiście będzie wojna, to może zamkną szkoły. I wtedy nie trzeba będzie uczyć się tej durnej tabliczki mnożenia. No, ale nic z tego nie wyszło. Tyle emocji, a wojny nie było. Rakiety nie poleciały. Kuba nadal była wyspą gdzieś za oceanem, Murzynek Bambo siedział spokojnie w wierszu, a ja... znowu musiałem pisać w zeszycie, że Ala ma kota, a Tola psa.

  Po zakończeniu roku szkolnego, lub na jego początku, uczniowie naszej szkoły, którzy otrzymali promocję do następnej klasy, kupowali na szkolnej giełdzie od starszych uczniów podręczniki do dalszej edukacji, ci zaś którzy nie otrzymali promocji do następnej klasy nie ponosili dodatkowych wydatków ponieważ korzystali z tych samych podręczników. W owych czasach pewnie nie było tylu mądrych profesorów, którzy by tak jak dzisiaj, zmieniali podręczniki, niczym kelner talerzyki na weselu. Z tego samego podręcznika dzieci mogły korzystać przez wiele lat, tym bardziej, że nowych książek była ograniczona ilość i nie każdy mógł sobie na nie pozwolić. Młodsze rodzeństwo korzystało z tych samych podręczników co starsze dzieci, a zdarzało się, że i z tych samych zeszytów. 

  Nowe podręczniki trafiały zazwyczaj do najlepszych uczniów tych z pierwszych ławek, błyszczących wzorowym zachowaniem i ocenami. Reszta z nas, czyli ci z „nieco innym podejściem do nauki”, musiała zadowolić się wersjami z drugiej (albo i trzeciej) ręki. Ale te książki miały swój niezaprzeczalny urok – pełne były dopisków, komentarzy, zagadkowych skrótów i artystycznych ilustracji wykonanych przez poprzednich właścicieli. Czasem były to ilustracje bardziej pasjonujące niż sama treść – niektóre rysunki w podręczniku do biologii mogłyby służyć pewnie za pomoce naukowe.

  Nauczyciele nie zawsze byli tak wyrozumiali, jak byśmy sobie tego życzyli. Czasem z „czystej złośliwości” zostawiali kogoś na drugi rok w tej samej klasie, żeby – jak to mówili – jeszcze trochę się poduczył. Inni, w uznaniu "wybitnych osiągnięć naukowych", hojnie przyznawali tzw. poprawki, które należało odrobić w wakacje. A więc, gdy rówieśnicy biegali po podwórku, poprawkowicze siedzieli z nosem w podręczniku – wszystko po to, by otrzymać promocję do następnej klasy.

  Pamiętam, że gdzieś w czwartej albo piątej klasie zostaliśmy oddelegowani do pracy w czynie społecznym na budowie nowego osiedla przy ulicy Wesołej. Naszym głównym zadaniem było przekładanie cegieł z jednego kąta w drugi kąt. Nikt do dziś nie wie, czy to miało sens, ale wyglądało poważnie, a my czuliśmy się jak mali murarze. Jedynym prawdziwym sukcesem tej akcji było to, że wracaliśmy do szkoły ubłoceni, spoceni i dumni... że się skończyło.

  

Eugeniusz Muszyc

Z zeszytu wspomnień ucznia, SP 11 z lat 60

    Najlepszą szkołą na świecie – bez dwóch zdań – była w latach 60. ubiegłego wieku Szkoła Podstawowa nr 11 przy ulicy Mazowieckiej 35. To nie była zwykła placówka edukacyjna – to było miejsce, gdzie rodziły się legendy, a dzieciństwo nabierało kolorów. Nauczyciele? Wspaniali! A niektórzy wręcz niezapomniani. Potrafili być surowi, ale i serdeczni – wszystko zależało od pogody ducha albo pogody za oknem). Nasze poczucie humoru bywało niekiedy trudne do pogodzenia z humorem grona pedagogicznego, ale właśnie w tych różnicach kryła się cała magia. Śmialiśmy się po cichu, oni karcili głośno – życie toczyło się według własnych, niepisanych reguł.

  Niektóre nauczycielki zdawały się faworyzować chłopaków, rozdając nagrody za aktywność na lekcji tylko im – z niewiadomych przyczyn pomijając dziewczęta. A trzeba przyznać, że te „nagrody” miały różnorakie formy. Pani Borkowska, kobieta o duszy artystki i temperamentnej naturze, miała w zwyczaju doceniać zasługi nylonową siatką własnej roboty – zamaszystym gestem przez plecy albo w sam środek łepetyny. 

  Inni pedagodzy wyrażali wdzięczność linijką, ciężkim drewnianym cyrklem lub piórnikiem – zawsze z pełnym przekonaniem o słuszności swoich metod.

Siedzenie w oślej ławce, czy też klęczenie na woreczkach z grochem, które w zamyśle miało być karą, dla wielu z nas stawało się powodem do dumy. To był znak, że się wyróżniasz – niekoniecznie wiedzą, ale charakterem! A szacunek kolegów z klasy? Bez porównania większy niż za piątkę z przyrody.

  Takie to były czasy – surowe, ale nasze. I choć dziś niektóre metody wychowawcze budziłyby grozę w oczach kuratorów, my wspominamy je z uśmiechem. Bo tamta szkoła – Szkoła nr 11 przy Mazowieckiej – była jak drugi dom. Tylko z trochę twardszymi zasadami. Moja ukochana Szkoła Podstawowa nr 11 pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Naukę w niej rozpocząłem przepisowo, w wieku 7 lat, będąc absolutnym analfabetą, albowiem w przedszkolu czas spędzałem na zabawie. W tamtych czasach panie przedszkolanki nie psuły podopiecznym dzieciństwa, nie uczyły czytania i pisania, dlatego też literki zacząłem poznawać dopiero w szkole, z elementarza Falskiego. 

  Naukę czytania, pani wychowawczyni Wójtowicz, zwana przez dzieci Sową, próbowała realizować poprzez obowiązkową wśród uczniów prenumeratę Świerszczyka”, „Płomyczka”, czy „Płomyka”. Często i tak trafiały się jednostki odporne na taką wiedzę i część uczniów pozostawała na drugi rok w tej samej klasie.

  Z pierwszych lat podstawówki pamiętam niskie, ciemnozielone ławki z kałamarzem i wyżłobieniem na obsadki i ołówki. Zdarzało się, że przed klasówką jakaś niewidzialna ręka powkładała do kałamarza kredę, która skutecznie ratowała uczniów przed dodatkowym stresem. Pisanie kartkówki, to przecież nie to samo, co granie w piłkę lub skakanie po drzewach. Niektórzy uczniowie mieli problemy z tym, aby odpowiednio zanurzyć stalówkę w kałamarzu i pisać nie powodując kleksów. W razie kłopotów, z pomocą przychodziła bibuła, w którą zaopatrzony był każdy zeszyt. 

  Jak na uczniów przystało, mieliśmy w większości brązowe tornistry z tektury, a w nich drewniane piórniki z wysuwanymi wieczkami, którymi nauczyciele nieraz próbowali nas wychować na posłusznych i grzecznych uczniów. Zdarzało się, że w tornistrze obok podręczników pojawiały się liczydła, patyczki do liczenia, lub kolorowe woskowe kredki, albo kolorowe wycinanki. Taki tekturowy tornister w zasadzie wytrzymywał cały rok szkolny. 

  Nie wiem tylko dlaczego u dziewczynek wyglądał przeważnie jak nowy, za to chłopcy musieli już wiosną zatykać dziury na rogach, by ołówki nie uciekały na zewnątrz. Każdy uczeń wyglądał podobnie, choć ciemnogranatowy fartuszek z białym kołnierzykiem i tarczą sprawiał schludne wrażenie u niektórych uczniów tylko na początku zajęć szkolnych. Worek na kapcie, będący nieodłącznym atrybutem ucznia, znakomicie nadawał się do prowadzenia bitew między uczniami w drodze powrotnej do domu.  Początek i koniec lekcji ogłaszała pani woźna donośnym, ręcznym dzwonkiem.

  Szkolne realia tamtych lat nie należały do najłatwiejszych. Przepełnione klasy, skrzypiące ławki i żeliwne piece kaflowe – to była codzienność. Woźna przychodziła do szkoły bladym świtem, by rozpalić ogień i ogrzać sale lekcyjne, zanim pojawili się uczniowie. Zimą, kiedy temperatura spadała poniżej -25°C, szkołę zamykano na kilka tygodni – nie z powodu epidemii, ale... zwyczajnie z zimna. Dla dzieci to była prawdziwa radość!

Mimo mrozu, który szczypał w uszy i palce u nóg, dzieciarnia całymi dniami przebywała na podwórku. Sople zwisające spod nosa, przemarznięte rękawiczki i czerwone od chłodu policzki – nikomu to nie przeszkadzało. Zabawa była ważniejsza niż komfort.

  Prawdziwym fenomenem tamtych czasów była szkolna sławojka, stojąca samotnie na skraju podwórka. Choć warunki w niej były spartańskie – bez bieżącej wody, bez ogrzewania – zawsze panował tam porządek. Zapach chloru mieszał się z wonią dymu papierosowego, którym z lubością zaciągali się starsi koledzy. I choć przestrzeń ta nie wyglądała na bezpieczną, czuliśmy się tam dość swobodnie – jak na szkolne realia.

  Załatwianie potrzeb fizjologicznych było swoistą szkołą przetrwania. Dziś aż trudno uwierzyć, że żadne dziecko nie wpadło do środka ani się poważnie nie poturbowało. Oczywiście, nie brakowało żartownisiów – niejeden uczeń próbował “uatrakcyjnić” korzystanie z toalety kolegom. Zdarzało się więc, że któryś nauczyciel wymierzał szybką i skuteczną nauczkę – lekkie stuknięcie w głowę potrafiło skutecznie ostudzić zapał żartownisia.

  Nasze poczucie humoru różniło się od współczesnego – było bardziej surowe, mniej ugrzecznione. Dziś trudno sobie wyobrazić, by dzieci poradziły sobie w takich warunkach. Żaden współczesny rodzic nie puściłby swojej pociechy do szkoły, która bardziej przypominała obóz przetrwania niż placówkę edukacyjną. A jednak – my nie tylko daliśmy radę, ale i wspominamy tamte czasy z uśmiechem.


Eugeniusz Muszyc

Przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski

   No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.

    Na posiłki szło się do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego . 

  Całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej ("żywiło się tu pół Białegostoku"), lub "Pod kogutem" (flaczki i pyzy palce lizać). Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie wymokłego śledzika.

  Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki. 

  Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi podbiałostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. 

  Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z "Kurym" na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.

  Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało. Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. 

  Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6.

  To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe "apartamenty" znajdowały się na piętrze i poddaszu. 

  Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe - niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) - w części z okapami, balkony. 

  Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul.Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. 

  Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła pannie Krysi bardzo ważną tajemnicę: diatynka, ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.


 Adam Czesław Dobroński

Translate