Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski

   No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.

    Na posiłki szło się do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego . 

  Całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej ("żywiło się tu pół Białegostoku"), lub "Pod kogutem" (flaczki i pyzy palce lizać). Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie wymokłego śledzika.

  Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki. 

  Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi podbiałostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. 

  Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z "Kurym" na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.

  Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało. Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. 

  Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6.

  To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe "apartamenty" znajdowały się na piętrze i poddaszu. 

  Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe - niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) - w części z okapami, balkony. 

  Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul.Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. 

  Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła pannie Krysi bardzo ważną tajemnicę: diatynka, ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.


 Adam Czesław Dobroński

Przedwojennych złodziejaszków interesowało wszystko

 

   Wszystko co można było tylko ukraść. Trafiały się im łupy warte zachodu, ale też i całkowicie dziwaczne. W 1925 roku ukradli koce i prześcieradła z ochronki przy ul. Legionowej.

  Zawsze powodzeniem złodziei, oczywiście tych drobniejszych, cieszyła się odzież, papierosy i żywność. Zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, kiedy to na rynku był duży deficyt owych towarów. Oto na przykład latem 1922 roku kilku śmiałków w biały dzień dostało się do pokoju zajmowanego przez statecznego urzędnika kolei. Adres - Kraszewskiego 11. Wynieśli stamtąd bez przeszkód nowy surdut, dwa garnitury, a na dodatek kilka par niezdeptanych jeszcze butów. Zrobili to tak zręcznie, że sąsiedzi zza ściany niczego nie słyszeli.

  Cofnijmy się do roku 1919. Chanajkowskim spryciarzom znacznie bardziej opłacała się robótka, którą wykonali 8 maja o godzinie 4 nad ranem. Włamali się wówczas do składu kupca Jezierskiego przy ul. Nowy Świat i wytargali stamtąd cztery ogromne paki papierosów o wartości 40 tys. marek.

  Jeśli idzie o kradzieże żywności przykładem niech będzie historia Władysława Wasilewskiego (ul. Charkowska 1). Lipcowego dnia 1919 roku został on zatrzymany przez policjanta na ul. Żydowskiej z dużym workiem na plecach. W środku był ryż, który sprytny złodziejaszek podwędził na dworcu towarowym przy ul. Poleskiej.

  A teraz przegląd innych, dziwaczniejszych kradzieży. W 1923 roku okradziono koszary im. gen. Józefa Bema. Opryszki nie dostali się oczywiście do garnizonowej kasy, ale zadowolili się deskami i żelaznymi prętami z wojskowego ogrodzenia. Rok później prasa białostocka pisała o dużej partii herbaty, którą sprowadził do miasta kupiec Boksztajn, a która zniknęła z jego kantoru w tajemniczych okolicznościach. Może wyjaśnił to Iron Kaufman, stróż przy bocznicy żydowskiej na ul. Ciemnej, na której strychu policja odnalazła część złodziejskiego łupu.

  W 1925 roku pozbawieni zupełnie skrupułów złodzieje okradli ochronkę św. Wincentego a Paulo przy ul. Legionowej. Biedna dziatwa straciła koce i prześcieradła. Agenci policyjni trafili na trop sprawców, a ci mieli czego się wstydzić w sądzie.

  W czerwcu 1927 roku "Dziennik Białostocki" donosił o kolejnym radio-złodziejstwie. Rzeczywiście kradzieże aparatów radiowych przybrały w tym czasie niespotykane rozmiary. Tym razem swoją własność stracił Stanisław Chrzanowski z ul. Słonimskiej. Poza radiem jednak nic nie zginęło. Tym faktem zdziwieni byli nawet prowadzący śledztwo wywiadowcy z EUS.

  Na początku lat 30. buszował z kolei w Białymstoku iście zapiekły meloman. Kradł płyty gramofonowe. W maju 1932 roku p. Aron Szwarc, mieszkający przy ul. Marszałka Józefa Piłsudskiego, stracił 30 melodyjnych krążków, które nie tak dawno sprowadził aż z Paryża. 

  Z kolei rok później miało miejsce włamanie do sklepu muzycznego, prowadzonego przez Macieja Rybickiego przy ul. Kilińskiego 12. Złodzieje wynieśli 240 płyt gramofonowych różnych firm, a do tego skrzypce i mandolinę.

  Latem białostockie gospodynie nagminnie zajmowały się smażeniem konfitur i przygotowywaniem weków na zimę. W 1935 roku złodziejaszki dokonali przemyślnie robótki w piwnicy Berka Korka. Ogołocili ją ze wszystkich słojów i słoików. O pomoc w tej kradzieży policja podejrzewała służącą Anastazję Stepaniuk.

  Koniec przedwojnia pod względem rozmaitości złodziejskich wyczynów na bruku białostockim był także bardzo ciekawy. Oto Aleksander Kuleszyński ze wsi Jurowce zgłosił na policji swoją stratę. Był nią ni mniej ni więcej tylko 66-kilogramowy wieprz, który zginął z furmanki jadącej na Sienny Rynek. Włościanin mógł dostać za niego grubo ponad 100 złotych. 

  Znacznie mniejszy uszczerbek poniósł w czerwcu 1939 roku Lejba Gelberg, pomieszkujący przy ul. Mickiewicza. Był on znanym w okolicy gołębiarzem. Jego rasowe ptaki fruwały wszędzie. Pewnego ranka w gołębniku zabrakło aż 17 sztuk szczególnie cennych erków. 25 złotych, na tyle wyceniono w policyjnym protokole wartość utraconych gołębi. Szukać sprawców tej kradzieży było daremne. Cały przedwojenny Białystok oblatany był gołębim bractwem.


Włodzimierz Jarmolik

Mroczny złodziej to sznifer

   W nieocenionym Słowniku tajemnych gwar przestępczych Klemensa Stępniaka można znaleźć słowo sznifer, czyli złodziej kradnący nocą. W przestępczych sferach dawnego Białegostoku tuzem w tych sprawach był Zygmunt Gryko.

  Swoją mroczną profesję Gryko rozpoczął już jako kilkunastoletni młodzieniec. Potrzebny był do tego oczywiście dobry nauczyciel. Okazał się nim Karol Gorbik, znakomitość w ówczesnym światku przestępczym miasta. Jego jeszcze carska renoma sięgała zarówno Petersburga, Moskwy no i oczywiście Warszawy.

  W odróżnieniu od większości swoich kumpli po fachu, młody Zygmuś miał pomyślunek. Kradł nie po to, żeby wydawać pieniądze na kobitki czy alkohol, lecz myślał już o swojej przyszłości. Zdobyte łupy zamieniał na dolary. Marzył o wyjeździe do Ameryki. Tam mógłby rzeczywiście trafić na szczyt złodziejskiej ferajny.

  Na bruku białostockim Zygmunt Gryko wiedział dobrze co należy kraść, jaki towar bez szemrania wezmą chanajkowscy paserzy. W 1926 i 1927 roku jego specjalnością stało się wynoszenie z mieszkań śpiących mieszczuchów, modnych wówczas i słuchanych bez przerwy radioaparatów. Wpadł niestety przy tej robocie. Ale mroczny pobyt w celi przy Szosie Baranowickiej nie poszedł na marne. Gryko wrócił do miejskich zaułków mądrzejszy i z nowymi pomysłami.

  Na początku lat trzydziestych razem ze swoim mistrzem Gorbikiem oraz dwiema panienkami, T. Gorbikówną i E. Łukaszewiczówną nasz amator ciemności stworzył zuchwały kwartet złodziejski, który systematycznie pozbawiał obywateli Białegostoku ich skrzętnie ukrywanych oszczędności i biżuterii.

  W złodziejskim fachu jest jednak tak, jak w ruletce - nawet najdłuższa, szczęśliwa passa, musi się kiedyś skończyć. Latem 1933 roku Gryko zdobył podrobiony klucz od pewnego mieszkania przy ul. Poznańskiej. Wybrał się tam oczywiście w nocy. Partnerował mu rzecz jasna senior Gorbik. Kiedy włamywacz przetrząsnął już po cichu wszystkie schowki i z naładowanym workiem wychodził przez okno, obudziła się pani domu. Podniosła alarm. Traf chciał, że ulicą przechodził właśnie patrolujący okolicę policjant. Rzucił się ambitnie w pościg za umykającymi osobnikami. Ci przeskoczyli pobliski parkan i dalej gnali na łeb, na szyję. W końcu zadyszany posterunkowy dopadł jednego z uciekinierów. Ten biegł wolniej obciążony nieporęcznym worem.

  Zatrzymanym złodziejem okazał się Zygmunt Gryko. Choć jego położenie było trudne, lecz przecież jeszcze nie beznadziejne. Doświadczony przestępca wiedział, że w drodze na komisariat, pomimo uścisku ręki policjanta, będzie mógł próbować ucieczki. Zdobył się na podstęp. W pewnym momencie wyciągnął z kieszeni piłkę monet i rzucił je na ziemię. Sądził, że przodownik, który go zatrzymał, zainteresuje się tym faktem. Trafił jednak na doświadczonego stróża prawa. Ten nie tylko sam nie schylił się po upuszczone monety (złodziej mógłby wówczas dać drapaka), ale również nie pozwolił zrobić tego Gryce. Domyślił się, że ów może nabrać z ziemi garść piachu i sypną mu nim w oczy.

  Rok 1934 okazał się dla Zygmunta Gryki tak mroczny, jak jego nieproszone wizyty w białostockich mieszkaniach. W styczniu dostał 12 miesięcy za nieudaną robotę na Poznańskiej. W czerwcu, Urząd Śledczy, który od miesięcy rozpracowywał działalność szajki miejscowych szniferów, przekazał zgromadzone materiały władzom sądowym. Na ich podstawie Zygmunt Gryko zarobił dodatkowo trzy lata odsiadki. Jego majster w rzemiośle Karol Gorbik, ze względu na swoją przeszłość, zainkasował czteroletni wyrok.

  Sprawa nocnych złodziei mieszkaniowych z Białegostoku stała się na tyle głośna, że nawet trafiła na łamy krakowskiego "Tajnego Detektywa". Oczywiście z odpowiednimi podpisami i ostrzeżeniami.


Włodzimierz Jarmolik

Translate