Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przedwojennych złodziejaszków interesowało wszystko

 

   Wszystko co można było tylko ukraść. Trafiały się im łupy warte zachodu, ale też i całkowicie dziwaczne. W 1925 roku ukradli koce i prześcieradła z ochronki przy ul. Legionowej.

  Zawsze powodzeniem złodziei, oczywiście tych drobniejszych, cieszyła się odzież, papierosy i żywność. Zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, kiedy to na rynku był duży deficyt owych towarów. Oto na przykład latem 1922 roku kilku śmiałków w biały dzień dostało się do pokoju zajmowanego przez statecznego urzędnika kolei. Adres - Kraszewskiego 11. Wynieśli stamtąd bez przeszkód nowy surdut, dwa garnitury, a na dodatek kilka par niezdeptanych jeszcze butów. Zrobili to tak zręcznie, że sąsiedzi zza ściany niczego nie słyszeli.

  Cofnijmy się do roku 1919. Chanajkowskim spryciarzom znacznie bardziej opłacała się robótka, którą wykonali 8 maja o godzinie 4 nad ranem. Włamali się wówczas do składu kupca Jezierskiego przy ul. Nowy Świat i wytargali stamtąd cztery ogromne paki papierosów o wartości 40 tys. marek.

  Jeśli idzie o kradzieże żywności przykładem niech będzie historia Władysława Wasilewskiego (ul. Charkowska 1). Lipcowego dnia 1919 roku został on zatrzymany przez policjanta na ul. Żydowskiej z dużym workiem na plecach. W środku był ryż, który sprytny złodziejaszek podwędził na dworcu towarowym przy ul. Poleskiej.

  A teraz przegląd innych, dziwaczniejszych kradzieży. W 1923 roku okradziono koszary im. gen. Józefa Bema. Opryszki nie dostali się oczywiście do garnizonowej kasy, ale zadowolili się deskami i żelaznymi prętami z wojskowego ogrodzenia. Rok później prasa białostocka pisała o dużej partii herbaty, którą sprowadził do miasta kupiec Boksztajn, a która zniknęła z jego kantoru w tajemniczych okolicznościach. Może wyjaśnił to Iron Kaufman, stróż przy bocznicy żydowskiej na ul. Ciemnej, na której strychu policja odnalazła część złodziejskiego łupu.

  W 1925 roku pozbawieni zupełnie skrupułów złodzieje okradli ochronkę św. Wincentego a Paulo przy ul. Legionowej. Biedna dziatwa straciła koce i prześcieradła. Agenci policyjni trafili na trop sprawców, a ci mieli czego się wstydzić w sądzie.

  W czerwcu 1927 roku "Dziennik Białostocki" donosił o kolejnym radio-złodziejstwie. Rzeczywiście kradzieże aparatów radiowych przybrały w tym czasie niespotykane rozmiary. Tym razem swoją własność stracił Stanisław Chrzanowski z ul. Słonimskiej. Poza radiem jednak nic nie zginęło. Tym faktem zdziwieni byli nawet prowadzący śledztwo wywiadowcy z EUS.

  Na początku lat 30. buszował z kolei w Białymstoku iście zapiekły meloman. Kradł płyty gramofonowe. W maju 1932 roku p. Aron Szwarc, mieszkający przy ul. Marszałka Józefa Piłsudskiego, stracił 30 melodyjnych krążków, które nie tak dawno sprowadził aż z Paryża. 

  Z kolei rok później miało miejsce włamanie do sklepu muzycznego, prowadzonego przez Macieja Rybickiego przy ul. Kilińskiego 12. Złodzieje wynieśli 240 płyt gramofonowych różnych firm, a do tego skrzypce i mandolinę.

  Latem białostockie gospodynie nagminnie zajmowały się smażeniem konfitur i przygotowywaniem weków na zimę. W 1935 roku złodziejaszki dokonali przemyślnie robótki w piwnicy Berka Korka. Ogołocili ją ze wszystkich słojów i słoików. O pomoc w tej kradzieży policja podejrzewała służącą Anastazję Stepaniuk.

  Koniec przedwojnia pod względem rozmaitości złodziejskich wyczynów na bruku białostockim był także bardzo ciekawy. Oto Aleksander Kuleszyński ze wsi Jurowce zgłosił na policji swoją stratę. Był nią ni mniej ni więcej tylko 66-kilogramowy wieprz, który zginął z furmanki jadącej na Sienny Rynek. Włościanin mógł dostać za niego grubo ponad 100 złotych. 

  Znacznie mniejszy uszczerbek poniósł w czerwcu 1939 roku Lejba Gelberg, pomieszkujący przy ul. Mickiewicza. Był on znanym w okolicy gołębiarzem. Jego rasowe ptaki fruwały wszędzie. Pewnego ranka w gołębniku zabrakło aż 17 sztuk szczególnie cennych erków. 25 złotych, na tyle wyceniono w policyjnym protokole wartość utraconych gołębi. Szukać sprawców tej kradzieży było daremne. Cały przedwojenny Białystok oblatany był gołębim bractwem.


Włodzimierz Jarmolik

Mroczny złodziej to sznifer

   W nieocenionym Słowniku tajemnych gwar przestępczych Klemensa Stępniaka można znaleźć słowo sznifer, czyli złodziej kradnący nocą. W przestępczych sferach dawnego Białegostoku tuzem w tych sprawach był Zygmunt Gryko.

  Swoją mroczną profesję Gryko rozpoczął już jako kilkunastoletni młodzieniec. Potrzebny był do tego oczywiście dobry nauczyciel. Okazał się nim Karol Gorbik, znakomitość w ówczesnym światku przestępczym miasta. Jego jeszcze carska renoma sięgała zarówno Petersburga, Moskwy no i oczywiście Warszawy.

  W odróżnieniu od większości swoich kumpli po fachu, młody Zygmuś miał pomyślunek. Kradł nie po to, żeby wydawać pieniądze na kobitki czy alkohol, lecz myślał już o swojej przyszłości. Zdobyte łupy zamieniał na dolary. Marzył o wyjeździe do Ameryki. Tam mógłby rzeczywiście trafić na szczyt złodziejskiej ferajny.

  Na bruku białostockim Zygmunt Gryko wiedział dobrze co należy kraść, jaki towar bez szemrania wezmą chanajkowscy paserzy. W 1926 i 1927 roku jego specjalnością stało się wynoszenie z mieszkań śpiących mieszczuchów, modnych wówczas i słuchanych bez przerwy radioaparatów. Wpadł niestety przy tej robocie. Ale mroczny pobyt w celi przy Szosie Baranowickiej nie poszedł na marne. Gryko wrócił do miejskich zaułków mądrzejszy i z nowymi pomysłami.

  Na początku lat trzydziestych razem ze swoim mistrzem Gorbikiem oraz dwiema panienkami, T. Gorbikówną i E. Łukaszewiczówną nasz amator ciemności stworzył zuchwały kwartet złodziejski, który systematycznie pozbawiał obywateli Białegostoku ich skrzętnie ukrywanych oszczędności i biżuterii.

  W złodziejskim fachu jest jednak tak, jak w ruletce - nawet najdłuższa, szczęśliwa passa, musi się kiedyś skończyć. Latem 1933 roku Gryko zdobył podrobiony klucz od pewnego mieszkania przy ul. Poznańskiej. Wybrał się tam oczywiście w nocy. Partnerował mu rzecz jasna senior Gorbik. Kiedy włamywacz przetrząsnął już po cichu wszystkie schowki i z naładowanym workiem wychodził przez okno, obudziła się pani domu. Podniosła alarm. Traf chciał, że ulicą przechodził właśnie patrolujący okolicę policjant. Rzucił się ambitnie w pościg za umykającymi osobnikami. Ci przeskoczyli pobliski parkan i dalej gnali na łeb, na szyję. W końcu zadyszany posterunkowy dopadł jednego z uciekinierów. Ten biegł wolniej obciążony nieporęcznym worem.

  Zatrzymanym złodziejem okazał się Zygmunt Gryko. Choć jego położenie było trudne, lecz przecież jeszcze nie beznadziejne. Doświadczony przestępca wiedział, że w drodze na komisariat, pomimo uścisku ręki policjanta, będzie mógł próbować ucieczki. Zdobył się na podstęp. W pewnym momencie wyciągnął z kieszeni piłkę monet i rzucił je na ziemię. Sądził, że przodownik, który go zatrzymał, zainteresuje się tym faktem. Trafił jednak na doświadczonego stróża prawa. Ten nie tylko sam nie schylił się po upuszczone monety (złodziej mógłby wówczas dać drapaka), ale również nie pozwolił zrobić tego Gryce. Domyślił się, że ów może nabrać z ziemi garść piachu i sypną mu nim w oczy.

  Rok 1934 okazał się dla Zygmunta Gryki tak mroczny, jak jego nieproszone wizyty w białostockich mieszkaniach. W styczniu dostał 12 miesięcy za nieudaną robotę na Poznańskiej. W czerwcu, Urząd Śledczy, który od miesięcy rozpracowywał działalność szajki miejscowych szniferów, przekazał zgromadzone materiały władzom sądowym. Na ich podstawie Zygmunt Gryko zarobił dodatkowo trzy lata odsiadki. Jego majster w rzemiośle Karol Gorbik, ze względu na swoją przeszłość, zainkasował czteroletni wyrok.

  Sprawa nocnych złodziei mieszkaniowych z Białegostoku stała się na tyle głośna, że nawet trafiła na łamy krakowskiego "Tajnego Detektywa". Oczywiście z odpowiednimi podpisami i ostrzeżeniami.


Włodzimierz Jarmolik

Przedwojenna Młynowa leżała na skraju żydowskich Chanajek

   Cała ówczesna Młynowa to blisko 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z dwudziestką. Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua. Przodowały dwa domy, pod numerami 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała w mieście, a zwłaszcza w okolicach Chanajek, jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna. Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, już na ul. Mińskiej został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy.

  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach. W sierpniu 1923 roku dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek. Ekspozytura Urzędu Śledczego jednak nie nie próżnowała. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.

  Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu jednak znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego, grodzieńskiego fabrykanta. Kolejne półtora roku trzeba było więc spędzić w mało przytulnej i przepełnionej celi więzienia przy ul. Baranowickiej.

  Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie. Przekonał się o tym osobiście dr Emil Lew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego złotego zegarka oraz Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych. Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze.

  W latach trzydziestych fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24). Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane. W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego mieszczącego się przy ul. Angielskiej. Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego całą ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji.

  W tym czasie kiedy mąż poszedł za kratki Chana Szuster nie próżnowała. Założyły z Chaimem Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem od białostoczan starzyzny, czyli niepotrzebnej i mało zdatnej już do użytku odzieży. 

  Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie, dokonywali ordynarnego włamania.

  Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienie o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja. Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na Młynowej pod 24. stale pojawiali się policjanci w mundurze i po cywilnemu. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku. Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowali uciekać rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele jednak to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność i wymierzył stosowną karę.


Włodzimierz Jarmolik

Translate