Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przedwojenna Młynowa leżała na skraju żydowskich Chanajek

   Cała ówczesna Młynowa to blisko 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z dwudziestką. Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua. Przodowały dwa domy, pod numerami 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała w mieście, a zwłaszcza w okolicach Chanajek, jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.

  W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna. Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, już na ul. Mińskiej został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy.

  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach. W sierpniu 1923 roku dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek. Ekspozytura Urzędu Śledczego jednak nie nie próżnowała. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.

  Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu jednak znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego, grodzieńskiego fabrykanta. Kolejne półtora roku trzeba było więc spędzić w mało przytulnej i przepełnionej celi więzienia przy ul. Baranowickiej.

  Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie. Przekonał się o tym osobiście dr Emil Lew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego złotego zegarka oraz Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych. Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze.

  W latach trzydziestych fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24). Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane. W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego mieszczącego się przy ul. Angielskiej. Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego całą ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji.

  W tym czasie kiedy mąż poszedł za kratki Chana Szuster nie próżnowała. Założyły z Chaimem Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem od białostoczan starzyzny, czyli niepotrzebnej i mało zdatnej już do użytku odzieży. 

  Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie, dokonywali ordynarnego włamania.

  Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienie o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja. Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na Młynowej pod 24. stale pojawiali się policjanci w mundurze i po cywilnemu. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku. Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowali uciekać rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele jednak to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność i wymierzył stosowną karę.


Włodzimierz Jarmolik

Oszust z Rynku Kościuszki

   W połowie 1924 roku pojawił się w Białymstoku nowy szyld firmy zajmującej się handlem wszelkiego rodzaju paszą. Jej właścicielem, a zarazem dyrektorem głównym był Jakub Sod. Spółka zajęła pomieszczenia przy pryncypialnym Rynku Kościuszki. Dzięki hałaśliwej reklamie szybko pojawili się pierwsi klienci.

  Sod, człowiek jak się zdawało obyty z handlową profesją, liczył przede wszystkim na dostawy rządowe. One dawały dopiero pewny i duży zysk. Wkrótce dopiął swego. Białostocka intendentura wojskowa właśnie u niego zaczęła zamawiać duże dostawy owsa, siana i słomy. Był to oczywista błąd garnizonowego kwartermistrzostwa i cenny punkt w kalkulacjach świadomego swojego celu kombinatora. Wraz ze wzrostem popularności firmy Soda wśród oficerów odpowiedzialnych za zaopatrzenie wojskowych magazynów, wzrastało także zaufanie do jego rzetelności. Zamówienia na paszę dla koni spływały również z Grajewa, Sokółki i Grodna.

  No i teraz pan Jakub rozpoczął swoją właściwą machlojkę. Zaczął zabiegać o kredyty, zaliczki i pożyczki w instytucjach państwowych (zwłaszcza wojsko), jak też od prywatnych przedsiębiorców. Czasy były ciężkie, ale kto by odmówił takiemu, fartowemu handlarzowi. Przy jego układach z oficerską wierchuszką województwa białostockiego na pewno nie groziła żadna plajta. To był błąd w zdawałoby się sprytnym rozumowaniu.

  Jakub Sod świadom swoich oszustw, które musiały w końcu ujrzeć światło dzienne, postanowił zwinąć kombinatorski interes. Na początku 1925 roku porobił więc jeszcze długi na sumę ok. 60 tys. dolarów i wybył za granicę. A wojsko bezwzględnie później egzekwowało swoje straty od jego nieświadomych najczęściej paszowej afery wspólników.

  Inną kombinację przedsięwziął wiosną 1933 roku niejaki Jan Ostrzega-Ostrzeżyński. Później się okazało, że to wydawało się budzące zaufanie nazwisko, było zmyślone. Otóż ten sprytny jegomość wypatrzył w Warszawie białostockiego kupca drzewnego, Owsieja Abramowicza, którego do stolicy sprowadziły pilne interesy. Było to w hotelu "Rosja", gdzie zwykł zatrzymywać się przedsiębiorca z Białegostoku.

   Sprawa wynikła przy restauracyjnym stoliku. Tam właśnie do popijającego wódeczkę Abramowicza przysiadł się nasz kombinator. Od słowa do słowa, przy butelce szampana, którą zamówił warszawski farmazon, okazało się że pochodzi on z kresów, a dokładniej z Polesia, gdzie ma piękny kawał lasu. Sam nie bardzo wie co z nim zrobić, a ponieważ potrzebuje teraz na gwałt większej gotówki, to chętnie by go sprzedał. Abramowiczowi od alkoholu i możliwości większego zysku, zaświeciły się oczy. Przedstawił swoje możliwości finansowe i postanowił od razu wybrać się na przegląd drzewostanu do majątku Hutki, bo tak nazywała się majętność jego, restauracyjnego komiliotona. Przedtem jeszcze w warszawskim Banku Handlowym pobrał z własnego konta 2 tys. dolarów. Na taką właśnie zaliczkę zgodził się Ostrzeżyński.

  W Kobryniu na kupca drzewnego z Białegostoku czekał już woźnica z bryką. Powiózł go do gajówki, gdzie wypatrywał go z utęsknieniem "pan dziedzic". Ostrzeżyński ugościł obficie naiwnego frajera, a później pokazał mu wystawiony na sprzedaż las. Spisano oficjalną umowę kupna - sprzedaży, 2 tys. dolarów przeszło z rączki do rączki i jeszcze tego samego dnia Abramowicz, zadowolony z dokonanej transakcji, wyruszył do Białegostoku.

  Cała afera wydała się dwa tygodnie później. Drwale i pilarze, których przedsiębiorca wysłał na wstępny wyrąb, nie zostali wpuszczeni do lasu. Leśniczy i gajowy nie wiedzieli o jego sprzedaży. Nie znali też żadnego Ostrzeżyńskiego. Sprawa była więc jasna, warszawski kombinator oszukał bezczelnie zdawałoby się chytrego białostoczanina. Listy gończe rozesłane za kanciarzem, wraz z jego rysopis 


Włodzimierz Jarmolik

Młodociani przestępcy z Białegostoku wyrośli na kryminalistów

  Przedwojenni przestępcy białostoccy rozpoczynali swój proceder zazwyczaj w młodym wieku. Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona zazwyczaj aresztami i więzieniem. Tak zaczynał też i Jan Moroz.

  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używał wtedy nazwiska Piłaszewicz) odnotowały w styczniu 1922 roku. Jako początkujący kieszonkowiec nie potrafił wykraść portmonetki z futra pewnego jegomościa w pobliżu hotelu Ritz. Wpadł. Była to sprawa nieduża, to i wyrok raczej symboliczny.

W roku następnym było już poważniej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, stracił wówczas 3 mln marek i miał do tego kłopoty z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.

  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kumplami, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, zachowujących się jego zdaniem, nazbyt wyzywająco. Dla ofiar nożowników szpital, dla Moroza kolejny areszt.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego potrafił mocno naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za to trzy miesiące odsiadki.

  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiał się przewietrzyć po niezbyt dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na zamożnego klienta. Łup wynosił 300 zł. Do domu nie wracał autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak zawiadomił o swojej stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymała środek transportu kolejnego złodzieja. Piłaszewicz trafił znowu za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dał drapaka. Powrócił w rodzinne kąty. Teraz dopiero przedstawił koncert swoich złodziejskich możliwości. W ciągu miesiąca, na przełomie maja i czerwca dokonał z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.

  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez policję śledczą, a zamieszczony w "Dzienniku Białostockim" przez dziennikarza zajmującego się w redakcji sprawami kryminalnymi był bardzo szczegółowy. Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka - wartość 50 zł.

  Dalej następowały głównie kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, tytoniu i większej ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego stracił nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką. Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złotych.

  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam kilkanaście kieszeni. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swojej szkody. Oddali rzezimieszków w ręce policji. Kto mógłby spodziewać się takiego finału.

  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali oskarżeni. Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny światowej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu pewnie tę odsiadkę.


Włodzimierz Jarmolik

Translate