Postaw mi kawę na buycoffee.to

Oszust z Rynku Kościuszki

   W połowie 1924 roku pojawił się w Białymstoku nowy szyld firmy zajmującej się handlem wszelkiego rodzaju paszą. Jej właścicielem, a zarazem dyrektorem głównym był Jakub Sod. Spółka zajęła pomieszczenia przy pryncypialnym Rynku Kościuszki. Dzięki hałaśliwej reklamie szybko pojawili się pierwsi klienci.

  Sod, człowiek jak się zdawało obyty z handlową profesją, liczył przede wszystkim na dostawy rządowe. One dawały dopiero pewny i duży zysk. Wkrótce dopiął swego. Białostocka intendentura wojskowa właśnie u niego zaczęła zamawiać duże dostawy owsa, siana i słomy. Był to oczywista błąd garnizonowego kwartermistrzostwa i cenny punkt w kalkulacjach świadomego swojego celu kombinatora. Wraz ze wzrostem popularności firmy Soda wśród oficerów odpowiedzialnych za zaopatrzenie wojskowych magazynów, wzrastało także zaufanie do jego rzetelności. Zamówienia na paszę dla koni spływały również z Grajewa, Sokółki i Grodna.

  No i teraz pan Jakub rozpoczął swoją właściwą machlojkę. Zaczął zabiegać o kredyty, zaliczki i pożyczki w instytucjach państwowych (zwłaszcza wojsko), jak też od prywatnych przedsiębiorców. Czasy były ciężkie, ale kto by odmówił takiemu, fartowemu handlarzowi. Przy jego układach z oficerską wierchuszką województwa białostockiego na pewno nie groziła żadna plajta. To był błąd w zdawałoby się sprytnym rozumowaniu.

  Jakub Sod świadom swoich oszustw, które musiały w końcu ujrzeć światło dzienne, postanowił zwinąć kombinatorski interes. Na początku 1925 roku porobił więc jeszcze długi na sumę ok. 60 tys. dolarów i wybył za granicę. A wojsko bezwzględnie później egzekwowało swoje straty od jego nieświadomych najczęściej paszowej afery wspólników.

  Inną kombinację przedsięwziął wiosną 1933 roku niejaki Jan Ostrzega-Ostrzeżyński. Później się okazało, że to wydawało się budzące zaufanie nazwisko, było zmyślone. Otóż ten sprytny jegomość wypatrzył w Warszawie białostockiego kupca drzewnego, Owsieja Abramowicza, którego do stolicy sprowadziły pilne interesy. Było to w hotelu "Rosja", gdzie zwykł zatrzymywać się przedsiębiorca z Białegostoku.

   Sprawa wynikła przy restauracyjnym stoliku. Tam właśnie do popijającego wódeczkę Abramowicza przysiadł się nasz kombinator. Od słowa do słowa, przy butelce szampana, którą zamówił warszawski farmazon, okazało się że pochodzi on z kresów, a dokładniej z Polesia, gdzie ma piękny kawał lasu. Sam nie bardzo wie co z nim zrobić, a ponieważ potrzebuje teraz na gwałt większej gotówki, to chętnie by go sprzedał. Abramowiczowi od alkoholu i możliwości większego zysku, zaświeciły się oczy. Przedstawił swoje możliwości finansowe i postanowił od razu wybrać się na przegląd drzewostanu do majątku Hutki, bo tak nazywała się majętność jego, restauracyjnego komiliotona. Przedtem jeszcze w warszawskim Banku Handlowym pobrał z własnego konta 2 tys. dolarów. Na taką właśnie zaliczkę zgodził się Ostrzeżyński.

  W Kobryniu na kupca drzewnego z Białegostoku czekał już woźnica z bryką. Powiózł go do gajówki, gdzie wypatrywał go z utęsknieniem "pan dziedzic". Ostrzeżyński ugościł obficie naiwnego frajera, a później pokazał mu wystawiony na sprzedaż las. Spisano oficjalną umowę kupna - sprzedaży, 2 tys. dolarów przeszło z rączki do rączki i jeszcze tego samego dnia Abramowicz, zadowolony z dokonanej transakcji, wyruszył do Białegostoku.

  Cała afera wydała się dwa tygodnie później. Drwale i pilarze, których przedsiębiorca wysłał na wstępny wyrąb, nie zostali wpuszczeni do lasu. Leśniczy i gajowy nie wiedzieli o jego sprzedaży. Nie znali też żadnego Ostrzeżyńskiego. Sprawa była więc jasna, warszawski kombinator oszukał bezczelnie zdawałoby się chytrego białostoczanina. Listy gończe rozesłane za kanciarzem, wraz z jego rysopis 


Włodzimierz Jarmolik

Młodociani przestępcy z Białegostoku wyrośli na kryminalistów

  Przedwojenni przestępcy białostoccy rozpoczynali swój proceder zazwyczaj w młodym wieku. Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona zazwyczaj aresztami i więzieniem. Tak zaczynał też i Jan Moroz.

  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używał wtedy nazwiska Piłaszewicz) odnotowały w styczniu 1922 roku. Jako początkujący kieszonkowiec nie potrafił wykraść portmonetki z futra pewnego jegomościa w pobliżu hotelu Ritz. Wpadł. Była to sprawa nieduża, to i wyrok raczej symboliczny.

W roku następnym było już poważniej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, stracił wówczas 3 mln marek i miał do tego kłopoty z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.

  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kumplami, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, zachowujących się jego zdaniem, nazbyt wyzywająco. Dla ofiar nożowników szpital, dla Moroza kolejny areszt.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego potrafił mocno naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za to trzy miesiące odsiadki.

  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiał się przewietrzyć po niezbyt dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na zamożnego klienta. Łup wynosił 300 zł. Do domu nie wracał autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak zawiadomił o swojej stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymała środek transportu kolejnego złodzieja. Piłaszewicz trafił znowu za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dał drapaka. Powrócił w rodzinne kąty. Teraz dopiero przedstawił koncert swoich złodziejskich możliwości. W ciągu miesiąca, na przełomie maja i czerwca dokonał z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.

  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez policję śledczą, a zamieszczony w "Dzienniku Białostockim" przez dziennikarza zajmującego się w redakcji sprawami kryminalnymi był bardzo szczegółowy. Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka - wartość 50 zł.

  Dalej następowały głównie kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, tytoniu i większej ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego stracił nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką. Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złotych.

  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam kilkanaście kieszeni. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swojej szkody. Oddali rzezimieszków w ręce policji. Kto mógłby spodziewać się takiego finału.

  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Przewodniczący sądu K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali oskarżeni. Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny światowej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu pewnie tę odsiadkę.


Włodzimierz Jarmolik

Drab z ul. Kijowskiej terroryzował Białystok

 

  W świecie przestępczym zawsze musiał istnieć czarny charakter. Nie zwykły złodziej czy oszust, ale ponury zbir, który potrafił napędzić ludziom dużo strachu. Białystok początków lat trzydziestych też miał takiego typa - Abrama Tyszlermana.

  W tym czasie było w mieście wiele stołów bilardowych rozstawionych w różnych lokalach rozrywkowych, hotelach, restauracjach, jak też specjalnych salach. Grano tam głównie w piramidkę. Grano oczywiście na pieniądze i to często nie o liche sumy.

  Jednym ze stałych i namiętnych graczy był niejaki Najdorf. Uważano go za głównego bankiera białostockiego światka przestępczego. Grał ostro, zwłaszcza w sali bilardowej "Polonia" przy Rynku Kościuszki. Do ochrony swojej osoby potrzebował, jak to się dzisiaj mówi, goryla. Bezwzględnego i krzepkiego osiłka. Został nim dwudziestoparoletni Abram Tyszlerman z ul. Kijowskiej, czyli z samego środka ponurych Chanajek. Ten oczywiście zawsze kręcił się koło szefa. Pilnował go zarówno w bilardowni, restauracji czy piwiarni, jeśli ten zechciał tam wstąpić. W razie potrzeby bił i poniewierał dłużników bilardowych swojego pryncypała.

  Los taki spotkał w lutym 1932 roku Szlomę Fina, który winien był Najdorfowi 100 złotych. Kiedy w klubie "Polonia" grał spokojnie w bilard, Tyszlerman i jego kompan Lejba Kagan, zaczęli go przymuszać do zwrotu długu. Ten odważnie odmówił. Wtedy w ruch poszły kije bilardowe, a nawet noże. Szczęściem dla Szlomy Fina było to, że jego głośne krzyki usłyszał przechodzący ulicą posterunkowy. Gdyby nie jego interwencja doszłoby do dużej masakry. Tyszlerman został zatrzymany, a policja zaczęła się bacznie przyglądać jego dotychczasowym poczynaniom.

  Co się okazało? Już od kilku lat stał on na czele bezwzględnej grupki opryszków, którzy sami siebie, na wzór rozsławionych przez prasę amerykańską gangsterów, nazywali "Czarną Ręką". Zaczęto więc dokładnie sprawdzać w policyjnych sprawozdaniach historie pasujące do tej z bilardowni "Polonia".

Od roku 1930 na białostockich ulicach zaczęły zdarzać się brutalne napaści na wracających nocną porą spóźnionych przechodniów. Wymuszano pieniądze, odbierano walizki, zdejmowano siłą zegarki. Ofiarami "czarnorękich" padali też właściciele szemranych interesów - piwiarni z nielegalną wódką, podrzędnych restauracji czy potajemnych burdeli.

  Okazało się także, że swój haracz bandziorom musieli płacić właściciele prywatnych autobusów międzymiastowych. W razie odmowy ich pojazdy miały natychmiast poprzecinane opony.

  Firma Tyszlerman i spółka prowadziła wielce wszechstronną działalność. Za ustaloną opłatą można było zlecić jej pobicie niewygodnego konkurenta albo podpalenie jego interesu. Można było też zamówić ukrócenie zbyt długiego języka świadkowi sądowemu. Do kieszeni opryszków trafiały również sumki od ojców, którzy wydawali właśnie swoje córki za mąż.

  Co jeszcze ustalili policjanci z Wydziału Śledczego? Otóż specjalnością Tyszlermana było prześladowanie właścicieli lokali z tzw. rozrywką. Żeby nie tracić klientów i sprzętu, owi nieszczęśnicy musieli wręczać zbirowi określoną sumę albo raczyć sutym poczęstunkiem.

Jednym z najbardziej prześladowanych był dzierżawca sali bilardowej "Polonia. Co tydzień wydawał sporo forsy na podejmowanie Tyszlermana i jego kumpli w pobliskiej restauracji "Łącz". Doszło do tego, że musiał otworzyć tam dla Tyszlermana stały rachunek.

  W końcu miarka się przebrała. Oprych z ul. Kijowskiej został aresztowany. Razem z nim za kratki trafiła cała jego kompania. W październiku 1932 roku odbył się głośny w mieście proces "Czarnej Ręki". Abram Tyszlerman zainkasował trzy lata odsiadki. Podobnie jak jego braciszek Zorach i bracia Lejba i Josel Kaganowie.

  Na ławie oskarżonych zasiadł też Izrael Fiszer, z zawodu tragarz i awanturnik, jakich mało. W 1931 roku posterunkowy przydybał go na ulicy Surażskiej, kiedy w pijanym widzie mocował się ze słupem telegraficznym. Tygodnik Reflektor odnotował taki oto dialog między nimi: - Odstaw się pan od tego słupa. Na co Fiszer: - A pan nie zwracaj na mnie uwagi. Ja go tylko wyrwę i pójdę do domu. Jak widać król tragarzy, jak nazywano Fiszera, miał duże pożucie humoru.


Włodzimierz Jarmolik

Translate