Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Brukowa 8: Tu mieszkali złodzieje i prostytutki

   Ulica ta leżała w samym środku przestępczych Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.

  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.

Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.

  Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.

  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.

  Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.

  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.

  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.

  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał ... ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.


Włodzimierz Jarmolik

Hotel Ritz kusił. Kulinarne przysmaki

    W 1934 roku z letniego pobytu w Białymstoku na pewno nie mogli cieszyć się ci, którzy postanowili zatrzymać się w "pierwszorzędnym domu noclegowym" E. Kruglaka, który mieścił się w kamienicy przy Lipowej 19. Przedsiębiorczy właściciel, korzystając z wyśmienitej lokalizacji wabił potencjalnych klientów reklamami, które zamieszczał nawet w grodzieńskich gazetach. Informował, że oferuje im "pokoje umeblowane ze wszelkimi wygodami". Przezornie nie wymieniał ich, bo któżby mógł z ogłoszenia odgadnąć, co znaczy pojęcie wygód według Kruglaka.

  Niestety szybko przekonywał się o tym już na miejscu. Ci, którzy podjęli ryzyko noclegu przy Lipowej wnet konstatowali, że "gospodarz nie dba o zasadniczą czystość w pokojach lub koło łóżek". Gdy zaczynali szukać zapowiedzianych wygód w postaci ubikacji i łazienki to ze zdumieniem stwierdzali, że ich wcale nie ma. Najbardziej uparci higieniści, po poszukiwaniach i interwencjach dopuszczani byli "do brudnej kuchni pod kran wodociągowy".

   Wymyci i wyszykowani do snu mogli jeszcze przeczytać w pokoju, umieszczone "w ramce pod szkłem przepisy sanitarno-hygjeniczne". Pouczeni lekturą przeżywali kolejny wstrząs podejmując próbę położenia się do łóżka. "Pościel układana na łóżka o szarej godzinie, była brudna, koce i prześcieradła zawszone". Gdy gość owego "pierwszorzędnego domu noclegowego", w końcu legł w nieświeżych pieleszach starając się nie patrzeć w co się kładzie, to i tak nie zmrużył oka do świtu, bo atakowały go "chmary pcheł i pluskiew". Po takiej, pełnej wrażeń nocy spędzonej w centrum wojewódzkiego miasta, goście "nad ranem opuszczają ten lokal o zł. 1.50 biedniejsi, ale równocześnie i o kilkadziesiąt pcheł i innych insektów w bieliźnie bogatsi". No, takich wspomnień z wakacyjnych wojaży nikomu życzyć nie należy.

  Co innego gdy podróżny trafił dajmy na to do Ritza. Tu było wszystko, ale nie kosztowało złoty pięćdziesiąt. Za sam obiad w wyśmienitej hotelowej restauracji trzeba było wysupłać złoty siedemdziesiąt pięć. Składał się on aż z czterech dań, ale co to były za dania!

  Zaangażowany do Ritza w 1924 roku "znany szef kuchni Hotelu Europejskiego w Warszawie" gwarantował rozkosze podniebienia. Z zup, jednego dnia, były do wyboru neapolitańska bądź rosół z pasztecikami. Przed głównym daniem, na przystawkę, polecano szczupaka po żydowsku i sztukę mięsa w sosie metrdotel. Gdy smakosz uporał się z tymi frykasami to przed nim zaczynała rozbrzmiewać istna symfonia smaków. A jakie zapachy. W karcie wykaligrafowane były " gęś z kapustą, rozbef po angielsku, frykado cielęce, szaszłyk z ryżem, sznycel wieprzowy". Nie wiadomo co wybierać. A jeszcze czekał deser w postaci "szarlotki z jabłek" i obowiązkowa kawa lub herbata.

  Ale to tylko niewielka próbka atrakcji. Miał bowiem szef ritzowskiej kuchni pokaźny arsenał. Innego dnia mięso doprawiał sosem cebulowym. Do zupy jarzynowej dodawał "profitradki", a do rosołu wrzucał kluski francuskie. Pieczeń ułańska robiła zasłużoną furorę wśród miejscowych oficerów, a szwajcarskim budyniem z soków delektowały się białostockie dystyngowane damy. Potrafił ów europejski kucharz wyczarować egzotyczne potrawy. Takiej zupy cytrynowej to i sam Branicki nie jadał. Gdy trzeba wprowadzał nastroje narodowe serwując "w niedziele i czwartki flaki po polsku". Sięgał do przebogatej wielokulturowości kulinarnej szykując kołduny litewskie i pasztet w sosie tatarskim. Służbistom polecał zaś wołowinę po obywatelsku (!?)

  Ale nie samymi kulinariami słynął Ritz. Gdy przybysz miał odrobinę szczęścia mógł być też uczestnikiem pokazu mody. Ot choćby jesienią 1924 roku od godziny 11 do 18 prezentowano w hotelu "modele paryskie kapeluszy, sukien i okryć".

  No i do tego wszystkiego eleganckie pokoje z bieżącą ciepłą wodą, winda, nocny klub w piwnicach, kino, buzna, fryzjer, jednym słowem luksus Jakby tego wszystkiego było mało, to dyrekcja hotelu dbała aby w każdym sezonie występowali inni artyści bawiący gości nowym repertuarem. Pojawiały się więc, a to "pięknie tańczące Galy Ilson i Cali Garry", a to komik i świetne ritzowe orkiestry.

  Tak więc w Ritzu warto było wydać wielokrotność złoty pięćdziesiąt. Wrażeń i wspomnień starczyło na zbliżające się nostalgiczne jesienne wieczory.


Andrzej Lechowski 

Na straży prawa i porządku

  Białostocka służba kryminalna była przed wojną jedną z nielicznych, która prowadziła rejestrację daktyloskopijną. Laboratorium mieściło się przy Warszawskiej 11. Tam też sporządzano analizę podejrzanych banknotów i kruszców.

  Polska policja kryminalna powstała zaraz po odzyskaniu niepodległości. W okresie międzywojennym miała ona różne nazwy. W Białymstoku był najpierw Urząd Śledczy, od 1922 r. działała już Ekspozytura Urzędu Śledczego, zaś pod koniec lat 20., po kolejnych zmianach ustalił się na dłużej Wydział Śledczy. Siedziba białostockich agentów kryminalnych mieściła się przy ul. Warszawskiej pod nr. 6. W sąsiedztwie było więcej policyjnych agend: na początku Warszawskiej w domu pod 3. miał swoją siedzibę I Komisariat Policji Państwowej, nieco dalej pod numerem 11 ulokował się Wojewódzki Urząd Śledczy, a jeszcze gdzieś w połowie Warszawskiej, pod 50. mieściła się Wojewódzka Komenda Policji.

  Głównym zadaniem policji śledczej był nadzór nad całym światkiem przestępczym w mieście. Policja mundurowa czyniła to w sposób oficjalny. Przeprowadzała regularne patrole w bardziej zakażonych rewirach, legitymowała, a co bardziej podejrzanych osobników doprowadzała do komisariatów. Agenci kryminalni działali po cywilnemu, ich zadaniem była dyskretna inwigilacja przestępców podejrzanych zwłaszcza o jakąś grubą robotę. Musieli być cierpliwi, ale w końcu skuteczni przy zatrzymywaniu złoczyńców bardzo często uzbrojonych. 

  Kancelaria Ekspozytury Urzędu Śledczego początkowo działała całą dobę. Od 1924 r. zawiadomienia o napadach, kradzieżach czy innych przestępstwach przyjmowała od godziny 8 do 16. Do Urzędu spływały także doniesienia z poszczególnych komisariatów o występkach popełnionych na ich terenie w ciągu ostatnich 24 godzin.

  Pracownicy EUS z otrzymanych informacji układali różne statystyki. Były one ważne ze względu na profilaktykę wobec zagrożeń ze strony świata przestępczego. Ilustracją niech będą dane z pierwszego kwartału 1935 r. W tym czasie na terenie Białegostoku dokonano pięciu kradzieży z włamaniem, 105 bez włamania, 22 oszustwa, 60 prób wprowadzenia w obieg fałszywych dolarów i złotówek. Odnotowano też skrupulatnie siedem przypadków oporu wobec władzy. 

  Poza zliczaniem przestępstw i występków w kancelarii EUS prowadzona była, jeszcze bardziej ważna praca - układanie kartoteki przestępców z ich podobiznami i specjalnościami. Oddawała ona nieocenione usługi przy identyfikacji sprawców rabunków, kradzieży czy oszustw. Poszkodowani białostoczanie, a i przyjezdni do naszego miasta, mogli bardzo często rozpoznać przyczynę swego nieszczęścia.

  Białostocka służba kryminalna była przed wojną jedną z nielicznych, która prowadziła także rejestrację daktyloskopijną. Zajmujące się tym laboratorium mieściło się przy Warszawskiej 11. Tam również przeprowadzano analizę podejrzanych dokumentów, banknotów, a nawet podrobionego złota czy brylantów.

  Pracownicy policyjni strzegący prawa i porządku w mieście musieli też stale podwyższać swoje kwalifikacje. Organizowane były dla nich specjalistyczne kursy oraz ciągle wzbogacana biblioteczka z dziełami autorytetów przedwojennej kryminalistyki.

  Praktyka policyjnego dochodzenia często jednak różniła się od zdobytej wiedzy teoretycznej. Agenci policyjni w czasie swoich penetracji podejrzanych melin i spelunek, rewizji czy po prostu przy zatrzymywaniu na ulicy, dworcu lub poszukiwanych oprychów mogli się spotkać z różnymi niespodziankami. Przestępcy sięgali po rewolwer albo sprężynowiec, potrafili w przypływie wściekłości kopać, pluć a nawet gryźć stróżów prawa. Ci szczególnie obciążeni do końca liczyli na szczęśliwą ucieczkę.

  W stosunku do opornych i groźnych typków policjanci mundurowi i ci po cywilnemu także zachowywali się bezwzględnie. Były przypadki tęgiego bicia, o czym co jakiś czas donosiła miejscowa prasa.


Włodzimierz Jarmolik

Translate