Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mojżesz Złoto kradł nawet w Paryżu

   Najlepszych doliniarzy, czyli złodziei kieszonkowych można było napotkać w międzywojennej Warszawie. Były nawet specjalne, tajne szkoły uczące doliniarskich umiejętności. Ówczesny Białystok też miał swoich majstrów od tego fachu.

  Jak chyba w żadnej innej branży złodziejskiej, wśród doliniarzy, funkcjonowały ścisłe specjalizacje. Złodziej potrafiący zgrabnie wyciągnąć zawiniątko ze złotówkami zza pazuchy kmiotka na Siennym Rynku, był nieporadny w miejskim autobusie. Jeśli próbował tam kraść, to najczęściej wpadał. 

  W bankach kieszonkowcy pracowali inaczej niż w pociągu. Złodzieje owi dzielili się też ze względu na sposób uprawiania swoich, palcowych robótek. Ten który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki - pracował na parkan. Ten kto przecinał żyletką ubranie, zwłaszcza w okolicach tylnej kieszeni spodni, był kosynierem. Inaczej nazywano to także robotą na dupniaka. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko.

  Dla doliniarzy ważna też była sprawna i bezpieczna organizacja pracy. Byli oczywiście złodzieje samotnicy. Swoje zwinne palce, środkowy i serdeczny, na tzw. nożyce, zapuszczali do obcych kieszeni osłaniając się gazetą, kapeluszem, a nawet bukietem kwiatów.

  Inni działali z pomocnikiem, tzw. tycerem. To on stanowił parawan dla swego kompana. Popularna była też metoda zwana rakietą. Rakieta składała się zwykle z kilku wspomagających złodziejaszków. Były więc rączka, konik i świeca. Szefem całego kieszonkowego przedsięwzięcia był oczywiście rączka. On to bezpośrednio sięgał do torby czy kieszeni upatrzonej z góry ofiary. Obok niego musiał znajdować się zwykle konik, który po dokonaniu kradzieży ukradkiem odbierał od rączki łup starając się szybko z nim ulotnić. Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały, zasłaniały rączkę, aby ten mógł zapuścić nożyce czy widełki do doliny, czyli kieszeni.

  Białostoccy międzywojenni doliniarze byli bardziej lub mniej fartowni. Jednym przez dłuższy czas udawało się kosić portfele, portmonetki czy zegarki, inni wpadli już przy pierwszej robocie. Przypomnimy tutaj kilka tych wybitniejszych. Na początek Mojżesz Złoto. Syn białostockiego handlarza drewnem zszedł na drogę występku w połowie lat 30. Okazało się, że ma do opróżniania doliny wyjątkowy talent. 

  Wkrótce Białystok przestał być dla niego wyzwaniem. Przeniósł się do stolicy, kiedy i tam nie odczuwał satysfakcji ze swoich wyczynów, za sprawą ojca udał się, jak to określono w reportażu o nim w Dzienniku Białostockim, na nauki do Paryża. Tam rzecz jasna szybko znalazł odpowiednią kompanię. Specjalizował się zwłaszcza w obrabianiu bogatych pasażerów ekspresów pociągowych, kursujących z Paryża w różne strony Europy. 

  W końcu namierzony przez prywatnych detektywów, których zatrudniała francuska kolej, salwował się ucieczką. Z Białegostoku przegnał go rozsierdzony rodzic. Osiadł na stałe w Warszawie. Tutaj nie miał już takiego szczęścia, jak w Paryżu. Pojawiły się krótsze i dłuższe odsiadki. Ostatnią odnotowują kroniki kryminalne w 1938 r.

  Innym typem doliniarza był Abram Duczyński. Ten praktycznie nie ruszał się z miasta. Nawet doliniarze wywodzący się ze starej jeszcze, carskiej szkoły, z uznaniem kiwali głowami, widząc jak sprytny chłopak uwija się wśród przekupniów i handlarek na Rybnym czy Siennym Rynku. 

  Jego zwinne palce potrafiły dotrzeć niemal w każde miejsce. W odróżnieniu od wielu innych kieszonkowców, Abram Duczyński w razie konieczności imał się też oszustw, kradzieży na strychach czy nawet włamań. Wpadł jednak na dłużej przy swojej ulubionej robocie. W 1937 r. na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki trafił na kieszeń, której nie potrafił sforsować. Ale nic dziwnego, była zima i palce złodziejaszka nie do końca mu służyły.

  Na koniec przypomnienie jeszcze jednego amatora cudzej doliny. Szmul Zawiński pochodził z wielopokoleniowej, złodziejskiej rodziny. Mieszkał w Chanajkach i dla zmylenia policji bardzo często zmieniał ulice. Kradł przez cały okres międzywojenny. Wpadał, ale potem znowu ruszał po cudze portfele.


Włodzimierz Jarmolik

Szulerzy i oszuści w Białymstoku

  Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać!

Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać! fot. sxc.hu

Na rozkładanych w różnych miejscach stolikach, zwanych benklami, rzucali oni trzy kostki, przestawiali trzy naparstki z kulką, rozrzucali trzy karty z jedną wygrywającą.

  W ówczesnym Białymstoku było tak samo. Już w kwietniu 1919 roku Dziennik Białostocki donosił, że na miejscowych rynkach grasują bezkarnie oszuści, zwłaszcza w dni targowe, którzy za pomocą gierek w trzy karty czy kubki (naparstki) wyłudzają od naiwnych pieniądze. Gazeta namawiała, ażeby tym procederem zajęła się policja.

  Oszukańczy hazard kwitł szczególnie w okolicach Rynku Siennego. W licznych bramach i podwórzach przy ul. Młynowej, Mazowieckiej czy Surażskiej wprost pod gołym niebem funkcjonowały lotne kasyna. Przy swoim szulerskim warsztacie stał benklarz, który ochrypłym głosem powtarzał w kółko: Proszę stawiać! Za jedną stawkę po trzy! Kto jeszcze, proszę obstawiać!

  Najpopularniejsze były oczywiście trzy karty. Zasady gry były tak proste, że mógł je zrozumieć każdy nawet mało rozgarnięty wieśniak, pierwszy raz będący w dużym mieście. Szemrany krupier pokazywał zebranym wokół jego stolika trzy walety, dwa pikowe i jeden kierowy, rozrzucał je na stoliku, kilka razy przekładał z ogromną zręcznością i prosił o wskazanie tego czerwonego. 

  Kto pierwszy zdecyduje się zmierzyć z obrotnym benklarzem? Niejeden z amatorów hazardu wie z góry, że cała gra polega na zwinności rąk i oszustwie. Uważa siebie jednak za równie przebiegłego i wierzy w swoją spostrzegawczość. Pierwszy gracz łatwo wskazuje właściwą kartę i zgarnia grubą stawkę. Bankier bez sprzeciwu wypłaca wygraną. Drugiemu chętnemu także sprzyja szczęście. Co zachęca innych widzów, dotychczas niezdecydowanych ażeby zaryzykować jakieś pieniądze. 

  Przystępują do gry. Nie domyślają się wcale, że pierwsi szczęściarze byli po prostu wspólnikami bankiera, a ich wygrana swoistą reklamą interesu. Wszystkich następnych, zwłaszcza ryzykujących duże kwoty, czekał srogi zawód. Szybko przegrywali wszystkie swoje zasoby pieniężne, gdyż ciągle chcieli się odegrać.

Od czasu do czasu benklarz dawał jednak wygrać także któremuś spośród frajerów. Wciągało to mocniej do gry także innych, stojących obok farciarza.

  Najlepszymi klientami białostockich podwórkowych szulerów byli wieśniacy. Bardzo łatwo ulegali oni chęci pomnożenia pieniędzy zarobionych na sprzedaży przywiezionych do miasta warzyw, owoców czy nabiału. Namawiali ich do tego usilnie zawodowi naganiacze, kręcący się nieustannie po targowych placach. Jeśli wybrany chłop ze sporą gotówką był nazbyt ostrożny, pojawiała się zaraz flaszeczka i zakąska. Podochoceni synowie włościańscy trafiali w końcu do którejś z bram, gdzie dość szybko tracili wszystkie swoje pieniądze, wybierając nie tę kartę, co trzeba.

   Specjaliści od trzech kart pojawiali się także w centrum miasta, przy ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki. Latem 1919 roku włościanin z ziemi kowieńskiej, Michał Gryckiewicz poszedł na Rynek Kościuszki, ażeby zaopatrzyć się w chleb. Zauważył gromadkę ludzi przyglądających się grze w trzy karty. Zainteresował się, kiedy zobaczył, że niektórzy z grających w kilka minut wygrywali po kilkadziesiąt marek. Sam zaczął obstawiać. Niestety nic nie wygrał, a stracił 40 rubli. Resztę pieniędzy wyciągnął mu z kieszeni operujący do spółki z szulerem sprytny doliniarz.

  W 1922 roku podobna przygoda spotkała na ul. Surażskiej włościanina z Michałowa Jana Walewskiego. Do gry zachęciły go okrzyki naganiaczy: rubel postawisz a trzy weźmiesz! Zaczął więc stawiać. Nim się obejrzał stracił cały swój kapitał przeznaczony na tekstylia - 24 tys. marek.

  W latach późniejszych także nie było lepiej. Do Białegostoku ciągnęli nawet szulerzy z prowincji. Oto np. w 1929 roku aresztowano Dawida Ungera i Feliksa Szczecińskiego z Bielska Podlaskiego. Jako przyjezdni i mało zorientowani rozstawili oni swój benkiel w bramie przy ul. Młynowej. Byli więc konkurencją dla miejscowych naciągaczy. Szybko wypatrzyły ich świece, czyli pomocnicy szulera. Mały donosik pobliskiemu przodownikowi policji zrobił swoje.


Włodzimierz Jarmolik

Gra w trzy kostk

  Gra w trzy kostki była bardziej skomplikowana niż w trzy karty. Ale w międzywojennym Białymstoku amatorów tracenia pieniędzy w ten sposób znajdowało się zawsze sporo. Szuler tylko na tym zarabiał.

  Akcesoria do tego naciąganego interesu też nie były bardzo skomplikowane. Kubek, trzy kostki z numerami od 1 do 6, plansza tekturowa podzielona na 16 kwadracików z numerami od 3 do 18, no i bankiel, czyli stolik rozkładany w dogodnym miejscu, przyciągający chętnych naiwnych pragnących zdobyć łatwą fortunę.

  Gra w trzy kostki dawała szulerowi większe możliwości niż trzy karty. Przy tej ostatniej naprzeciwko oszusta stawał zwykle jeden chętny. Przy kostkach na szczęśliwe numery mogło skusić się więcej osób. Główny kant polegał na tym, że prowadzący grę miał w zanadrzu kilka kompletów fałszywych kostek. Wtopiona w jeden bok metalowa blaszka powodowała uzyskanie odpowiednią sumę oczek. Jeśli na planszy (kolorowe pola dawały trzykrotne przebicie) jakiś numer nie był obstawiony benklarz wyrzucał właśnie go, i zgarniał wszystkie stawki z innych pól.

  W połowie lat 30. na ul. Lipowej, Sienkiewicza czy Rynku Kościuszki można było spotkać często stoliki pod kolorowymi parasolami, przy których odbywały się różnego rodzaju gry zręcznościowe dla dzieci i młodzieży. Wygraną stanowiły zazwyczaj czekoladki, cukierki lub drobne zabawki. Na prowadzenie powyższej działalności władze miasta wydawały odpowiednie zezwolenie. 

  Sprytni kombinatorzy szybko dostrzegli w tym szansę dla siebie. Za niedużą opłatą otrzymywali papierek z pieczątką, który legalizował ich obecność na ulicy. Zamiast jednak przewidzianej działalnością zabawy z fantami dla dzieci prowadzili najprawdziwszą szulernię dla dorosłych. Co bardziej zdesperowani gracze w trzy kostki tracili w kilka minut nawet 50, 100 złotych. Później zarzucali bankierowi oszustwo i szli na skargę do policji.

  Parasolarze ufni początkowo w moc posiadanego pozwolenia z oburzeniem przyjmowali wszelkie zarzuty przeciwko ich "uczciwemu przedsiębiorstwu". Niektórzy nawet demonstrowali na sali rozpraw cały repertuar dziecięcych gier, jako dowód swojej niewinności. Prawo jednak szybko poznało się na ulicznych hazardzistach, zaczęło ich ścigać i karać najczęściej 8 miesiącami więzienia. Swój udział w demaskowaniu i piętnowaniu oszukańczego procederu miała także miejscowa prasa, a zwłaszcza Dziennik Białostocki.

  W tym czasie kostkowy interes założył Edward Sobotko. Był to młodzieniec z ulicy Surażskiej odznaczający się dużą smykałką. Najpierw obejrzał dokładnie poczynania innych stolikarzy, a później zaczął sam kręcić. Znakiem jego firmy był duży, kolorowy parasol, który przenosił co i rusz z rogu ul. Sienkiewicza i Nadrzecznej, na Lipową bądź Rynek Kościuszki. Sam Sobótko kości nie rzucał. Wynajął starego szulera rodem z Wilna, Antoniego Siewieruka. Ten od lat zajmował się kościanym procederem. Sobótko, postawny osiłek, pozostawił dla siebie rolę naganiacza, ochraniacza, no i bankiera szulerskiego przedsiębiorstwa.

  Policja dosyć szybko dowiedziała się o szwindlach popełnianych przy kolorowym parasolu zorganizowanym przez przemyślanego Sobotkę. Zaczęło się od skargi, którą złożył Bolesław Kupryszewski z Dojlid. Powiedział, że prawie niechcący zbliżył się do stolika kostkowego prestidigitatora i w ciągu pół godziny przegrał 45 złotych. Policjant Krasucki, który przybył z interwencją na Nadrzeczną zmusił benklarza do zwrotu 40 złotych.

  Sobotko oczywiście przy każdej sposobności zasłaniał się pozwoleniem wydanym przez magistrat na prowadzenie gier zręcznościowych dla dzieci. W prasie pojawiały się jednak ciągle protesty ofiar hazardowych machinacji. Dziennikarze upominali się przede wszystkim o skromne zarobki robotników fabrycznych, którzy po zapłacie dawali się skusić na fałszywą grę.

  Swoją przygodę przeżył przy kościanym stoliku również Zygfryd Husażewski z Łap. Jesienią 1934 roku zatrzymał się on wśród tłumku na Rynku Kościuszki. Jak podały kroniki sądowe w Dzienniku Białostockim, stracił szybko 147 złotych i 57 groszy. I tak to było w przedwojennym Białymstoku z trzema kartami.


Włodzimierz Jarmolik

Translate