Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ulica Częstochowska

   Nieco dalej od skrzyżowania z ul. Częstochowską, za blokami ukryte są trzy budynki dziś przyporządkowane do adresów Al. J. Piłsudskiego 20B, 20/1, 20/2 i 20/3. Ich ukośne usytuowanie w stosunku do okolicznych ulic oraz nowej zabudowy odzwierciedla przebieg ul. Częstochowskiej przed 1939 r.

  Chociaż droga przebiegała w tym miejscu już w 2 połowie XIX w., to dopiero na początku lat 90. tego stulecia sformalizowano jej istnienie, tworząc miejską ulicę.

  Planowano nadać jej nazwę Wileńska, ale ostatecznie wybór padł na Częstochowską. Na początku swego biegu przechodziła przez prywatne posesje należące do ul. Lipowej (dawne nr 34 i 36). Po ich minięciu dalej prowadziła przez środek gruntów miejscowej parafii katolickiej. Własność kościelna w tym miejscu została ukształtowana w XVI w., gdy w dobrach białostockich utworzono parafię i na potrzeby pracującego w niej duchownego nadano pierwsze uposażenie.

  Przed 1553 r. były to dwie włóki, powiększone w 1581 r. o kolejne cztery. Na części z nich powstało w latach 1691-1692 miasto Białystok, pozostałe zaś nadal były użytkowane przez parafię.

  Gdy miasto w XIX w. przechodziło znaczące przekształcenia demograficzne i urbanistyczne, część z tych ziem oddano w dzierżawę, ale aż do 1904 r. zdecydowana większość pozostawała wciąż niezagospodarowana. Była to niewykorzystana jeszcze przestrzeń, na którą chętnym okiem patrzyli okoliczni właściciele.

  Z nieznanych powodów w lipcu 1904 r. doszło do licytacji gruntów kościelnych położonych między ulicami Nowy Świat i Polną (dziś Waryńskiego). Do konkursu ofert stanęło kilka osób, w tym Konstanty Łuszczewski. Za sumę ponad 21 tys. rubli kupił on 16 pustych placów. Akt notarialny, na podstawie zezwoleń Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Wileńskiego Konsystorza Duchownego, sporządzono 2 lipca 1905 r.

  Konstanty Łuszczewski urodził się 15 stycznia 1846 r. w Sobolewie. W latach 90. XIX w. z Franciszkiem Malinowskim, wieloletnim prezydentem miasta, założył cegielnię, która przyniosła mu znaczne dochody. Zgromadził majątek, złożony m.in. z domu przy ul. Mikołajewskiej, później przy ul. Sienkiewicza 61 (dziś stanowi część Zespołu Szkół Odzieżowych).

Kupno działek przy ul. Częstochowskiej było działaniem inwestycyjnym, ponieważ niemalże od razu zaczął je wyprzedawać. Przed śmiercią majątek przekazał testamentem żonie Annie. Zastrzegł przy tym, że po jej zgonie całość ma trafić w posiadanie bratanka, Witolda Jana Łuszczewskiego (późniejszy wiceprezydent Białegostoku).

  Tak też stało się w 1911 r. nowy właściciel kontynuował wyprzedaż odziedziczonych działek. Tą drogą powstały m.in. posesje przy ul. Częstochowskiej 7, gdzie gmina żydowska założyła ochronkę dla dzieci; przy ul. Częstochowskiej 9, należącą do Raisy Sołowiejczyk (żony znanego fotografa Józefa); wreszcie przy ul. Częstochowskiej 11, na której stanęła kamienica Rejzli Wajnrach - zachowana do dziś pod adresem Al. J. Piłsudskiego 20B.

  Rejzla Wajnrach kupiła od Witolda Łuszczewskiego 16 lipca 1912 r. trzy puste działki i na nich w latach 1913-1914, razem z mężem Fiszelem, zbudowała dwukondygnacyjną kamienicę z żółto-czerwonej cegły. Zakup nie był przypadkowy, posiadała ona bowiem już wcześniej sąsiadującą z tyłu nieruchomość przy ul. Polnej 18, otrzymaną po śmierci ojca. Była (urodzoną w 1863 r.) córką Szebszela Rabinerzona, bogatego kupca z Międzyrzecza i założyciela fabryki tytoniu w Białymstoku. Rejzla wyszła za Fiszela Wajnracha, również wywodzącego się ze znamienitej rodziny (jego brat, Mejer, zasiadał w Zarządzie Miejskim).

  Dom przy ul. Częstochowskiej 11 stał już w 1914 r., z tego roku pochodzą bowiem pierwsze informacje o jego mieszkańcach. W okresie międzywojennym nadal pełnił wyłącznie funkcje mieszkalne. Lokale w domu Wajnrachów wynajmowali m.in. Zofia Hurwicz, właścicielka sklepu z papierem i materiałami piśmienniczymi przy ul. Lipowej 32, Izrael Kaczalski, jeden z posiadaczy tartaku parowego przy ul. Wroniej 1.

  W 1930 r. działał tu gabinet dentystyczny Małki Ginzburg, a w 1932 r. mieszkali Zofia Arciszewska, adiunkt w Izbie Skarbowej i nauczyciel Wolf Goldsztejn. Od 1933 r. w mieszkaniu nr 4 Srul Rizer sprzedawał artykuły chirurgiczne. W latach 30. XX w. doszło do zmiany właścicieli domu przy ul. Częstochowskiej 11, którymi zostali Mojżesz i Zofia Machajowie.

  Po 1941 r. nieruchomość znalazła się w granicach getta, a stojąca na niej kamienica nadal była wykorzystywana w celach mieszkaniowych. Z powodu śmierci właścicieli została po wojnie upaństwowiona. W latach 1948-1953, razem z szeregiem okolicznych budynków pozbawionych właścicieli, zajęta była pod kwatery żołnierzy oddziału wojsk Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Później kamienica weszła do zasobów miejskich i służyła wyłącznie celom mieszkaniowym.


Wiesław Wróbel

Sensacyjki wielokulturowe. Afrykańskie rytmy i słonie

   W 1932 roku pewnego sierpniowego dnia zdumienie przechodniów wzbudziła grupa Arabów, którzy w charakterystycznych strojach i pozach ukazali się na głównych ulicach Białegostoku. Otoczył ich tłum gapiów, którzy ruszyli za nimi.

  Wydawać by się mogło, że w przedwojennym, wielojęzycznym, i jak dziś to określamy wielokulturowym Białymstoku nic już nikogo zadziwić nie mogło. Ale jednak co swój Żyd, Niemiec, Macedończyk, Rosjanin czy Tatar, to nie to samo, co egzotyczni obcy przybysze. Nie lada więc sensację zafundowała w 1923 roku swoim bywalcom restauracja Ritza, która na sezon wiosenny zaangażowała "jazz-bandzistów Afrykańczyków", którzy amatorów różnych boogie - woogie doprowadzali wieczorami do istnego szaleństwa.

  Nie mniejszą sensacją był koncert, który odbył się 30 maja 1927 roku w teatrze Palace. Zapowiadano go jako wieczór egzotyczny, gdyż "program wypełni światowej sławy artysta Opery New-Jorskiej i Dal-Venue w Mediolanie Murzyn Francis Morés (baryton) z udziałem primadonny New Jorskich i Londyńskich teatrów - Murzynki R. King Realus (sopran)".

  W tamtych latach nie obowiązywały jeszcze dzisiejsze normy, a więc określenie Murzyn czy Murzynka nie miało aż tak wyraźnego podtekstu segregacji rasowej, a jedynie wzmagało zainteresowanie publiczności. A ta z wielkim napięciem oczekiwała wykonania przez czarnoskóre gwiazdy "pieśni rodzajowych afrykańskich". I nie zawiodła się.

  Teatr Palace za sprawą artystów był w ogóle miejscem niezwykłym. Na jego scenie pojawiali się aktorzy, śpiewacy, instrumentaliści bardowie dosłownie z całego świata. Już następnego dnia po afrykańskim wieczorze białostoczanie tłumnie wsłuchiwali się w popisy Wokalnego Kwartetu kierowanego przez Bułgara Teodora Andrejewa, który wystąpił z pieśniami "syberyjskich włóczęgów - bradiag". Kwartetowi towarzyszył balet prezentujący "tańce klasyczne, narodowe, stylowe i nowoczesne".

  Ale te wszystkie egzotyczne sensacje nie były zarezerwowane tylko dla scenicznych występów. Miała w nich swój udział również białostocka ulica. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych, polskich past do budów produkowała warszawska znakomita firma Dobrolin.

  W międzywojennym Białymstoku pastę Dobrolina można było kupić wszędzie. Nic więc dziwnego, że z Warszawy co i rusz przyjeżdżał firmowy samochód z nowymi dostawami. I nic by nie było w tym sensacyjnego, gdyby nie to, że auto prowadził "Murzyn - szofer firmy Dobrolin". Musiał wzbudzać sympatię białostoczan, bo pamiętali, że był częstym gościem tutejszych restauracji i eleganckich sklepów.

  Ale prawdziwa bomba wybuchła w karnawale 1932 roku gdy do Białegostoku dotarła wiadomość o tym, że "Murzyn - szofer w kościele katedralnym w Warszawie wziął ślub z warszawianką p. Ewą Drelerówną. Panna młoda, która była ewangeliczką przeszła ze względu na swojego oblubieńca na katolicyzm".

  W tym samym 1932 roku pewnego sierpniowego dnia zdumienie przechodniów wzbudziła "liczna grupa Arabów, którzy w swoich charakterystycznych strojach i pozach ukazali się na głównych ulicach Białegostoku". Arabów z miejsca otoczył tłum gapiów i wraz z nimi wędrował przez miasto. Z mijanych sklepów wybiegali podekscytowani sensacyjną wizytą kupcy i niejeden z nich "próbował nawiązać rozmowę z wyznawcami Proroka", bowiem wśród tłumu rozeszła się wieść, że "Synowie pustyni" przyjechali do Białegostoku za interesami i "zamierzają dokonać większych zakupów, płacąc autentyczną gotówką". Rychło jednak gospodarcze złudzenia prysły, bo okazało się, że egzotyczna grupa to członkowie marokańskiego zespołu Hassan - Ben - Ali, którzy występowali z akrobatycznym programem w przybyłym do Białegostoku słynnym Cyrku Stanisławskich.

  Wydarzenie to przypomina zabawną historię opisaną blisko 80 lat później przez Krzysztofa Raua w jego świetnej Autolustracji. Przytacza Rau wspomnienie swojego przyjazdu do Białegostoku w 1961 roku. Żegnający go koledzy z teatru Miniatura w Gdańsku uprzedzali go lojalnie, że po białostockich ulicach, ot tak naturalnie przechadzają się białe niedźwiedzie. Jakież było zdziwienie twórcy białostockiej szkoły lalkarskiej, gdy po wyjściu z pociągu, jeszcze na dworcu zamiast polarnych misiów ujrzał afrykańskie słonie. Tego by się nikt nie spodziewał. A to właśnie razem z Rauem do Białegostoku zjeżdżał cyrk i wyładowywał swoją menażerię.



  Ale wracając do przedwojennego Białegostoku, to kolejnymi egzotycznymi gośćmi byli tu Turcy. Ich emigracja w międzywojniu miała przyczynę w rewolucyjnych zmianach jakie wprowadzał nad Bosforem Kemal Atatürk. Nie wszystkim one odpowiadały, a na dodatek w Turcji bieda aż piszczała. Ci, co nie widzieli dla siebie szansy we własnej ojczyźnie szukali nowego miejsca. Jednym z nich był Białystok.

  W 1936 roku była już tu spora grupka turecka. Pisano, że "większość piekarń białostockich przeszła ostatnio w ręce przybyłych do naszego grodu Turków". Pozytywną stroną tego exodusu było bez wątpienia smakowite pieczywo, które przypadło białostoczanom do gustu.

  Negatywne zaś było to jak Turcy traktowali zatrudnionych przez siebie białostoczan. Ich piekarnie czynne były od 7 rano do godziny 23. Otwarte też były w niedziele i święta. Tak więc pracownicy pracując po 16 godzin na dobę i słabo opłacani czuli się jak w tureckiej niewoli. Oburzona opinia grzmiała, że "takiej niesumiennej eksploatacji przez panów Turków tych tolerować nie można".


Andrzej Lechowski 

Czarna Dama. Legenda czy prawda

  Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że "Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul. Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnęków bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje".

  Kino Apollo mieściło się w budynku, w którym dziś ma swoją siedzibę PSL. Przestronna sala kinowa znajdowała się w głębi posesji i została spalona w lipcu 1944 r. Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców "wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: 

  

  Czego pragniesz kobieto?" i w podtytule: "władzy, bogactwa, sławy czy miłości?" Film obfitował w sceny "tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów". Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano "największe arcydzieło wszechświatowej sławy "Szał namiętności". Ten "potężny dramat" oferował białostockim młodzieńcom "przepyszne sceny w haremach".

  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie "szafarką płatnych rozkoszy", prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:

  "Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena".

  I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać "rycerzem tajemniczej piękności", może jakiej hrabiny albo i księżniczki. Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. 

  Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie "ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem".

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności (zawsze się taki znajdzie, psia krew) i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta. Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.

  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.

  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko

  - Aleksandra Janina S. Wiek (niebywały nietakt, ale czego wymagać) - 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, "rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia". Kiedy miała 14 lat "wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność". Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.

  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty (niestety, latka lecą) musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie. Uff, odetchnąłem z ulgą.  Tyle razy przechodziłem wieczorem obok Sienkiewicza 22 i jakoś, Bogu dzięki, nic.


Andrzej Lechowski

Translate