Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sensacyjki wielokulturowe. Afrykańskie rytmy i słonie

   W 1932 roku pewnego sierpniowego dnia zdumienie przechodniów wzbudziła grupa Arabów, którzy w charakterystycznych strojach i pozach ukazali się na głównych ulicach Białegostoku. Otoczył ich tłum gapiów, którzy ruszyli za nimi.

  Wydawać by się mogło, że w przedwojennym, wielojęzycznym, i jak dziś to określamy wielokulturowym Białymstoku nic już nikogo zadziwić nie mogło. Ale jednak co swój Żyd, Niemiec, Macedończyk, Rosjanin czy Tatar, to nie to samo, co egzotyczni obcy przybysze. Nie lada więc sensację zafundowała w 1923 roku swoim bywalcom restauracja Ritza, która na sezon wiosenny zaangażowała "jazz-bandzistów Afrykańczyków", którzy amatorów różnych boogie - woogie doprowadzali wieczorami do istnego szaleństwa.

  Nie mniejszą sensacją był koncert, który odbył się 30 maja 1927 roku w teatrze Palace. Zapowiadano go jako wieczór egzotyczny, gdyż "program wypełni światowej sławy artysta Opery New-Jorskiej i Dal-Venue w Mediolanie Murzyn Francis Morés (baryton) z udziałem primadonny New Jorskich i Londyńskich teatrów - Murzynki R. King Realus (sopran)".

  W tamtych latach nie obowiązywały jeszcze dzisiejsze normy, a więc określenie Murzyn czy Murzynka nie miało aż tak wyraźnego podtekstu segregacji rasowej, a jedynie wzmagało zainteresowanie publiczności. A ta z wielkim napięciem oczekiwała wykonania przez czarnoskóre gwiazdy "pieśni rodzajowych afrykańskich". I nie zawiodła się.

  Teatr Palace za sprawą artystów był w ogóle miejscem niezwykłym. Na jego scenie pojawiali się aktorzy, śpiewacy, instrumentaliści bardowie dosłownie z całego świata. Już następnego dnia po afrykańskim wieczorze białostoczanie tłumnie wsłuchiwali się w popisy Wokalnego Kwartetu kierowanego przez Bułgara Teodora Andrejewa, który wystąpił z pieśniami "syberyjskich włóczęgów - bradiag". Kwartetowi towarzyszył balet prezentujący "tańce klasyczne, narodowe, stylowe i nowoczesne".

  Ale te wszystkie egzotyczne sensacje nie były zarezerwowane tylko dla scenicznych występów. Miała w nich swój udział również białostocka ulica. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych, polskich past do budów produkowała warszawska znakomita firma Dobrolin.

  W międzywojennym Białymstoku pastę Dobrolina można było kupić wszędzie. Nic więc dziwnego, że z Warszawy co i rusz przyjeżdżał firmowy samochód z nowymi dostawami. I nic by nie było w tym sensacyjnego, gdyby nie to, że auto prowadził "Murzyn - szofer firmy Dobrolin". Musiał wzbudzać sympatię białostoczan, bo pamiętali, że był częstym gościem tutejszych restauracji i eleganckich sklepów.

  Ale prawdziwa bomba wybuchła w karnawale 1932 roku gdy do Białegostoku dotarła wiadomość o tym, że "Murzyn - szofer w kościele katedralnym w Warszawie wziął ślub z warszawianką p. Ewą Drelerówną. Panna młoda, która była ewangeliczką przeszła ze względu na swojego oblubieńca na katolicyzm".

  W tym samym 1932 roku pewnego sierpniowego dnia zdumienie przechodniów wzbudziła "liczna grupa Arabów, którzy w swoich charakterystycznych strojach i pozach ukazali się na głównych ulicach Białegostoku". Arabów z miejsca otoczył tłum gapiów i wraz z nimi wędrował przez miasto. Z mijanych sklepów wybiegali podekscytowani sensacyjną wizytą kupcy i niejeden z nich "próbował nawiązać rozmowę z wyznawcami Proroka", bowiem wśród tłumu rozeszła się wieść, że "Synowie pustyni" przyjechali do Białegostoku za interesami i "zamierzają dokonać większych zakupów, płacąc autentyczną gotówką". Rychło jednak gospodarcze złudzenia prysły, bo okazało się, że egzotyczna grupa to członkowie marokańskiego zespołu Hassan - Ben - Ali, którzy występowali z akrobatycznym programem w przybyłym do Białegostoku słynnym Cyrku Stanisławskich.

  Wydarzenie to przypomina zabawną historię opisaną blisko 80 lat później przez Krzysztofa Raua w jego świetnej Autolustracji. Przytacza Rau wspomnienie swojego przyjazdu do Białegostoku w 1961 roku. Żegnający go koledzy z teatru Miniatura w Gdańsku uprzedzali go lojalnie, że po białostockich ulicach, ot tak naturalnie przechadzają się białe niedźwiedzie. Jakież było zdziwienie twórcy białostockiej szkoły lalkarskiej, gdy po wyjściu z pociągu, jeszcze na dworcu zamiast polarnych misiów ujrzał afrykańskie słonie. Tego by się nikt nie spodziewał. A to właśnie razem z Rauem do Białegostoku zjeżdżał cyrk i wyładowywał swoją menażerię.



  Ale wracając do przedwojennego Białegostoku, to kolejnymi egzotycznymi gośćmi byli tu Turcy. Ich emigracja w międzywojniu miała przyczynę w rewolucyjnych zmianach jakie wprowadzał nad Bosforem Kemal Atatürk. Nie wszystkim one odpowiadały, a na dodatek w Turcji bieda aż piszczała. Ci, co nie widzieli dla siebie szansy we własnej ojczyźnie szukali nowego miejsca. Jednym z nich był Białystok.

  W 1936 roku była już tu spora grupka turecka. Pisano, że "większość piekarń białostockich przeszła ostatnio w ręce przybyłych do naszego grodu Turków". Pozytywną stroną tego exodusu było bez wątpienia smakowite pieczywo, które przypadło białostoczanom do gustu.

  Negatywne zaś było to jak Turcy traktowali zatrudnionych przez siebie białostoczan. Ich piekarnie czynne były od 7 rano do godziny 23. Otwarte też były w niedziele i święta. Tak więc pracownicy pracując po 16 godzin na dobę i słabo opłacani czuli się jak w tureckiej niewoli. Oburzona opinia grzmiała, że "takiej niesumiennej eksploatacji przez panów Turków tych tolerować nie można".


Andrzej Lechowski 

Czarna Dama. Legenda czy prawda

  Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że "Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul. Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnęków bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje".

  Kino Apollo mieściło się w budynku, w którym dziś ma swoją siedzibę PSL. Przestronna sala kinowa znajdowała się w głębi posesji i została spalona w lipcu 1944 r. Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców "wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: 

  

  Czego pragniesz kobieto?" i w podtytule: "władzy, bogactwa, sławy czy miłości?" Film obfitował w sceny "tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów". Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano "największe arcydzieło wszechświatowej sławy "Szał namiętności". Ten "potężny dramat" oferował białostockim młodzieńcom "przepyszne sceny w haremach".

  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie "szafarką płatnych rozkoszy", prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:

  "Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena".

  I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać "rycerzem tajemniczej piękności", może jakiej hrabiny albo i księżniczki. Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. 

  Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie "ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem".

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności (zawsze się taki znajdzie, psia krew) i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta. Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.

  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.

  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko

  - Aleksandra Janina S. Wiek (niebywały nietakt, ale czego wymagać) - 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, "rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia". Kiedy miała 14 lat "wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność". Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.

  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty (niestety, latka lecą) musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie. Uff, odetchnąłem z ulgą.  Tyle razy przechodziłem wieczorem obok Sienkiewicza 22 i jakoś, Bogu dzięki, nic.


Andrzej Lechowski

Szkoła handlowa była przy ulicy Żółtej

   Trafiłam do tej szkoły przez przypadek - opowiada pani Janina. Wybierałam się do liceum ekonomicznego, ale koleżanka i powiedziała, że powstaje handlówka i przyjmują bez małej matury. Przed wojną małą maturę uzyskiwało się na koniec czteroletniego gimnazjum. Nie zdążyłam jej zdać, ale zostałam przyjęta, warunkiem było uzupełnienie przedmiotów.

  Szkoła znajdowała się przy ul. Żółtej 13. To był rejon ulic Grunwaldzkiej i Odeskiej, boisko przylegało do gmachu Wodociągów. Teraz już tego budynku nie ma, został rozebrany wraz z remontem ulicy Odeskiej. A mówiąc wprost, to był taki zaułek, na zapleczu Wzgórza św. Magdaleny, dziewczęta chodziły tam na wagary. Na dole w budynku był sekretariat oraz hala do ćwiczeń do pisania na maszynie, na piętrze klasy. Toaleta była na podwórzu, a ogrzewanie piecowe. Ściany pomalowane na olejno. Przy dłuższym zadaniu z matematyki, jak się skończyła tablica, to się pisało na ścianie. Szatni nie było. W klasie stał wieszak, obwieszony zimą paltami. Kiedyś podczas klasówki ze stenografii koleżanka się schowała wśród tych palt i napisała za kogoś pracę.

  Dyrektorem był pan Kazimierz Sawicki, przedwojenny pedagog. Po kilku miesiącach wyjechał z Białegostoku, stanowisko po nim objął Józef Humeńczyk, który uczył towaroznawstwa i organizacji handlu. Grono pedagogiczne było uzupełniane przez specjalistów z różnych dziedzin nauki. Należy tu wymienić dyrektora Banku Rolnego Zygmunta Jakowieckiego (uczył matematyki finansowej) oraz naczelnika w tym banku, pana Wierzbickiego. 

  Oprócz wiadomości wynikających z programu nauczania, przekazali nam dużo informacji praktycznych pomocnych w przyszłej pracy. Polskiego uczył Zbigniew Troczewski - pasjonat epoki romantyzmu, religię miał ks. Antoni Sasinowski, a język niemiecki Ida Sawicka. Pani Ida była Niemką, pochodziła z Poznańskiego, wyszła za mąż za Polaka, przed wojną sporo Niemców mieszkało w Białymstoku. Bardzo gramatycznie mówiła po polsku, nawet nas poprawiała. Czuła się Polką. Bardzo mili, życzliwi ludzie, potem wyjechali do Wrocławia. Tak się złożyło, że gdy studiowałam we Wrocławiu, to jakiś czas mieszkałam u nich.

  Wracając do naszej szkoły. Byłam gospodynią klasową, musiałam pilnować, żeby była kreda do pisania na tablicy i atrament w kałamarzach, które znajdowały się w takich specjalnych otworach w ławkach. Notowaliśmy przeważnie ołówkiem. Tylko na księgowości pisaliśmy obsadką ze stalówką, atramentem, trzeba było uważać, żeby kleks się nie zrobił. Za mego dzieciństwa mówiło się, że wieczne pióro psuje charakter pisma. Długopisów wtedy nie znaliśmy.

  Podręczników ani zeszytów nie mieliśmy. Pamiętam, dostałam jakiś papier opakowaniowy, pocięłam go na kawałki, pozszywałam i to był mój zeszyt.

  Rok szkolny 1945/46 przyniósł zmiany organizacyjne. Przed południem uczyło się gimnazjum, po południu I klasa liceum oraz II klasa powstała z połączenia klas rannej i wieczorowej - zajęcia trwały od 13 do 19. Nasza klasa liczyła 41 uczniów, same dziewczęta, tylko trzech mężczyzn. Takie rodzynki. Kiedyś jedna z koleżanek pochwaliła się, że była na romantycznej randce z jednym z nich, o północy na Wzgórzu św. Magdaleny. Druga oświadczyła, że była lepsza, bo z tym chłopakiem umówiła się już o 22.

  Dziewczęta były w różnym wieku. Wszystko przez wojnę, która przerwała możliwość nauki. Ja miałam 19 lat, ale były koleżanki starsze, a jedna miała nawet 27 lat i była mężatką. Nikt o tym nie wiedział. Przyznała się dopiero po maturze. A że mąż był do niej podobny, mówiła, że to jej brat.

  Maturę zdawaliśmy 24 czerwca 1946 roku. Potem część uczennic wyjechała pracować na Ziemiach Odzyskanych. Część rozpoczęła studia. W szkole zostały jako nauczycielki Helena Frankowska i Eugenia Burzyńska (z domu Zalewska). Zmieniłyśmy nazwiska, adresy, późniejsze kontakty były ograniczone.

- Nie wiem, czy ktoś jeszcze żyje z mojej klasy - mówi pani Janina Balunowska. - Dzieląc się tymi wspomnieniami, chcę upamiętnić naszych wspaniałych pedagogów, którzy w tych trudnych czasach z wielkim zaangażowaniem nas uczyli. Przekazywana przez nich wiedza pozostała w pamięci na zawsze.


Alicja Zielińska

Translate