Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czarna Dama. Legenda czy prawda

  Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że "Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul. Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnęków bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje".

  Kino Apollo mieściło się w budynku, w którym dziś ma swoją siedzibę PSL. Przestronna sala kinowa znajdowała się w głębi posesji i została spalona w lipcu 1944 r. Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców "wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: 

  

  Czego pragniesz kobieto?" i w podtytule: "władzy, bogactwa, sławy czy miłości?" Film obfitował w sceny "tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów". Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano "największe arcydzieło wszechświatowej sławy "Szał namiętności". Ten "potężny dramat" oferował białostockim młodzieńcom "przepyszne sceny w haremach".

  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie "szafarką płatnych rozkoszy", prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:

  "Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena".

  I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać "rycerzem tajemniczej piękności", może jakiej hrabiny albo i księżniczki. Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. 

  Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie "ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem".

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności (zawsze się taki znajdzie, psia krew) i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta. Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.

  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.

  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko

  - Aleksandra Janina S. Wiek (niebywały nietakt, ale czego wymagać) - 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, "rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia". Kiedy miała 14 lat "wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność". Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.

  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty (niestety, latka lecą) musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie. Uff, odetchnąłem z ulgą.  Tyle razy przechodziłem wieczorem obok Sienkiewicza 22 i jakoś, Bogu dzięki, nic.


Andrzej Lechowski

Szkoła handlowa była przy ulicy Żółtej

   Trafiłam do tej szkoły przez przypadek - opowiada pani Janina. Wybierałam się do liceum ekonomicznego, ale koleżanka i powiedziała, że powstaje handlówka i przyjmują bez małej matury. Przed wojną małą maturę uzyskiwało się na koniec czteroletniego gimnazjum. Nie zdążyłam jej zdać, ale zostałam przyjęta, warunkiem było uzupełnienie przedmiotów.

  Szkoła znajdowała się przy ul. Żółtej 13. To był rejon ulic Grunwaldzkiej i Odeskiej, boisko przylegało do gmachu Wodociągów. Teraz już tego budynku nie ma, został rozebrany wraz z remontem ulicy Odeskiej. A mówiąc wprost, to był taki zaułek, na zapleczu Wzgórza św. Magdaleny, dziewczęta chodziły tam na wagary. Na dole w budynku był sekretariat oraz hala do ćwiczeń do pisania na maszynie, na piętrze klasy. Toaleta była na podwórzu, a ogrzewanie piecowe. Ściany pomalowane na olejno. Przy dłuższym zadaniu z matematyki, jak się skończyła tablica, to się pisało na ścianie. Szatni nie było. W klasie stał wieszak, obwieszony zimą paltami. Kiedyś podczas klasówki ze stenografii koleżanka się schowała wśród tych palt i napisała za kogoś pracę.

  Dyrektorem był pan Kazimierz Sawicki, przedwojenny pedagog. Po kilku miesiącach wyjechał z Białegostoku, stanowisko po nim objął Józef Humeńczyk, który uczył towaroznawstwa i organizacji handlu. Grono pedagogiczne było uzupełniane przez specjalistów z różnych dziedzin nauki. Należy tu wymienić dyrektora Banku Rolnego Zygmunta Jakowieckiego (uczył matematyki finansowej) oraz naczelnika w tym banku, pana Wierzbickiego. 

  Oprócz wiadomości wynikających z programu nauczania, przekazali nam dużo informacji praktycznych pomocnych w przyszłej pracy. Polskiego uczył Zbigniew Troczewski - pasjonat epoki romantyzmu, religię miał ks. Antoni Sasinowski, a język niemiecki Ida Sawicka. Pani Ida była Niemką, pochodziła z Poznańskiego, wyszła za mąż za Polaka, przed wojną sporo Niemców mieszkało w Białymstoku. Bardzo gramatycznie mówiła po polsku, nawet nas poprawiała. Czuła się Polką. Bardzo mili, życzliwi ludzie, potem wyjechali do Wrocławia. Tak się złożyło, że gdy studiowałam we Wrocławiu, to jakiś czas mieszkałam u nich.

  Wracając do naszej szkoły. Byłam gospodynią klasową, musiałam pilnować, żeby była kreda do pisania na tablicy i atrament w kałamarzach, które znajdowały się w takich specjalnych otworach w ławkach. Notowaliśmy przeważnie ołówkiem. Tylko na księgowości pisaliśmy obsadką ze stalówką, atramentem, trzeba było uważać, żeby kleks się nie zrobił. Za mego dzieciństwa mówiło się, że wieczne pióro psuje charakter pisma. Długopisów wtedy nie znaliśmy.

  Podręczników ani zeszytów nie mieliśmy. Pamiętam, dostałam jakiś papier opakowaniowy, pocięłam go na kawałki, pozszywałam i to był mój zeszyt.

  Rok szkolny 1945/46 przyniósł zmiany organizacyjne. Przed południem uczyło się gimnazjum, po południu I klasa liceum oraz II klasa powstała z połączenia klas rannej i wieczorowej - zajęcia trwały od 13 do 19. Nasza klasa liczyła 41 uczniów, same dziewczęta, tylko trzech mężczyzn. Takie rodzynki. Kiedyś jedna z koleżanek pochwaliła się, że była na romantycznej randce z jednym z nich, o północy na Wzgórzu św. Magdaleny. Druga oświadczyła, że była lepsza, bo z tym chłopakiem umówiła się już o 22.

  Dziewczęta były w różnym wieku. Wszystko przez wojnę, która przerwała możliwość nauki. Ja miałam 19 lat, ale były koleżanki starsze, a jedna miała nawet 27 lat i była mężatką. Nikt o tym nie wiedział. Przyznała się dopiero po maturze. A że mąż był do niej podobny, mówiła, że to jej brat.

  Maturę zdawaliśmy 24 czerwca 1946 roku. Potem część uczennic wyjechała pracować na Ziemiach Odzyskanych. Część rozpoczęła studia. W szkole zostały jako nauczycielki Helena Frankowska i Eugenia Burzyńska (z domu Zalewska). Zmieniłyśmy nazwiska, adresy, późniejsze kontakty były ograniczone.

- Nie wiem, czy ktoś jeszcze żyje z mojej klasy - mówi pani Janina Balunowska. - Dzieląc się tymi wspomnieniami, chcę upamiętnić naszych wspaniałych pedagogów, którzy w tych trudnych czasach z wielkim zaangażowaniem nas uczyli. Przekazywana przez nich wiedza pozostała w pamięci na zawsze.


Alicja Zielińska

Złodziejska ręka

  Furmanka, dorożka, autobus czy pociąg były to pojazdy, których pasażerowie w przedwojennym Białymstoku cierpieli na szczególne zainteresowanie ze strony różnej maści złodziejaszków. Dokonywano wokół tych środków transportu rozmaitych manewrów i podchodów, byle tylko uszczknąć coś z cudzej kieszeni czy torby. Weźmy na przykład taki pociąg i jego przyległości, czyli dworzec i stacje kolejowe na trasie rozkołysanych wagonów.

  Złodziejskie zabiegi zaczynały się już na postoju dorożek przed dworcem, potem była kolejka po bilety, poczekalnie i bar dworcowy. Przykładem takiego nieustępliwego miłośnika białostockiej stacji i pociągów do Warszawy lub Wilna był Wiktor Biryło, na co dzień mieszkaniec ul. Sosnowej. Swój zawód doliniarski uprawiał przez cały okres międzywojenny. Był bardzo często zatrzymywany na gorącym uczynku, dostawał jakiś tam niewysoki wyrok i z uporem powracał na ulubiony dworzec.


  W kwietniu 1925 roku pan Witek znowu miał pecha, z ręką w cudzej kieszeni pochwycił go przy kasach biletowych policjant z dworcowego posterunku. Od pewnego czasu miał on na złodziejaszka - recydywistę oko i zdążył na czas uratować portfel zagapionego klienta PKP. W lutym 1929 roku Wiktor Biryło pracował na dworcowym peronie i to w dodatku w nocy. O godzinie 1.30 odchodził właśnie skład osobowy w stronę Wilna. Kiedy pociąg był już w pełnym biegu, drzwi jednego z wagonów otworzyły się, a na torowe pobocze wyleciał duży pakunek. W ślad za nim wyskoczył oczywiście Biryło, zobaczył jednak policjantów i rzucił się do ucieczki. Po krótkim pościgu został jednak schwytany i odstawiony na posterunek. W paczce była luksusowa bielizna wartości kilkuset złotych, własność Zofii Litwinionek z Wilna. Tym razem Wiktor Biryło trafił za kratki na nieco dłużej.

  Kolejna nieudana akcja złodzieja miała miejsce w marcu 1933 roku. Operując żyletką oprawioną w specjalne drewienko, tzw. mojkę wyciął z kieszeni Icka Kaplana pękaty pugilares. Miał jednak po raz kolejny niefart. Całe zdarzenie widział inny pasażer i bohatersko obezwładnił doliniarza. Pociąg jadący do Warszawy zatrzymał się w Łapach, Wiktor Biryło trafił na tamtejszy posterunek, zaś do rąk odważnego mężczyzny dostała się spora nagroda od uszczęśliwionego pana Kaplana.

  Z kolei już na początku lat dwudziestych, na liniach kolejowych wiodących przez Białystok działała szczególnie zuchwała szajka okradająca podróżnych po ich wcześniejszym uśpieniu. Szczególnie wiele tego rodzaju kradzieży miało miejsce na trasie Białystok - Grajewo.

  Współpasażerów z przedziału złodzieje usypiali najczęściej częstując ich odpowiednio spreparowaną kawą, herbatą lub papierosami. Jeden z takich numerów miał miejsce w styczniu 1922 roku. Pewien komiwojażer jadący z Grajewa do Białegostoku, zapoznał się w pociągu z elegancko ubranym młodzieńcem, który przedstawił się jako syn kupca Grosmana. Podczas miłej pogawędki młody człowiek zaproponował wypalenie cygara. W efekcie komiwojażera zmógł taki sen, że obudził się dopiero na końcowej stacji. Jego towarzysz podróży oczywiście zniknął bez śladu, a wraz z nim walizka wypełniona towarem.

  Na szczęście ocalały pieniądze ukryte przemyślnie przez komiwojażera w nogawce spodni. W przedwojennych pociągach kursujących przez Białystok okradani byli najrozmaitsi ludzie. W 1923 roku złodzieje dobrali się do kieszeni rabina białostockiego Rapaporta, w której znajdowało się 7 milionów marek. Kilkanaście lat później w pociągu warszawskim straciła swoją walizkę księżna Lubomirska, udająca się do swojego majątku na Grodzieńszczyźnie.

  Z kolei w 1933 roku ofiarą szajki grasującej na szlaku kolejowym Warszawa - Białystok padł sam naczelnik wydziału bezpieczeństwa publicznego w Wilnie, Tadeusz Braniewski. Kiedy zbudził się z drzemki w okolicy stacji Małkinia, stwierdził, że zniknęło z wieszaka jego futro. Nie była to na pewno sprawka Biryło. Ten akurat odsiadywał wyrok w więzieniu za okradanie pasażerów.


Włodzimierz Jarmolik

Translate