Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wampir z Düsseldorfu w białostockim wydaniu

    Rok 1929 był dla mieszkańców nadreńskiego Düsseldorfu rokiem paniki i strachu. W mieście gwałtownie wzrosła liczba podpaleń drewnianych budynków, zabójstw i gwałtów. Policja uznała, że ma do czynienia z maniakalnym złoczyńcą, który bez wyjątku mordował mężczyzn, kobiety, a zwłaszcza małe dziewczynki, pastwiąc się nad ich zwłokami. Do swoich makabrycznych praktyk używał noża i młotka. Niekiedy ofiary po prostu dusił. Prasa zaczęła wkrótce nazywać sprawcę tych wszystkich okropieństw wampirem z Düsseldorfu.

  Porównywanie z wampirem z Düsseldorfu późniejszych, seryjnych morderców i gwałcicieli grasujących w różnych krajach międzywojennej Europy stało się nagminną praktyką dziennikarską. Zwiększyło to sensacyjność ich, i tak budzących niezdrową ciekawość, relacji. Określenie owo dotarło również do Białegostoku. Latem 1937 r. około godz. 17, do policyjnego Wydziału Śledczego, mieszczącego się przy ul. Pierackiego (Warszawska) dotarła ponura wiadomość. Mieszkaniec kolonii Nowe Miasto, zwanej też Słobodą, znalazł w lesie dojlidzkim, nieopodal koszar wojskowych im. Marszałka Piłsudskiego, zwłoki dziewczynki w poszarpanym odzieniu, niemal półnagie. Musiała rozegrać się tutaj jakaś tragedia. 

   Na jej miejsce udała się natychmiast ekipa dochodzeniowa z sędzią śledczym Kownackim na czele. Wkrótce zjechali też inni przedstawiciele władz sądowo-policyjnych, jak wiceprokurator Ojrzyński czy komendant Kontrym. Już wstępne dochodzenie ustaliło, że doszło do bestialskiego morderstwa, a jego ofiarą padła 9-letnia Danusia Derwińska, córeczka wachmistrza miejscowego pułku ułanów. Przed śmiercią, zanim została zgwałcona i uduszona, musiała toczyć ze swoim prześladowcą rozpaczliwą walkę. W pościgu za "upiorem z Düsseldorfu" jak już następnego dnia ochrzciła sprawcę zbrodni lokalna prasa, użyto psa. Niestety w nocy nie potrafił on wiele wytropić. Ciało dziewczynki przewieziono do szpitala św. Rocha, gdzie odbyła się sekcja zwłok.

  Dalsze, skrupulatne śledztwo w poszukiwaniu gwałciciela i zabójcy małej Danusi przyniosło rezultaty. Już trzy dni później aresztowany został 26-letni Aleksander Gertner, zamieszkały przy ulicy Kawaleryjskiej, tuż obok posesji wachmistrza Derwińskiego. Ustalono, że feralnego dnia przebywał on również w lesie dojlidzkim, spotkał zbierającą jagody dziewczynkę, zniewolił, a później, dla pozbycia się świadka swojego ohydnego uczynki, pozbawił życia.

  Po zatrzymaniu Gertnera policja prowadziła dalej rozpoznanie jego osoby. Szybko okazało się, że był to kryminalista, obcujący nieraz z więziennymi kratkami, do tego notoryczny alkoholik i dręczyciel własnej rodziny. Jego pierwsza żona, stale maltretowana, zmarła, zaś druga na wieść o postępku męża, wyraziła tylko żal, że nosi jego nazwisko.

  Aleksander Gertner nie doczekał się sądowego procesu. Postanowił sam skończyć ze sobą. 29 czerwca, nad ranem, powiesił się w celi, na powrozie sporządzonym z porwanej koszuli. Ponieważ czujny strażnik szybko go odciął, nieprzytomny samobójca trafił do szpitala żydowskiego. Mimo starań lekarzy zmarł następnego dnia. Sekcja zwłok potwierdziła samobójczą śmierć Gertnera, a poza tym, badając jego mózg, ustalono daleko idące zmiany na tle luetycznym (syfilis).

  Natomiast prawdziwym wampirem z Düsseldorfu okazał się 45-letni Peter Kurten, schwytany po kilkumiesięcznych poszukiwaniach. Strach przed wampirem sprawiał, że rodzice nie wypuszczali z domów swoje małoletnie pociechy. Tak działo się aż do zatrzymania zbrodniarza.

  Badania psychiatryczne Kurtena wykazały, że był on patologicznym, zdemoralizowanym osobnikiem, który od dzieciństwa stykał się z przemocą i okrucieństwem. Ojciec - gwałtownik i kazirodca, sąsiad - hycel torturujący psy, to były jego wzorce. Zbrodniczą edukację uzupełniało jeszcze wielokrotne więzienie. Proces Kurtena odbył się w kwietniu 1931 r. Sąd udowodnił mu 9 morderstw, za co został skazany na dziewięciokrotną karę śmierci. 2 lipca tegoż roku po zjedzeniu śniadania z zażyczoną dokładką wampir udał się pod gilotynę.


Włodzimierz Jarmolik

Czarna giełada w Białymstoku

   Cinkciarze - w międzywojennym Białymstoku takiego osobnika nazywano bardziej zrozumiale waluciarze.W połowie lat 20-30 byli konkurencją dla bankowych kantorów,które miały monopol na prowadzenie wymiany waluty.    Dolary posiadali niezubożali do końca  fabrykanci czy przedsiębiorczy kupcy.Liczne rodziny otrzymywały w dewizach pomoc od zagranicznych krewniaków. Głównym miejscem spekulacji waluciarzy była tzw.czarna giełda .

  Działało w niej kilka ok. 10-osobowych ekip, których szefowie ustalali między sobą czarnorynkowy kurs dolara czy złota. Klienci musieli się z tym godzić, mimo że ponosili straty. W styczniu 1922 r.płacono za 1 funta-12 tys.marek,za dolara-2850 mk.,za markę niem.-1625 mk.,za franka - 225 mk.,zaś za złotą 10-rublówkę aż 14 tys. mk. 

  Macherzy z Giełdowej mieli też swoje filie przy dworcu , ul.Rocha,ul.Dąbrowskiego ,ul. Kupieckiej i Lipowej. Ważnym miejscem handlu dewizami innej grupki była cukiernia Metza przy ul. Sienkiewicza.

W celu zdobycia towaru waluciarze białostoccy objeżdżali okoliczne miasteczka:Supraśl, Wasilków, Knyszyn, Sokółka.Skupowali tam dolary od rodzin emigrantów. 

  Do 1924 r. potentatem na czarnej giełdzie był niejaki Horodyszcz.W jego kantorze bez licencji załatwiano największe transakcje walutowe.Dziesiątkijego agentów kursowało pomiędzy Białymstokiem a Warszawą, Gdańskiem czy Berlinem.Na manipulacjach walutowych Horodyszcz miał dorobić się kolosalnego majątku,zanim nie zainteresowała się nim policja. 

  Władze policyjne oczywiście dobrze wiedziały o istnieniu czarnego rynku.Co jakiś czas były przeprowadzane obławy.Otaczano wówczas szczelnie ul.Giełdową,Kupieckączy Lipową.Przeszukiwano podejrzane sklepiki czy bramy.Wyniki były raczej słabe. W ręce policji wpadały zwykle małe płotki.

  Trzymający cały bank rezydowali w bezpiecznych miejscach.Na początku 1924 r.śledczy przeprowadziłi kolejny nalot na cukiernię Metza. Połów był jak  zwykle kiepski.U trzech waluciarzy znaleziono raptem 36 dolarów. Spisani handlarze zostali szybko zwolnieni. Nielegalny handel dolarami w Białymstoku trwał i w następnych latach. 

  Głośna sprawa miała miejsce w 1937 r.Sierpniowego popołudnia,w bramie przy ul.Sienkiewicza 12,agenci w cywilu przyłapali na gorącym uczynku trzech waluciarzy. Byli to Gedali Braude z Warszawy, Bendet Lifszyc, białostocki czarnogiełdziarz z Rynku Kościuszki 16 i Stanisław Brzeziński z Wesołej 15. Mieli oni przy sobie 100 dolarów i blisko 700 złotych. Braude został skazany na 6 miesięcy więzienia i 300 zł grzywny, Lifszyc - na 6 miesięcy i 200 zł grzywny i tylko Brzeziński uniknął kary.

  Na czarnej giełdzie trzeba było bardzo uważać,bo zdarzały się na niej oszustwa.W kwietniu 1922 r.Abram Sztejn kupił okazyjnie 150 dolarów w 50-dolarowych banknotach.

Okazały się to tzw. wyskrobki.Do 5-dolarówek umiejętnie doklejono 0.No cóż,fortuna zerem, przepraszam kołem się toczy.


Włodzimierz Jarmolik

Plaga szczurów w okolicach dworca kolejowego

   Na przedwojennym dworcu białostockim miejscowi złodzieje interesowali się nie tylko kieszeniami i bagażami pasażerów PKP, ale również zawartością stojących na bocznicy wagonów towarowych i dworcowych składów. Najpierw łupem, który interesował kolejowych szczurów, był węgiel.Uboższa ludność Białegostoku chętnie nabywała u złodziei taniej, niż oficjalnie. 

  Tak było zwłaszcza zimą. Później z wagonów i magazynów zaczęły znikać towary przemysłowe i spożywcze.

 W pierwszej połowie lat 20. fala grabieży na białostockich torach doszła do takich rozmiarów, że została powołana specjalna grupa śledcza z kierownikiem komisariatu dworcowego, Franciszkiem Pierso na czele. 

Szybko okazało się, że oprócz drobnych płotek, które przez swoją amatorszczyznę szybko wpadały w sieci policyjnych obław, w okolicach dworca działało kilka dobrze zorganizowanych i doświadczonych szajek złodziejskich. 



  Na czele jednej stali bracia Piotr i Józef Święciccy z ul. Grunwaldzkiej, inną z kolei kierowali braciszkowie Jakubowscy, zameldowani w Starosielcach. W końcu i na nich przyszła kryska. Pierwsi wpadli Święciccy ze swoimi kompanami.

 Zimą 1924 r. w Białymstoku spadło masę śniegu. Dla grupy kierownika Pierso dawało to wspaniałe możliwości do tropienia podejrzanych śladów wokół dworca. Te zaś uporczywie prowadziły na ul. Grunwaldzką. Wkrótce w kilku domach dokonano niespodziewanych rewizji. Ich efekt był oszałamiający. 

W obejściu Święcickich odkryto worki cukru, dziesiątki kilogramów mięsa wołowego pochodzącego z ostatniego skoku na składy przydworcowe. 

  Kiedy poszperano w okolicach meliniarzy, zwłaszcza w domu Władysława Abramowicza przy ul. Pokornej, połów był jeszcze okazalszy. Policja ze specjalnych skrytek wyciągała zapieczętowane skrzynie z papierosami, wojskowe buty i pasy, kupony rozmaitych materiałów. Wszystko to trafiło do policyjnego depozytu, jako dowody przestępstwa. 

  Wiosną 1924 r. odbył się w Białymstoku głośny proces bandy braci Święcickich. Na ławie oskarżonych zasiadło kilkanaście osób. Wyroki były niezbyt wysokie - od 1 roku do 1 miesiąca pobytu za kratkami. 

Z braćmi Jakubowskimi była trudniejsza sprawa. Oni sami pracowali na dworcu, jako siła fizyczna przy rozładowywaniu wagonów z ciężkich pak i skrzyń. Potrafili dokładnie rozpoznać pakunki ze szczególnie atrakcyjną zawartością. Odpowiednio nimi manipulując, umieszczali je w rozlicznych zakamarkach pomieszczeń składowych. W nocy, wraz z innymi członkami szajki, asekurowani przez przekupionego strażaka, wynosili łupy na zewnątrz. 

  Podstawiona platforma wiozła cały majdan do melin w Starosielcach i na Marczuku. Ale i przy demaskowaniu tej szajki grupa komendanta Pierso stanęła na wysokości zadania.

 Na początku 1925 r. przeprowadzono gruntowne rewizje w podejrzanych miejscach. Czego tam nie znaleziono. Zagraniczne plusze, wełny i dywany, kapy na łóżko, buty wszelkich rozmiarów. 

  Śledztwo ciągnęło się prawie dwa lata. Dopiero na początku 1927 r. bracia Jakubowscy i ich kamraci usłyszeli wyroki. Najwyższy brzmiał - rok więzienia. Kolejowi złodzieje działali również na pobliskich stacjach. Przodowały w tym zwłaszcza Łapy. Kradzieży dokonywano w warsztatach kolejowych, jak też w składach opałowych.

 Szczególnie "kamforyzacja" węgla przybrała niespotykane rozmiary. W 1934 r. policja trafiła na trop szajki działającej od kilku ładnych lat. Jej szefem był sam kierownik działu opałowego Ignacy Perkowski. Węgiel kradziono bardzo sprytnie.

 Skorumpowany pracownik obsługujący wagę ważącą wagony, tak nią manipulował, aby te były jak najcięższe. Później przestępcy bez obaw wynosili z ładunku różnicę wagową. Było tego zazwyczaj kilka ton. 

  Mniejsi spryciarze kradli węgiel na inny sposób. Ponieważ mieli prawo do węglowych deputatów, tak kombinowali, aby w ich skrzyniach było kilka kilogramów więcej. Swoje działki z węglowego procederu mieli też urzędnicy składowej kancelarii. Nic dziwnego, że do Łap po opał przyjeżdżali mieszkańcy ze wszystkich okolicznych wsi. 


Włodzimierz Jarmolik

Translate